A A+ A++

Oto za chwilę ukaże się wznowienie „Cywilizacji komunizmu”, więc uprzedzam to wydarzenie i sięgam po ową książkę autora „Dziennika 1954”, niebędącą ani powieścią, ani esejem, ale wedle pisarza pamfletem na komunizm. Rzecz tę Tyrmand napisał dla czytelnika zachodniego, by mu ułatwić zrozumienie czegoś, czego ogarnąć racjonalnym umysłem się nie da, ponieważ komunizm, prócz tego, że był systemem totalitarnym, był też królestwem absurdów, imperium idiotyzmów i cesarstwem niedorzeczności. Nie mam pojęcia, czy zachodni odbiorcy „Cywilizacji komunizmu” coś z tej książki pojęli, czy też uznali ją za chorobliwą fantazję obsesjonata, ja jednak czytałem ją z mieszaniną zgrozy, rechotu i głębokiej zadumy, bo wszak z racji wieku otarłem się mocno o komunę, choć bardziej w jej agonalnej niż szczytowej fazie. O ile zatem „Cywilizacja komunizmu” skierowana była do czytelników niemieszkających w kraju komunistycznym, tak dzisiejsza jej lektura bardziej jest dla tych, którzy komuny nie doświadczyli na własnym ciele i umyśle, ale tych, którzy o komunizmie słyszeli w szkole jako o systemie już upadłym.

Komunizm, jak wiadomo, zupełnie nie dawał sobie rady z najprostszymi sprawami, nie był w stanie ogarnąć rzeczy podstawowych, ale za to doskonały był w planowaniu ogromnych inwestycji. Zbudowanie monstrualnego, choć niepotrzebnego lotniska, na dodatek w niesprzyjających warunkach geologicznych – oto wyzwanie dla komunizmu! Wykonanie – dajmy na to – gigantycznego i całkowicie zbędnego przekopu przez jakiś półwysep czy inną mierzeję było dla komunizmu sprawą honoru, a nie racjonalnej potrzeby. Słynne „wielkie budowy socjalizmu” nijak nie podnosiły dobrobytu obywateli i nie przyspieszały rozwoju kraju, ale miały dwie arcyważne cechy: były „wielkie” i „socjalistyczne”, co byśmy na dzisiejsze przełożyli jako „suwerenne” i „narodowe”. Państwo komunistyczne nie ogarniało spraw fundamentalnych, jak służba zdrowia, ale za to roiło plany o podbojach kosmosu i budowaniu potęgi gospodarczej. Innowacyjność miało na ustach, a zarazem kraj pchało w zacofanie cywilizacyjne.

Istotą tego systemu była bombastyczność. Wszystko, co udało się zrobić, było historycznym zwycięstwem, nawet rzecz, która w innym kraju uchodzi wyłącznie za wypełnienie przez władzę obowiązków – tutaj było bohaterskim wysiłkiem całego rządu, a szczególnie Ukochanego Przywódcy. „Wkład i innowacje komunizmu polegają przede wszystkim na wymiarze i bezczelności kłamstwa” – pisze Tyrmand i to zdanie prawdziwe, bo komunizm do poziomu sztuki wyniósł propagandę, choć nie była to sztuka wysoka. Była to sztuka jarmarczna, ale propagandziści doskonale wiedzieli, że lud od symfonii i poezji woli zabawę w tancbudzie. Natomiast propaganda zastępowała wszelką sztukę, naukę, kulturę, każdą emanację człowieczego ducha i umysłu.

Kraj komunistyczny z definicji był państwem policyjnym, albowiem służby powołane do ochrony przed bandytami same stwarzały przestępców albo też ludzi niewinnych mianowały przestępcami, zaś rzeczywistych złoczyńców otaczały opieką i ochroną. Jak to zgrabnie ujął Tyrmand: „Policja przeznaczona do pilnowania ludzi przed złem przeobraziła się w instytucję pilnującą zła przed ludźmi”.

Siła komunizmu – bezsilnego w normalnym zarządzaniu państwem – opierała się na zastraszaniu, nękaniu i szantażowaniu obywateli, a także odpowiedzialności zbiorowej, „co znaczy, że nawet najbardziej zrównoważony syn odpowiada za szaleństwa ojca”. Jeśli miałeś niesłusznych rodziców, tym bardziej ty jesteś niesłuszny, bo wszystkie grzechy przodków spadają na ciebie, a ty zostajesz „resortowym dzieckiem”.

Wielką rolę w działaniach propagandowych odgrywała prasa partyjna, ale i ta udająca niezależną, choć po prawdzie dyspozycyjna i lizusowska (lizusostwo, oportunizm, służalczość stanowiły dla miernot przepustkę do kariery). „Prasa komunistyczna, ów niezmordowany i ogłupiały od nadmiernego wysiłku apologeta komunistycznego wzorca życia” w krwawym znoju tłumaczyła i usprawiedliwiała wszelkie podłości wyczyniane przez partię rządzącą.

Tak patetycznie, ale prawdziwie pisał Tyrmand: „Życie w komunizmie jest piekłem, ale nie dla wszystkich. Jest piekłem dla ludzi dobrej woli. Dla uczciwych. Dla rozsądnych. Dla chcących pracować z pożytkiem dla siebie i dla innych. Dla przedsiębiorczych. Dla tych, którzy chcą coś zrobić lepiej, wydajniej, ładniej. Dla tych, którzy chcą rozwijać, wzbogacać, pomnażać. Dla wrażliwych. Dla prostolinijnych i skromnych. Natomiast dobrze prosperują głupcy niedostrzegający własnej marności i śmieszności. Doskonale powodzi się służalcom, oportunistom i konformistom; czują się zwolnieni z wszelkiej odpowiedzialności, co wzmaga ich znakomite samopoczucie”.

Komunizm z zaciekłością zwalczał za to ludzi, o których dba każda demokracja, czyli fachowców, artystów, naukowców, intelektualistów, wszystkich tych, dzięki którym nasze życie jest lepsze, ale którym z jakichś powodów system polityczny w kraju nie do końca się podoba bądź też kierują się przyzwoitością. Komuna nienawidziła wściekle przyzwoitości, bo przyzwoitość wyklucza się z systemem komunistycznym. Zresztą to Partia decydowała o tym, kogo trzeba szanować za niepokorność, a kogo potępiać za zdradę, zaś czy ktoś jest naprawdę niezłomny, nie było kwestią obiektywnej oceny, ale dyrektyw partyjnych. Partia zajmowała się ciągłym zarządzaniem nienawiścią, wielki wysiłek wkładając w organizowanie polowań z poprzedzającymi je nagonkami prasowymi. Obywatel miał obowiązek nienawidzić tego, kogo wskazała Partia za pomocą swojej propagandy, a jeśli obywatel nie był pewien, czy akurat wskazanej osoby czy grupy zawodowej – powiedzmy lekarzy, nauczycieli albo sędziów – ma nienawidzić, to znaczy, że sam stawał się podejrzany o podobną jak lekarze, nauczyciele czy sędziowie skłonność do zdrady interesów narodowych i degrengolady moralnej. Albowiem Partia – moralnie zepsuta do imentu – jednocześnie wciąż trąbiła o sprawiedliwości, moralności i godności. Czystość moralna w logice, a raczej propagandzie Partii oznaczała odpowiednie zaangażowanie w szerzenie nienawiści do obywateli. Nie było mowy o konsensusie, koncyliacji ani kompromisie, bo „komunizm nie zna pojęcia kompromisu z niczym ani z nikim – ani z ideą, ani ze społeczeństwem, ani z jednostką – albowiem rozsądek, rdzeń kompromisu, stanowi śmiertelne zagrożenie doktryny”, jak pisał Tyrmand.

Istotą tego systemu, przypominam tym, którzy zapomnieli albo nie nauczyli się na lekcjach, było to, że ów system wciąż mówił o sprawiedliwości i uczciwości, zarazem wpychając ludzi w błoto niesprawiedliwości i zakłamania. Im więcej mówili o tym, jak są cnotliwymi ludźmi, tym większa była pewność, że ich działania są od wszelkiej przyzwoitości jak najdalsze.

Czytaj także: Od A do Z przez pandemię. Prof. Jerzy Bralczyk: „Wychodzi na to, że jestem koronaświrusem”

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPasożyt w akcji
Następny artykułZjazd