A A+ A++

– Właśnie dowiedziałem się, że niedawno w FSO Gomułka kazał pokazać pracownicze toalety – usłyszał Wojtek od zastępcy dyrektora ds. produkcji, który równie dobrze mógł powiedzieć, że w fabryce jest bomba. Każda z tych informacji była tak samo dramatyczna, bo do przyjazdu I sekretarza zostało zaledwie pół godziny.

Otwarcie Olsztyńskiego Zakładu Opon Samochodowych 28 października 1967 r. było największym wydarzeniem w województwie od czasu przeprowadzonego 19 lat wcześniej ludowego referendum. Lokalny „Głos Olsztyński” – organ prasowy KW PZPR – już od kilku dni na swoich łamach podgrzewał atmosferę wokół fabryki oponiarskiej, co prawda trzeciej w kraju po poznańskiej i dębickiej, ale za to pierwszej powojennej. Można było odnieść wrażenie, że reporterzy „Głosu” w ogóle nie wychodzili z zakładu i koczowali tam od 17 października, kiedy to przeprowadzono pierwszą konferencję prasową. Dyrektor Instytutu Doświadczalnego Przemysłu Gumowego Tadeusz Andrysiak mówił wówczas o tym, jakie będą olsztyńskie opony. „A to przecież interesuje nas najbardziej” – podkreślał sprawozdawca „Głosu”. „Będą więc mocne, nowoczesne, lekkie” – relacjonował.

Tydzień później w „Głosie” pojawił się cykl pt. „OZOS przed otwarciem”. Artykuły zawsze wyglądały podobnie: pierwsza strona, duża fotografia z rozruchu fabryki i kilka akapitów o tym, co na niej widać. Jeden z tekstów opowiadał o zautomatyzowanej taśmie produkcyjnej dętki, a na zdjęcie załapali się Eugeniusz Pietrzak, Czesław Pińkowski i brygadzista Antoni Sroka.

Autor informacji podkreślił, że są to Wulkanizatorzy stojący przy maszynie do wstępnego formowania dętek na pierścieniu. Przy czym wielka litera „W” nie była korektorskim błędem.

Fot. Archiwum Michelin Polska

Chemia

Od czasu gdy Stany Zjednoczone i Związek Radziecki rozpoczęły wyścig o podbój kosmosu, Wojtek chciał zostać kosmonautą. Może gdyby zrobiona przez niego rakieta nie puściła z dymem kawałka lasu, tylko wystartowała z obrzeży Olsztyna, jak powinna, zostałby drugim Hermaszewskim. A tak miłość do gwiazd zaczęła ustępować pasji chemicznej. Jego matka, aptekarka, nie chcąc, by zapał syna się ulotnił, zeszła z nim któregoś dnia do spiżarni. – Tutaj możesz robić te swoje eksperymenty – oznajmiła.

Po liceum Wojtek zaczął studia na Wydziale Chemicznym Politechniki Gdańskiej. W trakcie piątego roku zaproszono go na spotkanie z dyrekcją OZOS-u, która objeżdżała uczelnie techniczne w całym kraju, werbując przyszłych inżynierów. Zależało im przede wszystkim na studentach z Łodzi i Gdańska, gdzie zajmowano się technologią polimerów. Kauczuk i guma – z tego specjalizację robił Wojtek, dla zakładu był więc kandydatem idealnym.

Jednym z werbujących był Władysław Leonhard, naczelny dyrektor OZOS-u, który w czasie spotkań ze studentami rysował obraz fabryki innej niż wszystkie. – To będzie jaskółka skoku cywilizacyjnego kraju – tłumaczył. Wojtek dał się ponieść tej wizji, po studiach wrócił do Olsztyna, miał wtedy 23 lata.

Błoto

Sobotnie wydanie „Głosu” z datą 28–29 października niemal w całości było poświęcone fabryce: „W stronę przyszłości”, „Z kormoranem w herbie”, „Godzina »A«” – krzyczały tytuły na pierwszej stronie. Bogusław Lesiewicz przypominał w swoim tekście, że budowa olsztyńskiego giganta nie wystartowała zbyt pomyślnie. Pisał: „Rozległe tereny usiane bagienkami, z których traktory niwelujące ziemię podrywały stada dzikich kaczek, okazały się przeciwnikiem numer jeden”. A potem uspokajał czytelników, informując, że najbardziej wyczerpujący okres, czyli rozruch mechaniczny i technologiczny, załoga ma już za sobą. „Dziś wszystko jest już zapięte na ostatni guzik. Produkcja ruszy niebawem pełną parą. Już za miesiąc jej wielkość dorówna poznańskiemu Stomilowi. Linie produkcyjne opuszczają pierwsze olsztyńskie opony z kormoranem w herbie. Będą sławić imię nowej fabryki, będą torować drogę polskiej motoryzacji. SZEROKIEJ DROGI…” – życzył na koniec wielkimi literami dziennikarz „Głosu”.

Na piątej stronie dziennika czytelnik trafiał na reportaż Elżbiety Szewczenko pt. „Na początku było… błoto”. „Ktokolwiek raz zetknął się z fabryką w czasie jej budowy, ten oprócz zachwytu dla rozmachu tej budowli, podziwu dla jej twórców, wyniósł z niej także wspomnienie błota. Błoto było zawsze, było wszędzie, zjadało masę ludzkiej energii, sił” – wyjaśniała we wstępie autorka, a potem dała się wygadać budowniczym. „My zważaliśmy tylko na jedno, żeby się do gumiaków nie nalewało, bo o omijaniu błota nawet nie można było myśleć” – wspominał jeden z nich. A kolejni sypali historyjkami jak z rękawa, np. o pracownicy z działu rozliczeń, która wybrała się na plac budowy w eleganckich pantofelkach i białym płaszczyku, a wróciła skąpana w brunatnej mazi, albo o facecie z biura projektów, który z teczką pod pachą dzielnie omijał lokalne sadzawki, aż wpadł w błoto do pasa i robotnicy przyglądający się jego wyprawie, opanowawszy śmiech, wzięli nieszczęśnika pod pachy, wyciągnęli z kałuży, a przy okazji z butów, i postawili na twardym gruncie.

Jednym z ostatnich bohaterów reportażu był majster Józef Wesołowski, któremu – jak pisała autorka – „fabryka zawdzięcza swój mózg”, czyli budynek elektryczny. Ekipa Wesołowskiego na plac budowy weszła w lipcu 1966 r. 

„Miałem wtedy młodzież z hufca pracy. Chłopcy codziennie rano, zanim wzięli się do roboty, pływali w wykopie… tratwą. Głęboki wykop pod ten budynek ssał wodę z całej okolicy. Jeszcze zimą pompowały ją zakładowe pompy, pompowała straż pożarna” – wspominał.

Fot. Archiwum Michelin Polska

Droga

Używając języka propagandy, w dniu otwarcia OZOS-u pogoda stanęła na wysokości zadania, zaś mówiąc wprost, nie padało, więc jak na końcówkę października całkiem nieźle. Wojtek dopiero za rok będzie się cieszyć z własnego trabanta, dlatego do pracy jak zwykle musiał drałować na piechotę. Wyszedł z domu ok. godz. 6. Maszerował al. Warszawską, kierując się w stronę centrum, potem mijał pocztę przy ul. Pieniężnego, by za chwilę wejść na al. Zwycięstwa, dzisiejszą Piłsudskiego. Skręcił w prawo i już widział oddalony o 500 metrów budynek Dyrekcji Kolejowej, za którym aleja traciła swój pryncypialny charakter, zmieniając się w wąską, zadrzewioną asfaltówkę, przechodzącą za chwilę w zwykłą, polną drogę. Charakterystyczne kopuły planetarium i hali sportowo- rekreacyjnej Urania powstaną przy niej odpowiednio za 6 i 11 lat, a ona sama będzie już wtedy wyglądać bardziej dostojnie. Ale 28 października 1967 r. była zwykłą szosą otoczoną z dwóch stron polami i gdzieniegdzie budynkami gospodarskimi, wyjątkiem było niewielkie osiedle domków zwane Anielską Górą. Stamtąd Wojtek miał jeszcze jakiś kwadrans drogi do bram fabryki, po 10 minutach widział już ją w pełnej krasie, na jej tle wybijało się hasło: „Tworzymy wielki przemysł na Warmii i Mazurach” powstałe na okoliczność otwarcia zakładu. Duże, równe litery namalowano czerwoną farbą na kilkusetmetrowym, żelbetowym ogrodzeniu, ciągnącym się wzdłuż ul. XX-lecia PRL, która po latach otrzyma imię Władysława Leonharda. W południe ten sam napis zobaczył Gomułka.

Krzyż

Dwie wojny światowe nie zdołały strącić go z cokołu, ale wizyty towarzysza Wiesława nie przetrzymał. XIX-wieczny, metalowy krzyż upamiętniający epidemię cholery z 1866 r. musiał zniknąć z al. Warszawskiej zanim wjechała na nią rządowa limuzyna I sekretarza, który, co było powszechnie wiadomo, prowadził otwartą wojnę z Kościołem. Na szczęście dla olsztyńskich katolików tzw. cholera- kreuz nie podzielił losu podobnych mu symboli religijnych, likwidowanych w tamtym czasie na amen. Udało się go ocalić, przenosząc do ogródka obok Kaplicy Jerozolimskiej, gdzie stoi do dziś. Czy Gomułka wiedział o przenosinach krzyża? Pewnie nie, bo i na co mu była taka wiedza. Nie miał też pojęcia, że pokonuje tę samą trasę, którą Wojtek kilka godzin wcześniej szedł do pracy. Ich wspólny szlak urywał się dopiero za Dyrekcją Kolejową, młody inżynier maszerował dalej prosto, a samochód głowy KC skręcał w lewo, w ul. Głowackiego. Tam zaparkował pod budynkiem nr 17, należącym do Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Pod gmachem komitetu towarzysza sekretarza powitali członkowie egzekutywy KW, kierownicy wydziałów, członkowie prezydium WRN i przedstawiciele organizacji społecznych. Sam budynek był okazale przystrojony, nie tylko z powodu odwiedzin Gomułki, ale także na zbliżającej się wielkimi krokami 50. rocznicy Rewolucji Październikowej. Na miejscu nie zabrakło rzecz jasna dziennikarzy “Głosu”, którzy dwa dni później opisali na swoich łamach przejazd przez Olsztyn najważniejszej osoby w państwie wraz ze swoją świtą: “Miasto przybrało szczególnie odświętny wygląd. Gmachy administracyjne i domy mieszkalne, ulice i place tonęły w powodzi czerwonych flag. Wzdłuż trasy przejazdu zebrały się tłumy mieszkańców, pracowników instytucji, młodzieży szkolnej. Na granicy miasta zebrane tłumy powitały tow. Wiesława gromkimi oklaskami. Samochody jechały wśród gęstych szpalerów olsztynian. Z tłumów zrywały się okrzyki: Niech żyje! Sto lat!”.

Fot. Archiwum Michelin Polska

Podobna atmosfera miała się utrzymywać po wyjściu z gmachu komitetu: “Kilka minut przed godz. 12 delegacja skierowała się do fabryki. Na całym szlaku przejazdu wiwatujące tłumy. Wypełniają one chodniki i place budów, rusztowania i dachy domów mieszkalnych. Ulicą XX-lecia PRL samochody skierowały się do fabryki, zatrzymując się przed nowoczesnym biurowcem OZOS”. W “Głosie” jednak nie wspomniano ile wysiłku organizacyjnego kosztował władze Olsztyna przyjazd Gomułki. Fabryka znajdowała na krańcu miasta i prowadziły do niej drogi gruntowe, którymi przecież nie wypadało puścić limuzyny tow. Wiesława. Zdecydowano się na podniesienie standardu ul. Kołobrzeskiej, której dochodzący do zakładu polny kawałek prowizorycznie wyasfaltowano dzień przed wizytą pierwszego sekretarza. Wzdłuż niej dodatkowo posadzono brzozy, by pobocze nie wydawało się zbyt puste, a dla większego urozmaicenia ustawiono skrzynki z kwiatami. Kwiatów oczywiście dawno już nie ma, za część brzóz przy Kołobrzeskiej rośnie do dziś.

Toaleta

Powiedzieć, że w 1967 r. załoga OZOS-u była bardzo zróżnicowana, to nic nie powiedzieć. Wśród 1,5 tys. pracowników można było znaleźć byłych kolejarzy, urzędników, kelnerów, murarzy, tokarzy, rolników, ekspedientki, etc.. Do wyboru, do koloru. Oczywiście było sporo miejscowych, ale praca w fabryce dała szansę na nowy start także ludziom z okolicznych miasteczek i wsi. W takim tyglu pojawiały się różne komplikacje, okazało się na przykład, że nie wszyscy potrafili korzystać z urządzeń sanitarnych, niektórzy dopiero w fabryce mogli po raz pierwszy usiąść na sedesie. Ale prawdziwy problemem były kradzieże elementów toalet i dewastacja ubikacji. Zarówno tych męskich, jak i damskich. Najczęściej znikały deski klozetowe, które w tamtym czasie były towarem deficytowym. Z dewastacją było inaczej, niszczono bowiem wszystko co popadnie, od armatury, po drzwi wejściowe, poza tym zdarzało się, że ludzie załatwiali swoją potrzebę wszędzie tylko nie do muszli. Można sobie jedynie wyobrazić, że wygląd i zapach w takim miejscu był mało reprezentacyjny. Nic zatem dziwnego, że zastępca dyrektora ds. produkcji wpadł w popłoch na wieść, że pierwszy sekretarz w czasie wizytacji Fabryki Samochodów Osobowych obejrzał pracownicze ubikacje.

– Panie inżynierze – zwrócił się spanikowany do Wojtka – daję sto złotych, niech pan znajdzie kogoś, kto migiem to wyczyści. Padło akurat na niego, bo toaleta na wydziale przygotowania półfabrykatów, którym zawiadywał, była najbliżej wyznaczonej trasy przejścia Gomułki. Młody inżynier miał pecha, bo w tym czasie OZOS nie zatrudniał jeszcze sprzątaczy, musiał więc szukać chętnych wśród swojej załogi. Wahał się, a każda sekunda, jak przy rozbrajaniu bomby, była na wagę złota. Większość pracowników stanowili jego rówieśnicy, sporo młodych dziewczyn, głupio podejść, zapytać, czy któraś nie posprzątałaby “stajni Augiasza”. Dlatego wybrał “Dziadka”. “Dziadek”, pochodził z Poznania, daleko mu było do mitycznego Heraklesa, aparycją przypominał raczej Bohdana Smolenia. Przezwisko dostał od młodszych kolegów z OZOS-u, bo miał wąsy i 35 lat, więc dla dwudziestolatków był już właściwie jedną nogą w grobie. Wojtek uznał, że poznaniak zrozumie powagę sytuacji, ale ten tylko zmarszczył brew, komunikując tym samym gówniarzowi, gdzie może sobie wsadzić zaproponowaną stówę. Ostatecznie Wojtek nikogo nie namówił, co wicedyrektor ds. produkcji przyjął ze zrozumieniem. Ubikacją nie zajął się nikt.

Fot. Archiwum Michelin Polska

Spektakl

“Świat jest teatrem” – twierdził Szekspir. Świadomie, czy nie, kierownictwo OZOS-u wprowadziło myśl angielskiego dramaturga w życie, urządzając w 1967 r. naprawdę niezły “spektakl”. W dniu przyjazdu Gomułki wystroili wszystkich pracowników w nowe ubrania robocze, żeby przy tak znamienitym gościu nie łazili w brudnych i przepoconych łachach. Ku zdumieniu załogi każdemu wydziałowi przydzielono inny kolor kombinezonów, co w tamtych czasach nie było standardem. Zespół Wojtka był niebieski, ale byli też pomarańczowi czy ciemnozieloni, dodatkowo kadra kierownicza otrzymała świeże fartuchy. “Kostiumy” zatem odfajkowano, ale to była drobnostka w porównaniu z przygotowaniem “scenografii”. Przed przyjazdem I sekretarza ustalono szczegółowy plan wizytacji, w tym drogę, którą będzie się poruszać. Gomułka miał zobaczyć jak od A do Z powstaje opona: wejść na wydział przygotowania mieszanek, przejść do hali głównej opon i dętek, by wreszcie ciągiem technologicznym impregnacji kordów oraz linią wytłaczania bieżników dotrzeć do wydziału pras wulkanizacyjnych. Gdyby cały ten proces działał jak należy, nie byłoby kłopotu z oprowadzeniem tow. Wiesława, sęk w tym, że nie działał. Wszystko wskazuje na to, że w trakcie planowania najnowocześniejszej fabryki opon w Polsce, nie przemyślano dokładnie tego, kto miałby uczyć jej załogę pracy na maszynach przywiezionych nie tylko z bratnich państw tj. Czechosłowacja czy ZSRR, ale też z RFN, Wielkiej Brytanii albo Francji. Zdecydowano, że będą to doświadczeni oponiarze z Dębicy i Poznania. Niestety to zadanie ich przerosło, bo technologicznie OZOS przewyższał o dwie klasy siostrzane zakłady. Nie pomogli nawet, przysłani do pomocy zagraniczni monterzy. Efekt był dramatycznym, fabryka w dniu otwarcia nie była w stanie zapewnić choćby powolnej, ale ciągłej produkcji. Załoga nie radziła sobie z regulacją maszyn, ani ich obsługą, kulało też ustawianie dawek półfabrykatów. Jeśli dorzucimy do tego traktowane po macoszemu bhp, pijaństwo i dziki pęd, by zdążyć z otwarciem fabryki przed rocznicą rewolucji otrzymamy gotowy przepis na wizerunkową klapę. Dlatego trzeba było to ukryć. Z pomocą przyszły Poznańskie Zakłady Opon Samochodowych, skąd specjalnie na okoliczność otwarcia sprowadzono takie półfabrykaty, których Olsztyn nie potrafił wyprodukować. Bez nich Gomułka oglądałby hale z pustymi regałami magazynowymi, a konfekcjonerzy nie mieliby z czego złożyć opony. Aby jeszcze bardziej uwiarygodnić mistyfikację zawieszki na półfabrykatach z napisem PZOS zmieniono już w Olsztynie na OZOS-owskie.

Ale spektakl to przede wszystkim aktorzy, w tym przypadku dobrze wyselekcjonowani, co do których nie było wątpliwości, czy palną jakąś głupotę przy Gomułce. Każdy pracownik fabryki ustawiony na trasie delegacji miał przypisaną rolę, jeden musiał tylko pracować, inny odpowiadać na pytania gości. Wybrano ich według klucza, musieli być w miarę kompetentni i przede wszystkim młodzi, by pokazać delegacji i mediom, że OZOS to symbol przyszłości gospodarczej Polski.

Ofiarą tej propagandy byli starsi pracownicy, usunięci na czas wizyty w cień, a wśród nich “Dziadek”, który już drugi raz tego samego dnia poczuł się urażony. Bardzo chciał zobaczyć tow. Wiesława z bliska, niestety wyglądem nie pasował do koncepcji “spektaklu”, który lada moment miał się zacząć.

Chmara

– Przed głównym wejściem na teren fabryczny zgromadzili się przedstawiciele resortów, władz wojewódzkich, budowniczowie oraz załoga OZOS. Długi szpaler tworzą młodzi chłopcy i dziewczęta w organizacyjnych strojach ZMS. Punktualnie o godz. 12 podjeżdża kolumna samochodów, z których wysiadają I sekretarz KC PZPR oraz osoby towarzyszące – relacjonował “Głos”. Z Gomułką przyjechali m.in. prezes NIK i minister spraw wewnętrznych Mieczysław Moczar oraz minister obrony narodowej Grzegorz Korczyński, przedstawiciele dwóch resortów siłowych, z czego, zdaniem historyków, można wnioskować, że olsztyńską fabrykę uznano za budowlę strategiczną. Po przywitaniu gości przez dyrektora Leonharda minister budownictwa Marian Olewiński złożył Gomułce meldunek o zakończeniu budowy. Jeszcze tylko rzut oka na makietę fabryki w holu budynku administracyjnego i można było oficjalnie otworzyć OZOS. – Chciałbym zapewnić tow. Wiesławie, że wszystkie siły swoje dołożymy, żeby zakład, który wy otwieracie dawał opony najlepsze w kraju, żeby te opony były rzeczywiście synonimem dobrej polskiej opony. I nie tylko żeby krajowi służyły, ale na eksport – deklamował przy tej okazji minister przemysłu chemicznego Antoni Radliński, a potem jego słowa Polskie Radio puściło w eter. Po uroczystości otwarcia przyszła kolej na zwiedzanie zakładu. Wojtek zapamiętał, że kilkudziesięcioosobowa delegacja posuwała się płynnie, choć nie biegiem, przypominając chmarę owadów przelatujących z miejsca na miejsce. Na przedzie władze państwowe, nieco dalej lokalne, a wokół nich czujna bezpieka, która dzień wcześniej przetrząsnęła cały zakład. Przy Gomułce jak cień chodził Leonhard, był narratorem, który opowiadał o trwającym procesie produkcyjnym. W relacji radiowej słychać, że cierpiał na rotacyzm, nieprawidłowo wypowiadał spółgłoskę “r”. – Tu się zaczyna produkcja, to są silosy do sadzy, te czarno pomalowane, sterowanie jest przy pomocy kart dziurkowanych, bez udziału człowieka – wyjaśniał dyrektor.

Fot. Archiwum Michelin Polska

W scenariuszu wizyty dokładnie wyznaczono każdy z przystanków delegacji, jedyną niewiadomą były pytania, które mógł zadać Gomułka. – “W hali jest gorąco, panuje hałas. Dostojny gość zatrzymuje się dłużej przy stanowisku Zenona Bogusza, obserwuje proces formowania surowej opony. Pyta Bogusza o staż pracy, o system szkolenia młodego narybku” – opisywano w poniedziałkowym “Głosie”. Niektórzy pracownicy co pewien czas pochylali głowy patrząc na buty zaproszonych gości. Zaledwie dzień wcześniej posadzkę pokryto czarną masą bitumiczną, więc obawiali się, czy zdążyła wyschnąć, ale chyba zdążyła. Wojtka natomiast nie opuszczała myśl, że I sekretarz odwiedzi toaletę i całą mistyfikację trafi szlag. Przechadzka po zakładzie trwała ok. godziny. Na koniec delegacja pracownicza wręczyła Gomułce statuetkę z miniaturowa oponą

– Tow. pierwszy sekretarzu – zaczął jeden z delegatów – w imieniu pracowników załogi OZOS proszę

przyjąć ten skromny upominek.

– Serdecznie wam dziękuję i na wasze ręce najlepsze życzenia dla załogi.

– Dziękujemy.

– Powodzenia w produkcji.

Przemówienie

Zwieńczeniem wizyty była uroczysta akademia w magazynie wyrobów gotowych. “Głos” chyba trochę przesadził pisząc, że uczestniczyło w niej 4 tys. osób, bo brakowało wielu szeregowych robotników i mistrzów, którzy w tym czasie markowali robotę w halach produkcyjnych. – “Są tu starzy, doświadczeni pracownicy, jest młodzież, która uczy się w Zasadniczej Szkole Zawodowej OZOS, są też delegacje władz i wszystkich powiatów Warmii i Mazur” – wyliczał sprawozdawca olsztyńskiego dziennika. Gomułka zajął miejsce przy stole prezydialnym razem z resztą delegacji i kierownictwem fabryki, za ich plecami na tle biało-czerwonych i czerwonych flag czuwało wielkie godło państwowe. Przed nimi tłum usadowiony na krzesłach raz gapił się na twarze znane z gazet i telewizji, raz żartował, albo gadał o bieżących sprawach. O żadnym podniosłym nastroju nie było mowy. Po wybrzmieniu hymnu głos zabrał tow. Wiesław. Wygłosił przemówienie, o którym potem krążyły miejskie legendy, że trwało sześć godzin, choć w rzeczywistości było o połowę krótsze. Obecny w hali Wojtek zapamiętał z niego tyle, że było polityczne i w dużej mierze oczerniające rewizjonistów zachodnioniemieckich. Ale tak naprawdę I sekretarz sporo czasu poświęcił fabryce. Mówił o tym, że ogólny koszt budowy zakładu wyniesie 1,5 mld. zł., że w Olsztynie będą produkowane najpotrzebniejsze w kraju opony: do osobowej warszawy, ciężarowych żubrów i starów czy ciągników z Ursusa. Przypomniał też o wyrobieniu normy – 40 tys. opon i dętek do końca roku, co wśród publiczności musiało wywołać albo uśmiech, albo skurcz żołądka, bo wszyscy doskonale wiedzieli, że to niemożliwe.

– Przed wami stoi realne zadanie zwrotu całkowitych kosztów budowy zakładu w ciągu niespełna trzech lat – podkreślił, a w odczuciu niektórych może nawet ostrzegał tow. Wiesław. Później to uzasadniał wyliczając, że OZOS zatrudnia już 94 inżynierów i 84 techników, czyli więcej niż poznański Stomil i Dębica razem wzięte. – Budowę ulokowano w Olsztynie, a złożyły się na to zarówno racje ekonomiczne, jak i społeczne – kontynuował przemówienie Gomułka, przemilczając tym samym, że była to przede wszystkim decyzja polityczna, podjęta z pominięciem wskazań technicznych czy merytorycznych. Jeszcze bowiem w latach 50 wymieniano Puławy, Hrubieszów, Zamość i Jarosław jako najodpowiedniejsze lokalizacje dla trzeciej polskiej fabryki opon. O Olsztynie nie było mowy. Dopiero w 1960 r. przyszła odgórna decyzja o uprzemysłowieniu za wszelką cenę ziem odzyskanych. Ostatecznie postawiono na stolicę Warmii i Mazur, z którą konkurowały Słupsk i Koszalin.

Fot. Archiwum Michelin Polska

Milicja

Część osób już ziewała kiedy najważniejsza osoba w państwie zaczęła rozprawiać o rewolucji październikowej, a potem o wsparciu dla narodu wietnamskiego, walczącego dzielnie z “amerykańską agresją”. Może tak jak Wojtek myślami byli zupełnie gdzie indziej. Po tym jak odetchnął z ulgą, że wszystko poszło zgodnie z planem, zrodził się w nim niepokój, że jego fabryka to jedna wielka mistyfikacja, lipa, kolos na glinianych nogach, owszem, świetnie przygotowany do uroczystości otwarcia, ale do rozpoczęcia produkcji absolutnie nie. W głowie szumiały mu rozmowy jego kolegów chemików, którzy jeszcze przed rozpoczęciem przemówienia głośno zastanawiali się nad odejściem z OZOS-u. Markotnieli jednak, doskonale wiedząc, że nie ma dokąd, nie w tym województwie. Nagle ktoś podrzucił, że w milicji potrzebują chemików do badania mikrośladów, daktyloskopii i całej tej kryminalistycznej babraniny. To dało im nadzieję, że jest dla nich przyszłość poza fabryką.

Z biegiem czasu okazywało się, że nie tylko chemicy chcieli zrezygnować. W 1968 r. na niektórych wydziałach rotacja załogi wyniosła sto procent. Wojtek jednak nie odszedł, na różnych stanowiskach pracował przez kolejne 44 lata, do emerytury, kiedy fabryką kierował już francuski gigant Michelin. Został nawet ekspertem ONZ ds. technologii i zarządzania. Do dziś nie ma pewności, czy Gomułka zajrzał do pracowniczej toalety. Zakłada, że raczej nie.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułCzosnek kiszony w solance. Na odporność!
Następny artykułHandel na Targowisku Miejskim w dobie pandemii