A A+ A++

Było niemal pewne, że książka Pauline Harmange jest skazana na zapomnienie. Opublikowano ją we Francji jesienią w mikroskopijnym nakładzie 250 egzemplarzy w malutkim wydawnictwie Monstrograph, o którym prawie nikt nie słyszał.

Wszystko zmienił pewien mejl. Już kilka dni po wydaniu Ralph Zurmely, wysoki urzędnik ministerstwa ds. równouprawnienia, domagał się bezzwłocznego zaprzestania sprzedaży książki: „Ta publikacja stanowi jedną wielką pochwałę nienawiści do mężczyzn. Przypominam, że podżeganie do nienawiści na tle płci stanowi przestępstwo. Dlatego żądam natychmiastowego wycofania książki z katalogu wydawnictwa. Jeśli tak się nie stanie, będę zmuszony skierować sprawę do prokuratury, która podejmie odpowiednie kroki”. Zurmely przypominał, że zgodnie z prawem każdy, kto nawołuje we Francji do „dyskryminacji, nienawiści lub przemocy na tle płci, orientacji seksualnej czy gender”, podlega karze do roku więzienia i grzywnie do 45 00 euro.

Wydawcy nie wiedzieli, co zrobić. Pierwszy nakład był już sprzedany, w drodze do zamawiających. Ale na wszelki wypadek postanowiono nie robić dodruku. I wtedy sprawę opisał jeden z największych portali informacyjnych – Mediapart.

Rzecznik ministerstwa oświadczył, że Zurmely działał bezpodstawnie (wkrótce został przeniesiony „na własną prośbę”). A zakaz zadziałał jak świetna reklama – książka stała się bestsellerem i posypały się tłumaczenia, do dziś blisko 20.

Na początku ubiegłego roku Harmange mieszkała kątem u rodziców. Dziś żyje z pióra, piszą o niej największe gazety na świecie. „Dla mnie to wszystko nie ma sensu. Takie rzeczy przecież się nie zdarzają. A przede wszystkim nie mogły się przydarzyć właśnie mnie” – mówi autorka.

Źródła nienawiści

Harmange ma 25 lat. Mieszka w Lille na północy kraju. W 2018 r. ukończyła marketing. Przez jakiś czas pracowała jako copywriter i pisała na blogu o książkach, serialach, ekologii i własnym życiu. W 2019 r. napisała długi post o swoim wypaleniu jako feministki i kobiety. To właśnie wtedy skontaktowali się z nią wydawcy z Monstrograph i zapytali, czy nie byłaby zainteresowana napisaniem książki rozszerzającej wpis na blogu.

Niecałe 80 stron (w wersji francuskiej) nosi tytuł „Moi les hommes, je les déteste”, czyli „Nienawidzę mężczyzn”. Stronnicy Harmange twierdzą, że treść jest znacznie subtelniejsza od brutalnej deklaracji w tytule. To nie do końca prawda. „Widzę w nienawiści do mężczyzn jedyną drogę wyjścia. Daje mi dużo radości” – pisze Harmange. Twierdzi, że wszyscy mężczyźni „kochają przemoc, są egoistami i leniami”. Gdy poproszono ją o skomentowanie opinii radykalnej feministki Marilyn French („Wszyscy mężczyźni są gwałcicielami – i to ich definiuje. Gwałcą nas swoim wzrokiem, swoimi prawami, swoimi kodami”), Harmange powiedziała dziennikarzowi: „Kiedy mężczyzna mówi, że nigdy nie zgwałcił kobiety, po prostu mu nie wierzę, bo mężczyźni nawet nie wiedzą, co to gwałt. Ty jesteś bardzo miły i lubię z tobą rozmawiać. Ale gdyby powiedziano mi, że jesteś oskarżony o gwałt, pewnie uwierzyłabym oskarżycielom”. A gdy zapytano ją, co zrobiłaby, gdyby jej dziecko okazało się chłopcem, odpowiedziała: „Pomyślałam sobie kiedyś, że chłopiec to lepsze rozwiązanie, bo jest mniejsze ryzyko, że zostanie zgwałcony”.

Harmange przedstawia wizję wielkiego siostrzeństwa, w której kobiety żyją bez mężczyzn – „gatunku szkodliwego”, i spotykają się, „aby rozmawiać o ciuchach, gotowaniu i modzie”.

Jednocześnie Harmange – biseksualistka – ma męża. Spotkała go, gdy miała 17 lat lat, a on 20. „Pod pewnym względami mój mąż jest jeszcze większym mizandrem niż ja. Kiedyś powiedział mi, że wszyscy mężczyźni to śmieci. Powiedziałam mu, że są też inni mężczyźni. Ale to on był bardziej przenikliwy niż ja”.

W wymarzonym świecie autorki bestsellera jedynie mężczyźni, którzy „zdekonstruowali swoją męskość”, będą dopuszczeni do kobiet. Ich rola będzie zupełnie inna niż dzisiaj: będą np. „mogli zająć się babysittingiem, gdy kobieta poszła na demonstrację”.

Czytaj też: „Bachantki” były opowieścią o dwóch silnych mężczyznach. U nas to historia o wyzwoleniu – mówi Maja Kleczewska, która zmieniła najsłynniejszy dramat Eurypidesa w feministyczną opowieść o rewolucji

Geniusz lesbijstwa

Krytycy Harmange zadają pytanie, jaka byłaby reakcja, gdyby w tytule jej książki zamiast „Nienawidzę mężczyzn” widniało np. „Nienawidzę homoseksualistów”, „Nienawidzę Żydów” czy po prostu „Nienawidzę kobiet”. Skoro mizoginię – nienawiść do kobiet – uważamy za coś nagannego, nienawiść do mężczyzn również powinna zostać napiętnowana . Zwolennicy Harmange podkreślają, że nie ma tu żadnej symetrii, bo kobieca nienawiść nie prowadzi do przemocy. 96 procent skazanych w 2018 r. we Francji za przemoc domową stanowili mężczyźni, podobnie jak 99 procent skazanych za przemoc na tle seksualnym. Mizoginia i mizandria to zupełnie inne rzeczy. Jak to ujęła niegdyś Margaret Atwood: „Mężczyźni boją się, że kobiety ich wyśmieją. Kobiety boją się, że mężczyźni je zabiją”. Kobieca nienawiść to jedynie forma samoobrony. Dlatego kobiety mają do niej prawo. Tak twierdzi również Alice Coffin, która w tym samym czasie co Harmange wydała bardzo głośną książkę „Le génie lesbien” („Geniusz lesbijstwa”)

Coffin jest dziennikarką, radną Paryża z ramienia EELV, partii ekologicznej, działaczką LGBT. „To, że jestem lesbijką, uczyniło ze mnie lepszą dziennikarkę” – wyznała kiedyś. Stała się znana, gdy jako radna doprowadziła do usunięcia Christophe’a Girarda, odpowiedzialnego w merostwie Paryża za kulturę: Girard przyjaźnił się i wspierał pisarza pedofila Gabriela Matzneffa (podobnie jak Yves Saint-Laurent czy François Mitterrand).

Zdaniem Coffin „lesbijki stanowią największe zagrożenie dla patriarchatu”. Aby zmienić ten świat: „Nie wystarczy, aby kobiety wzajemnie się wspierały. Musimy wyeliminować mężczyzn z naszych umysłów i wyobrażeń. Dlatego nie czytam już książek napisanych przez mężczyzn, nie oglądam zrobionych przez nich filmów ani nie słucham skomponowanej przez nich muzyki”. To jedynie początek, bo jak wyznała Coffin w jednym z wywiadów: „Do tej pory nasza odpowiedź nie miała formy zbrojnej. Ale musimy to przemyśleć”. Przyszłością ruchu lesbijskiego jest skrajna przemoc.

Kochają przemoc, są egoistami i leniami. Widzę w nienawiści do mężczyzn jedyną drogę wyjścia. Daje mi dużo radości – Pauline Harmange Fot.: Ksenia Kuleshova/The New York Times/East News / East News

Jej zdaniem dla mężczyzn nie ma żadnego ratunku. Jak przekonywała w 2018 roku w rozmowie z kanałem Russia Today: „Dzięki temu, że nie mam męża, zmniejszam zagrożenie, że zostanę zgwałcona, zabita, pobita. I to samo dotyczy moich dzieci”.

Po wydaniu „Le génie lesbien” Coffin zalały obraźliwe tweety („Kup sobie ogórka, durna kretynko”; „Jest lesbijką. Tak więc nienawiść do mężczyzn jest dla niej znacznie łatwiejsza”), grożono jej gwałtem i śmiercią. Znalazła się pod ochroną policji (po raz drugi w ciągu paru miesięcy, wcześniej, gdy zażądała dymisji Girarda). Była tym wszystkim zaskoczona: „Moja towarzyszka była przerażona przed wydaniem książki. Podobnie jak przerażona jest teraz. I tego właśnie się spodziewała. Ja nie. Gdyby mnie ostrzeżono, pewnie i tak zrobiłabym to, co zrobiłam. Ale przemoc na taką skalę nie przyszła mi do głowy”.

Nowy front walki płci

Nienawiść do mężczyzn jest jedynym możliwym rozwiązaniem – twierdzą francuskie feministki nowej generacji, „Straciłyśmy wiele czasu i energii, aby przekonać facetów, że nic do nich nie mamy. Nie dostałyśmy nic w zamian” – przekonuje Harmange.

Ten nurt istniał w feminizmie od dawna, ale na marginesach. W roku 1967 Valerie Solanas napisała „SCUM Manifesto”: „Mężczyzna jest biologicznym wypadkiem przy pracy, niekompletną serią chromosomów. Innymi słowy, chodzącym efektem poronienia. Midasem specjalnego rodzaju – wszystko zamienia w gówno”. Zalecała eliminację mężczyzn jako sposobu na stworzenie „Kobiety-Nadczłowieka”. Wkrótce potem strzeliła do Andy’ego Warhola, uszkadzając mu śledzionę, wątrobę i żołądek. Radykalna feministka i teolożka Mary Daly twierdziła, że ze względu na swoją wyższość kobiety powinny rządzić mężczyznami. A jeśli Ziemia ma przetrwać, odsetek mężczyzn powinien zostać solidnie zredukowany, np. do 10 procent populacji. Przeciwstawiała się też transseksualizmowi, bo dzięki operacjom plastycznym męska V kolumna mogła przenikać do świata kobiet, który na zawsze powinien zostać przed nimi zamknięty.

Ten nurt zyskiwał coraz większe znaczenie. Co stanowiło zresztą pewien paradoks, bo im większe prawa kobiety zdobywały na świecie, tym głośniej neofeministki twierdziły, że logika dzisiejszych społeczeństw sprowadza się do „wojny wypowiedzianej kobietom”. Im więcej miały swobód, tym bardziej akcentowały konflikt płci.

Élisabeth Badinter jest feministką, uważaną przez wielu za najbardziej wpływową francuską intelektualistkę. „Nowe aktywistki ogłosiły wojnę płci, a gdy jest się na wojnie, wszystkie środki są dozwolone, łącznie z moralnym unicestwieniem przeciwnika. Ich zdaniem kobiety są zawsze nieszczęsnymi ofiarami. A mężczyźni drapieżnikami i potencjalnymi agresorami. Przedstawiona przez nie propozycja, aby „stać się lesbijkami i odwrócić się od spojrzenia mężczyzn”, zasługiwałaby jedynie na pusty śmiech… Gdyby nie fakt, że ten wojowniczy neofeminizm zyskuje na popularności” – pisała Badinter w reakcji na książkę Coffin.

Powiedzieć połowie społeczeństwa, że się jej nienawidzi, nawet gdy jest to figura retoryczna – z pewnością nie stanowi recepty na sukces. Już kilka lat temu amerykańska eseistka Cathy Young przekonywała, że nienawiść do mężczyzn zalecana przez neofeministki jest kontrproduktywna, ponieważ odstrasza mężczyzn, którzy mogliby zostać sprzymierzeńcami kobiet, swym wręcz absurdalnym radykalizmem zachęca do głosowania na polityków w rodzaju Trumpa oraz odwraca uwagę od prawdziwych wyzwań feminizmu, jak choćby szukanie przez kobiet równowagi między życiem prywatnym a zawodowym.

Z badań przeprowadzonych niedawno w Wielkiej Brytanii i Niemczech wynika, że niemal wszyscy odrzucają tradycyjny podział ról między płciami. Tylko kilka procent uważa, że mężczyzna powinien zarabiać, a kobieta zostać w domu (w połowie lat 80. w Wielkiej Brytanii było to ponad 40 proc.). Jednocześnie zaskakująco mały odsetek brytyjskich i niemieckich kobiet uważa się za feministki. Boją się tej etykietki, ponieważ feminizm utożsamiany jest dziś z nienawiścią do mężczyzn, lesbijkami i brakiem kobiecości.

Czytaj też: Wiele kobiet w Polsce nie przyznaje się do tego, że czują się feministkami. Inne krzywią się na samo brzmienie tego słowa

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułDziennikarka „Newsweeka” wygrywa z TVP
Następny artykułPrawo do śmierci