O sprawie powiadomiono wartownię belwederską oraz władze sądowo-śledcze. Na miejscu stawili się m.in. kierujący żandarmerią ppłk Mieczysław Piątkowski oraz naczelnik Urzędu Śledczego Wacław Suchenek-Suchecki. W celu schwytania mordercy rozpoczęto przeszukiwanie Belwederu i okolic. Po kilkudziesięciu minutach na terenie parku Sobieskiego złapano niejakiego Stefana Kossowskiego. 23-latek został znaleziony w budce dozorcy przy bramie od ul. Agrykola. Miał przy sobie potencjalne narzędzie zbrodni – rewolwer Smith & Wesson.
Sytuacja rozwijała się dynamicznie. Nazajutrz po dramacie „mord belwederski” stał się głównym tematem dyskusji, a o sprawie rozpisywała się prasa krajowa. „Jak awanturnik zabił dyżurującego żandarma” – zatytułowała artykuł łódzka „Republika”. Kossowski odgrywał rolę wroga publicznego, a na światło dzienne wychodziły nowe fakty.
W toku wstępnego śledztwa ustalono, że do sierpnia 1927 r. podejrzany pracował jako wywiadowca Oddziału II Sztabu Generalnego, przydzielony do służby przy Belwederze. Zwolniono go z powodu pijaństwa i awanturnictwa. Rok później w listopadzie Kossowski znalazł zatrudnienie w straży granicznej w Górze Kalwarii, jednak i stamtąd został usunięty po miesiącu, gdy dowiedziano się o jego wcześniejszych wyczynach. Urażony, postanowił rzekomo odegrać się na byłych przełożonych. By dokonać krwawego odwetu, udał się na teren kompleksu belwederskiego, gdzie natknął się na Koryzmę. Sam podejrzany nie przyznawał się do winy, twierdząc, że w chwili popełnienia zbrodni przebywał na mieście przy Dworcu Głównym, a po drodze spotkał m.in. samego gen. Bolesława Wieniawę-Długoszowskiego.
Dochodzenie skupiło się całkowicie na hipotezie o zatargu osobistym. Wykluczono tło polityczne. Topografia miejsca i sposób działania napastnika eliminowały Piłsudskiego jako cel zamachu. Kossowskiego osadzono w więzieniu przy ul. Dzikiej. Publiczny wyrok zapadł właściwie jeszcze przed zapoznaniem się z materiałami dowodowymi. Sprawa nie była jednak taka prosta.
Po południu 5 grudnia odbyła się sekcja zwłok, która podała w wątpliwość dotychczasowe ustalenia. Kule znalezione w ciele ofiary nie pasowały do broni podejrzanego. Nie odpowiadał ani kaliber, ani rodzaj naboi– w oku i czole Koryzmy utkwiły dwa stalowe pociski, podczas gdy rewolwer Kossowskiego był nabity kulami ołowianymi. Oczekiwanego rezultatu nie przyniosły także analizy odcisków stóp pozostawionych przez napastnika na miejscu zdarzenia. Ich gipsowe odlewy nie pasowały do nóg podejrzanego.
Bieg sprawy skomplikowały zeznania dwóch osób. Antoni Kasprzak, dozorca z Belwederu, tłumaczył, że Kossowski miał w zwyczaju odwiedzać go i sypiać w budce wartowniczej. Kluczowe okazało się jednak zeznanie gen. Wieniawy-Długoszowskiego, który co prawda nie potwierdził alibi Kossowskiego, ale przyznał, że pamiętnej nocy przebywał w okolicach dworca, a podejrzany mógł go tam widzieć. Nikt nie ośmielił się kwestionować słów wysoko postawionego oficera. Kossowski z braku dowodów został zwolniony z więzienia, a dochodzenie przekazano władzom Wojskowego Sądu Okręgowego, nadając mu jednocześnie klauzulę tajności.
Odcięta od informacji opinia publiczna (ostatnie wzmianki prasowe pochodzą z 19 grudnia) zaczęła spekulować. Coraz mocniej wierzono, że morderstwo sfingowano, a policja próbuje zatuszować sprawę. Wśród szerzących się plotek popularność zdobyła ta, według której zabójcą był… Józef Piłsudski.
Fot.: wb/gr / PAP
„Marszałek spędzał bezsenne noce, wypijając ogromne ilości mocnej herbaty i wypalając mnóstwo papierosów; zmęczony przechadzał się wówczas po pokojach Belwederu (…). Pewnej nocy, wchodząc do nieoświetlonego salonu, miał zauważyć zarysowaną na tle firanki przy drzwiach na balkon sylwetkę ludzką. Mógł przypuszczać, że ktoś skrada się do pałacu” – pisał Marian Romeyko w książce „Przed i po maju”. Co było dalej? Czy Piłsudski oddał strzały w stronę niezidentyfikowanego osobnika, zabijając go na miejscu.
Faktem jest, że Belwederu strzegła sieć posterunków żandarmerii, a Marszałek nie lubił osobistej ochrony. Codziennie z Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych wracał do Belwederu spacerkiem, samotnie, bez adiutanta. Ewentualna obstawa podążała ok. 50 metrów za nim, zachowując dyskrecję. Podobnie było z wartownikami. Musieli chronić budynek, nie zwracając uwagi Piłsudskiego. Ten mógł nie wiedzieć o bliskiej obecności żandarma i uznać go za intruza. A co z narzędziem zbrodni?
Bronią, z której rzekomo strzelał Piłsudski, był pistolet browning. Marszałek miał w zwyczaju trzymać go przy sobie. „Niedaleko Komendanta na pliku papierów leży jako przycisk duży, czarny, oksydowany pistolet browning” – kilkakrotnie notował w raportach służbowych ówczesny minister spraw wewnętrznych Felicjan Sławoj-Składkowski.
Dlaczego jednak Marszałek miałby nosić broń w czasie nocnych przechadzek? Czy bał się o własne życie? Jego rozchwianie emocjonalne i poczucie zagrożenia sugerowała część wypowiedzi prasowych. „Otaczano mnie płatnymi szpiegami, przekupywano pieniędzmi i awansami każdego, kto mnie, byłego Naczelnika Państwa, zdradzał, szukano – jak to śmiem twierdzić – mej śmierci” – mówił Piłsudski w wywiadzie dla „Kuriera Porannego” 15 maja 1926 roku.
Mimo wszystko wina Piłsudskiego wydaje się nieprawdopodobna, opiera się na domysłach. Wypowiedź z „Kuriera” kontrastuje z inną, udzieloną tuż po incydencie. „Tej nieszczęśliwej nocy spałem tak twardo, że żadnych strzałów nie słyszałem” – przyznał Marszałek w „Ilustrowanym Kuryerze Codziennym”. Te słowa potwierdziły inne osoby, znajdujące się w tym czasie w Belwederze, m.in. żona Piłsudskiego, Aleksandra.
Winie Marszałka zaprzecza także zdjęcie prezentujące zwłoki Koryzmy. Widać na nim ofiarę leżącą w alejce parkowej, 30-40 metrów od Belwederu. Nie było szans, aby zabił go strzał oddany z któregoś z pomieszczeń pałacowych.
Kto więc mógł dokonać mordu? Pomocne w rozwiązaniu zagadki wydają się słowa wachmistrza Walentego Wójcika, ordynansa, pełniącego funkcje pomocnicze przy Marszałku. Wójcik postawił odważną tezę: „Zabójstwo Koryzmy było dziełem sanacyjnej policji politycznej, chodziło o rozgrywkę, kto ma sprawować rolę osobistej ochrony Józefa Piłsudskiego”.
Ochrona pałacu i kompleksu ogrodowego była prowadzona przez odrębne jednostki. Teren okalający Belweder podlegał jurysdykcji 1 Dywizjonu Żandarmerii, dowodzonego przez ppłk. Mieczysława Piątkowskiego. Zewnętrzny bufor bezpieczeństwa stanowiły posterunki Urzędu Śledczego Komisariatu Rządu na m.st. Warszawę, czyli brygady ochrony podległe naczelnikowi Urzędu Śledczego i komisarzowi policji Wacławowi Suchenkowi-Sucheckiemu. To właśnie z nim wiążą się największe kontrowersje.
„To typ cynika, nie cofnie się przed niczym” – oceniał Sucheckiego jego następca, Stefan Szymborski. Szymborski nie miał wątpliwości – funkcjonariusze Urzędu Śledczego odegrali główną rolę w zabójstwie Koryzmy. Do takiej interpretacji faktów przychylał się również Wacław Jędrzejewicz, członek obozu sanacyjnego, autor „Kroniki życia Józefa Piłsudskiego”. „Do ochrony pretendował Urząd Śledczy Policji Państwowej w Warszawie. Wszystko wskazuje na to, że tam właśnie zrodził się pomysł, by wykazać, że ochrona żandarmerii nie jest dostateczna, skompromitować ppłk. Piątkowskiego i odsunąć go od ochrony Marszałka” – komentował. Kim był napastnik? Marian Głowiński, uczestnik wizji lokalnej w sprawie Koryzmy, twierdził z całą mocą – był to funkcjonariusz Urzędu Śledczego bądź osoba działająca na jego zlecenie. Osoba, którą prawdopodobnie znał zabity.
Z ustaleń poczynionych na miejscu zdarzenia wynikało, że zabójca strzelał do ofiary, stojąc przed nią. Jednocześnie ułożenie zwłok sugerowało, że przed zgonem ciało znajdowało się w pozycji swobodnej, z karabinem przy ciele. Było to możliwe tylko w przypadku, gdy wartownik rozpoznał niespodziewanego gościa. Zgodnie z procedurami do momentu identyfikacji przechodnia obowiązywała postawa „gotuj broń”, w lekkim rozkroku z karabinem przygotowanym do oddania strzału.
Jakim cudem morderca był w stanie zabić wartownika, po czym bezkarnie opuścić miejsce zbrodni, przebiegając kilkadziesiąt metrów przez kompleks najeżony ochroną, która słyszała odgłosy wystrzałów? Podobne pytanie zaczęli zadawać sobie śledczy, którzy rozpoczęli staranne monitorowanie poczynań każdego z członków zewnętrznej obstawy Belwederu. Okazało się, że jeden z protegowanych Sucheckiego w tajemniczy sposób wyparował tuż po incydencie. Nazywał się Franciszek Sieczko.
„Kto to jest Sieczko?” – pytał pepeesowski tygodnik „Pobudka” w artykule opublikowanym w listopadzie 1929 roku. Blisko rok po zabójstwie Koryzmy nazwisko Sieczki było wielokrotnie odnotowywane w kronikach policyjnych. I chociaż powszechnie niewiązane ze sprawą Belwederu, to nadal szokujące stopniem przewin i bezkarności.
O wczesnym życiu Franciszka Sieczki wiadomo niewiele. Jako 15-latek wyjechał do Ameryki, gdzie „wsławił” się napadem na kasjera jednej z fabryk w Filadelfii. Zabił za 8 tys. dolarów, po czym zbiegł do Kanady. Miał szczęście – był rok 1916, a zawierucha wojenna pozwoliła mu powrócić do Polski, gdzie szybko zaaklimatyzował się w środowisku robotników i tragarzy. Wstąpił też do PPS, gdzie trafił pod skrzydła Józefa Łokietka – komendanta bojówek partyjnych. Ujawnił się u jego boku jako zagorzały prześladowca komunistów – podczas wiecu pierwszomajowego w 1926 r. ostrzelał manifestujący tłum. Nie obyło się bez ofiar śmiertelnych. Podobnie było w innych przypadkach – „po godzinach” Sieczko zajmował się krwawymi napadami i wymuszeniami. Z jego rąk miał zginąć m.in. Lucjan Groszyński, ślusarz z ul. Okopowej.
Dziwi fakt, że tak zdegenerowany człowiek był w stanie wniknąć w struktury policyjne. I w dodatku strzec Belwederu. Wiele wskazuje na to, że Suchenek-Suchecki uczynił Sieczkę swoim człowiekiem od mokrej roboty. „Sieczko otwarcie stał się agentem policji politycznej i paradował po ulicach Warszawy w aucie pana komisarza Suchenka” – komentowała karierę zbira „Pobudka”.
Czy to rzeczywiście on był sprawcą zamachu? Według danych Urzędu Śledczego tuż po morderstwie Koryzmy Sieczko otrzymał urlop okolicznościowy (wyjazd w sprawach osobistych). Indagowana w tej sprawie przyjaciółka Sieczki oświadczyła, że nie widziała go od 5 grudnia, lecz ten wówczas twierdził, że nigdzie się nie wybiera.
Sieczko rzekomo powrócił po trzech dniach z ustalonym alibi – niestety szczegóły jego zeznań nie są znane, podobnie jak dalszy przebieg śledztwa. Wiadomo jedynie, że podejrzany wyszedł ze sprawy bez szwanku. Został co prawda odwołany ze służby, ale już 10 grudnia otworzył własną knajpę w Śródmieściu.
Sprawa zabójstwa Koryzymy do dziś pozostaje tajemnicą. Wyników śledztwa nie ujawniono do 1939 r. Jedyne świadectwo incydentu stanowił pamiątkowy kamień postawiony w miejscu zbrodni. Nic nie wskazuje, aby ktokolwiek odpowiedział za morderstwo żandarma. Najwięcej stracił Kossowski – zaszczuty wyjechał z kraju (według plotkarskich doniesień przeniósł się do Brazylii). Suchenek-Suchecki wpadł kilka miesięcy później, wiosną 1929 roku. Zamieszany w próbę wyłudzenia tajnych dokumentów wojskowych został usunięty ze służby w stolicy i zesłany karnie do dalekiego Stanisławowa. Ostatni podejrzany – Sieczko – zginął w strzelaninie w kawiarni Studzińskiego przy ul. Targowej 7 lutego 1930 r. Czy wśród tej trójki był winny?
Fot.: CAF – reprodukcja / PAP
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS