A A+ A++

Pięć ofiar śmiertelnych, wielu rannych, blisko stu aresztowanych i ponad 160 śledztw wszczętych przez FBI – to wstępny bilans szturmu na Kapitol 6 stycznia. Kiedy Kongres zatwierdzał głosy elektorskie oddane na Joe Bidena, Donald Trump na zgromadzeniu o nazwie „Ocalić Amerykę” zachęcał tłum, by „poszedł na Kapitol” i nie dopuścił do uznania „nielegalnego prezydenta”. A tłum go posłuchał.

Wobec prezydenta już po raz drugi wszczęto procedurę impeachmentu. Jest też pierwszym przywódcą USA, któremu odcięto dostęp do mediów społecznościowych, czyli głównego narzędzia do zarządzania emocjami społecznymi.

Czytaj także: Trumpa pożegnanie z poplątaniem. Ustępujący Prezydent wciąż straszy, że wróci

Blokada

Twitter, Facebook i YouTube usunęły wrzucony przez Trumpa fragment przemówienia spod Kapitolu, powołując się na naruszenie zasad „uczciwości obywatelskiej” i dezinformację dotyczącą wyborów. Jeszcze tego samego dnia Twitter zawiesił jego prywatne konto (@realDonaldTrump) na 12 godzin. 7 stycznia Facebook i Instagram zawiesiły mu konto co najmniej do końca kadencji. A następnego dnia Twitter zawiesił Trumpa bezterminowo, bo jego kolejne wpisy „niosły ryzyko podsycania przemocy”. Podobno decyzję podjął sam szef serwisu Jack Dorsey, łącząc się z firmą z plaży w Polinezji Francuskiej.

A potem się posypało: zablokowanie Trumpa za punkt honoru postawił sobie chyba każdy większy serwis internetowy: Spotify, Snapchat, serwis streamingowy Twitch dla graczy itd. Shopify pozamykał wszystkie sklepy sprzedające gadżety z kampanii Trumpa. Całe grono wielkich amerykańskich koncernów chce też wstrzymać finansowanie Partii Republikańskiej, póki ta wyraźnie nie odetnie się od puczystów. Fani skrajnej prawicy zaczęli szukać nowego medium „bez cenzury”. Nagły wzrost popularności przeżył serwis Parler, kopia Twittera, która określa się jako „sieć społecznościowa wolnego słowa”. Serwis kierowany przez Johna Matze Jr. powstał w 2018 r., a jedną z pierwszych inwestorek była Rebekah Mercer, córka miliardera Roberta Mercera. To on w 2013 r. sfinansował powstanie spółki Cambridge Analytica, która w 2015 r. pomogła Trumpowi wygrać wybory. Aplikację Parler usunęły ze swoich sklepów Apple i Google, a 10 stycznia Parler zniknął z sieci całkowicie – Amazon, największy dostawca usług chmurowych, po prostu usunął program ze swoich serwerów. Nim do tego doszło, hakerzy zdołali ściągnąć ich całą zawartość. Z tych danych serwis Gizmodo odtworzył miejsce pobytu kilkuset aktywnych użytkowników Parlera w czasie puczu – wszyscy byli na schodach przed Kapitolem albo buszowali po budynku.

To cenzura?

Prawica w USA, ale i w Polsce, bije na alarm: Mark Zuckerberg arbitralnie decyduje, kto może głosić poglądy w sieci, a kto nie. „Cenzurowanie wolnego słowa, domena totalitarnych i autorytarnych reżimów, powraca dziś w formie nowego, komercyjnego mechanizmu zwalczania tych, którzy myślą inaczej” – napisał w zeszłym tygodniu Mateusz Morawiecki. Na Facebooku. I obiecał, że postara się zainteresować problemem technocenzury Unię Europejską. Być może osłabiona polska dyplomacja nie poinformowała premiera, że Komisja Europejska wpadła na to już dawno i w grudniu złożyła w Parlamencie Europejskim pakiet przepisów o nazwie Digital Services Act. Ma on zwiększyć odpowiedzialność dużych platform, tak by spory z Facebookiem czy Twitterem nie przypominały scen z „Procesu” Kafki.

– Problem z mediami społecznościowymi na pewno istnieje, ale czy zablokowanie np. konta Trumpa na pewno można określić jako cenzurę? – zastanawia się Patryk Wachowiec, analityk prawny Forum Obywatelskiego Rozwoju. – Cenzura to działanie organów państwa, całkowicie blokujące publikację czy autora. Twitter czy Facebook to niejedyne kanały komunikacji. Zawsze można założyć własnego bloga.

Rzeczywiście, da się publikować bez Facebooka czy Twittera, ale niszowe blogi i serwisy nigdy nie zapewnią takiego zasięgu. Ba, można założyć cały własny serwis (jak Parler) i z dnia na dzień zniknąć z sieci, bo tak uzna Amazon czy inny duży operator serwerów, bez którego infrastruktury trudno zaistnieć. – Ten przypadek to już dla mnie krok za daleko. To tak, jakby w barze awanturowało się paru gości, a za karę browar odciął właściciela baru od dostaw piwa – tłumaczy Wachowiec. Parler pozwał Amazona, ale John Matze ostrzega, że serwis może już nie wrócić.

W kleszczach big-techów

Za odcięcie Trumpa Facebook i Twitter zbierają cięgi także od liberałów i lewicy. Dlaczego dopiero teraz, skoro ten sam jad sączył w sieci przez ponad cztery lata prezydentury? Poza tym przypadki Trumpa i Parlera dobitnie unaoczniły, że praktyczną władzę w internecie sprawuje kilka potężnych firm, wartych po kilkaset miliardów dolarów. To do nich należy infrastruktura (Amazon, Microsoft, Google, Apple), najpopularniejsze usługi (Google, Facebook, Twitter, Instagram) czy sklepy z aplikacjami (Google, Apple). To od ich decyzji często zależy nasze być albo nie być w sieci.

Pół biedy, jeśli zawieszą nam prywatne konto, na które wrzucamy zdjęcia słodkich kotków. Ale dla niektórych firm i organizacji Facebook to okno na świat, najtańszy i najprostszy sposób dotarcia do milionów użytkowników. Czasami wystarczy jeden nieuważny ruch, by zniknąć. W grudniu 2019 r. przekonał się o tym Leszek Jażdżewski, naczelny „Liberté!”, któremu Facebook zawiesił konto za wrzucenie plakatu ze swastyką. Rzecz w tym, że plakat był antyfaszystowski. Po tygodniu Facebook uznał, że algorytm się pomylił, i konto odwiesił. Znacznie dłużej, bo od 2018 r. spiera się z Facebookiem SIN (Społeczna Inicjatywa Narkopolityki). Pod zarzutem naruszenia „standardów społeczności”, ale bez szczegółowego wyjaśnienia, usunięto profil SIN. Organizacja próbowała się odwoływać, w końcu przy pomocy fundacji Panoptykon poszła do sądu, wytaczając Facebookowi pozew… o naruszenie dóbr osobistych. Bo blokada konta w praktyce uniemożliwia SIN realizację misji i podważa zaufanie do organizacji wśród jej odbiorców czy grantodawców. Na początek Facebook w ogóle odmówił przyjęcia pozwu po polsku. – Procedura odwoławcza w Facebooku trąci klimatem kafkowskim – opowiada Dorota Głowacka, prawniczka z Panoptykonu. – Często nie wiadomo, dlaczego jakaś treść została usunięta, nie ma możliwości przedstawienia własnej argumentacji. Nie ma też mowy o kontakcie z żywym człowiekiem, nie wiemy na dobrą sprawę, kto podjął decyzję, być może jakiś algorytm. Ostateczna decyzja też nie jest podpisana przez nikogo z nazwiska. Z usług Facebooka korzysta w Polsce ok. 20 mln użytkowników. Powinni mieć możliwość skutecznego dochodzenia swoich praw – dodaje.

Czytaj także: Tomasz Lis: Agonia nieszczęsnej prezydentury Trumpa zaczyna się powoli przeistaczać w agonię demokracji

Zdaniem Wachowca, jak każdy podmiot oferujący usługi w Unii Europejskiej, także Facebook i Twitter podlegają przepisom dotyczącym ochrony konsumentów. Zakładając tam konto, choć nic nie płacimy, zawieramy jednak umowę. Jeśli uważamy, że zablokowano nas niezgodnie z regulaminem, mamy prawo pozwać ją przed sądem w naszym kraju.

Błąd systemowy

Znacznie więcej za uszami mają media społecznościowe, jeśli chodzi o polaryzację społeczeństw. Prześladowania Rohindżów w Birmie zaczynały się od postów na Facebooku. Lincze w Indiach wybuchły po nagonce w serwisie WhatsApp. Wreszcie rasistowskie zamieszki w Ameryce od blisko pięciu lat – to wszystko efekt ogromnej aktywności skrajnej prawicy w sieci. Na Facebooku w najlepsze działali zwolennicy szalonej teorii spiskowej QAnon, w której Amerykę oplatają macki światowego rządu, a jednym z ostatnich sprawiedliwych jest Donald Trump (po wydarzeniach na Kapitolu Facebook usunął 70 tys. takich kont).

Skąd ich popularność? Z powodu błędu systemowego. Facebook, YouTube, Twitter i inni zarabiają na reklamach. Tym więcej, im lepiej dopasują je do zainteresowań użytkownika. Najbardziej angażujące są treści budzące emocje, najczęściej te negatywne. Dlatego takie właśnie posty podsuwają nam algorytmy w serwisie. Facebook zarabia, a my oglądamy i się irytujemy: nacjonaliści na imigrantów, lewica na prawicę, biali na czarnoskórych itd. Takie właśnie mechanizmy pomogły Trumpowi wygrać wybory w 2016 r., a potem utrzymać poparcie.

Sukces Cambridge Analytica nie polegał wyłącznie na ściągnięciu informacji o 87 mln użytkowników Facebooka i połączeniu ich z innymi bazami danych. Jak pisze w książce „Mindf*ck, czyli jak popsuć demokrację” Chris Wylie, były pracownik CA i sygnalista, który ujawnił cały proceder, pracownicy spółki w 2014 i 2015 r.

prowadzili szerokie badania nastrojów Amerykanów, jeżdżąc po najbardziej zapadłych dziurach MidWestu. Kierujący jej pracami Steve Bannon, były doradca Trumpa, szukał słabych punktów w społeczeństwie. A potem wykorzystywał je, aktywnie podsycając konflikty. CA tworzyła np. fałszywe grupy na Facebooku, mobilizując sfrustrowanych biednych ludzi z prowincji, by zaczęli się spotykać w realu. „Spotkania dawały uczestnikom okazję osobistego kontaktu z ludźmi, którzy podzielali ich gniew i paranoiczne lęki. To z kolei wywoływało w nich poczucie, że są częścią masowego ruchu, i zachęcało do wzajemnego utwierdzania się w irracjonalnych przekonaniach i obawach przed spiskami” – pisze Wylie. Także za sprawą Bannona CA zaczęła badać kwestie rasowe. „W Ameryce roiło się od ludzi o rasistowskich poglądach, którzy milczeli z obawy przed społecznym ostracyzmem” – wspomina Wylie. Ośmielenie ich i zorganizowanie w sieci to też zasługa twórców kampanii Trumpa.

„Wydarzenia z 6 stycznia były najbardziej przewidywalnym atakiem terrorystycznym w historii Ameryki” – powiedział Jonathan Greenblatt, szef Ligi przeciw Zniesławieniom (ADL) i członek nieformalnej rady nadzoru nad Facebookiem. Zasiadający z nim w tej radzie Reed Galen, niezależny strateg polityczny, dodał: „Mark Zuckerberg to dyktator, który przed nikim nie odpowiada”.

Ziobro przynosi dary

Ale to się może zmienić. Pod koniec roku Federalna Komisja Handlu i ponad 40 stanów wszczęły postępowanie antymonopolowe przeciw Facebookowi. A Komisja Europejska złożyła projekt przepisów, które mają ucywilizować nasze kontakty z firmami w sieci. Thierry Breton, unijny komisarz rynku wewnętrznego, napisał, że media społecznościowe „nie mogą dłużej uchylać się od odpowiedzialności wobec społeczeństwa (…) To, co dzieje się w sieci (…) ma często o wiele większe konsekwencje w realnym życiu”. I proponuje prostą zasadę: to, co jest nielegalne w realu, powinno być nielegalne w sieci. Ale w różnych krajach nielegalne są różne rzeczy. Np. kłamstwo oświęcimskie jest niezgodne z prawem w Polsce i w Niemczech, za to w USA negowanie Holokaustu jest dozwolone w ramach pierwszej poprawki do konstytucji gwarantującej wolność słowa.

Tuż po zawieszeniu konta Trumpa minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro zapowiedział ustawę, która – jak zapewnia – ma nam zagwarantować więcej praw w kontaktach z platformami społecznościowymi. Sąd Ochrony Wolności Słowa będzie przyjmował nasze skargi na usuwanie wpisów lub kont. Ale też skargi na posty pisane przez nas, nawet anonimowo. Mając w pamięci dokonania legislacyjne Ziobry, można obawiać się, że i tę ustawę władza spróbuje wykorzystać do zwiększenia kontroli nad swobodą wypowiedzi. Tym bardziej że Ziobro chciałby powołać do życia nowy organ – Radę Wolności Słowa, która nie uniknie upolitycznienia, bo ma ją wybierać Sejm, większością 3/5 głosów.

Zobacz również: Według Baracka Obamy Trump to produkt rasizmu i pogoni mediów za kasą

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułKobiety, które nienawidzą mężczyzn
Następny artykułCała wstecz!