KGB rozpowszechniało swego czasu pogłoski, że za morderstwo jest odpowiedzialny wiceprezydent Lyndon B. Johnson, który przejął urząd po JFK. Uwierzyło 18 proc. Amerykanów. Zwolennicy teorii spiskowych przywołują raport FBI utajniony przez władze na 20 lat, choć brzmi on bardzo ogólnikowo: „Jeden z naszych informatorów twierdzi, że instrukcje, które dostał z Moskwy, wskazują na posiadanie przez KGB materiałów sugerujących udział Johnsona w zabójstwie”. Mafię podejrzewa 37 proc. respondentów sondażu Gallupa, CIA – 34 proc., Rosjan – 15 proc. Tymczasem fakty są znacznie bardziej prozaiczne niż spekulacje i domysły. Dowodzą, że najwybitniejszy człowiek może zginąć z ręki niezrównoważonego półgłówka, jeśli ten drugi ma w ręku karabin.
Dallas, w samo południe
John Fitzgerald Kennedy pojechał do Teksasu, by godzić zwaśnionych liderów Partii Demokratycznej: konserwatywnego gubernatora tego stanu Johna Connally’ego i liberalnego teksańskiego senatora Ralpha W. Yarborougha. Prezydent myślał już o następnych wyborach, a konflikt w lokalnej organizacji partyjnej wzmacniał republikanów i groził mu utratą 25 głosów elektorskich. Pierwszy raz od wielu miesięcy JFK zabrał w służbową podróż żonę, która dochodziła do siebie po cesarskim cięciu i śmierci synka Patricka. Chłopczyk przyszedł na świat 7 sierpnia, zmarł dwa dni później wskutek niedorozwoju płuc.
Sam Kennedy kilkakrotnie ocierał się o śmierć. Został ciężko ranny, gdy dowodził kutrem torpedowym na południowym Pacyfiku. Udało mu się ocalić niemal całą załogę, dostał medal za męstwo i mimo nawracających problemów z kręgosłupem, które nękały go, od kiedy był nastolatkiem, ponownie zgłosił się do służby. Chroniczne bóle pleców oraz ukrywana przed opinią publiczną choroba Addisona były przyczyną uzależnienia JFK od amfetaminy, uważanej wówczas za nieszkodliwy środek znieczulający i pobudzający. Podczas jednej z operacji kręgosłupa jego życie było w tak wielkim niebezpieczeństwie, że zdecydował się przyjąć ostatnie namaszczenie. Podobnie jak każdy prezydent USA dostawał listy z pogróżkami. W pierwszym roku urzędowania przyszło ich do Białego Domu 870.
Wizyta w Dallas zapowiadała się jednak na spektakularny triumf polityczny. Air Force One wylądował o 11.40. Niebo było bezchmurne, temperatura sięgała 25 stopni Celsjusza. Już na lotnisku prezydenta witały tłumy. JFK i pierwsza dama z bukietem czerwonych róż podeszli do barierki i, ku niezadowoleniu ochroniarzy, ściskali dłonie sympatyków, by nie rzec fanów. Byli pierwszą prezydencką parą w historii USA, która miała status gwiazd, jak idole filmu czy estrady. Dopiero po kilkunastu minutach dotarli do szarogranatowej limuzyny, gdzie czekał na nich gubernator Connally w białym teksańskim stetsonie oraz pani gubernatorowa. Pierwsza para usiadła na tylnych fotelach, prezydent po prawej, pierwsza dama po lewej stronie. W środkowym rzędzie siedzieli gospodarze, a obok kierowcy szef agentów Secret Service.
Prezydencka limuzyna na ulicach Dallas tuż przed zamachem:
John Kennedy Dallas
Fot.: EVERETT COLLECTION / Forum
Kolumnę otwierali i zamykali policjanci na motorach, za prezydenckim kabrioletem jechał kuloodporny samochód zwany Queen Mary, z pięcioma ochroniarzami w środku i czterema stojącymi na bocznych progach, gotowymi do natychmiastowej interwencji w razie zagrożenia. Funkcjonariusz Secret Service, gdy wymaga tego sytuacja, ma obowiązek zasłonić prezydenta USA własnym ciałem. JFK towarzyszyło w sumie 36 takich ludzi. Drugą limuzyną jechali: wiceprezydent Lyndon B. Johnson, jego żona i senator Yarborough.
Dallas było wówczas bastionem skrajnej prawicy. Miesiąc wcześniej, podczas przemówienia ambasadora USA przy ONZ Adlaia Stevensona, jeden z radykalnych republikanów zdzielił go w głowę tablicą na kiju. Prezydent miał przemawiać w gigantycznym centrum handlowym Dallas Trade Mart (DTM) o powierzchni 0,5 mln mkw. i szykował się na konfrontację z politycznymi przeciwnikami. Tymczasem trasę przejazdu flankowały zbite szeregi jego zwolenników, w wielu miejscach zajmujących całą szerokość chodnika. Kennedy wpadł w znakomity humor. Wstał z fotela i roześmiany, opierając się o siedzenie gubernatora, machał do wyborców.
Według planu w DTM miał być o 12.15, ale ze względu na wiwatujące tłumy kazał kierowcy jechać wolniej i dwa razy zatrzymywać samochód. O 12.29 kolumna wjechała na Dealey Plaza, JFK w końcu usiadł, a pierwsza dama Teksasu odwróciła się do niego i zagadnęła: „Panie prezydencie, nie powie pan chyba, że Dallas pana nie kocha?”. Kennedy skinął głową i w tym momencie rozległ się wystrzał. Kula kalibru 6,5 mm z ołowianym rdzeniem i miedzianym płaszczem przeszyła bark prezydenta, uszkodziła wierzchołek płuca i kręgi szyjne, wyleciała pod krtanią, ugodziła gubernatora Connally’ego w plecy tuż pod prawą łopatką, zdruzgotała mu piąte żebro, a następnie prawy nadgarstek i utkwiła w lewym udzie.
Kennedy złapał się oburącz za gardło i pochylił w stronę żony, gubernator krzyknął: „O nie, nie, nie. Mój Boże. Zabiją nas wszystkich”. Wówczas kolejna kula przebiła prezydentowi podstawę czaszki i odłupała prawą skroń. Mózg, krew i fragmenty kości opryskały przednią szybę, maskę i bagażnik limuzyny, samochód ochroniarzy, a także policjantów jadących na motorach po obu stronach prezydenckiego auta. Zszokowana pierwsza dama wspięła się na bagażnik, powtarzając: „Zabili mojego męża, zabili mojego męża, trzymam w rękach jego mózg”. W czasie śledztwa nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego zerwała się z siedzenia, po czym na nie wróciła, bo w ogóle tego nie pamiętała. Niemal równocześnie na tylny zderzak przeskoczył agent Secret Service, Clint Hill, stojący dotychczas na lewym progu Queen Mary. Jego zdaniem Jackie nie uciekała (jak można by wnioskować z archiwalnych zdjęć), tylko czegoś szukała, prawdopodobnie fragmentów czaszki męża.
John Kennedy Dallas
Fot.: Rue des Archives / Forum
Agent rzucił się na prezydencką parę, by osłaniać ją przed kolejnymi strzałami. Jego kolega z karabinem maszynowym gotowym do strzału ruszył w stronę chodnika, wypatrując sprawcy. Ludzie wpadli w panikę, zaczęli uciekać, przewracać się, tratować. Jakiś czarnoskóry mężczyzna chwycił w objęcia białe dziecko i ruszył biegiem w kierunku pobliskiego wiaduktu. Policjant należący do konwoju zeskoczył z motocykla, wyciągnął rewolwer i machając bronią pędził za nim, wołając: „Stój, bo strzelam!”. Szef ochroniarzy, który siedział koło kierowcy limuzyny, zakomenderował przez krótkofalówkę: „Natychmiast do najbliższego szpitala.”
Kierowca wcisnął gaz do oporu i kolumna pomknęła z zawrotną prędkością w stronę szpitala Parkland Memorial. „Spokojnie – mitygował dowódca. – Jeśli jeszcze żyje, nie chcemy go zabić, prawda?”. Samochody zwolniły do 100 km/godz., lecz mimo to prezydencki kierowca brał ostatni zakręt na dwóch kołach. Przez całą drogę trwającą 9 minut agent, który wskoczył do limuzyny, z wściekłości walił pięścią w bagażnik. Jackie trzymała głowę męża na kolanach, a na podłodze w kałuży krwi leżały trzy połamane róże i bukiet astrów.
Zadziwiające jest to, że Kennedy nie zginął na miejscu. Akcja serca ustała dopiero pół godziny po strzałach. Lekarze wiedzieli, że nie mają szans, ale zastosowali wszystkie możliwe techniki reanimacyjne. Doktor James Carrico wsunął prezydentowi do gardła dren pompy tlenowej, jednak gaz uciekał przez ranę w krtani. Z kafeterii przybiegł doktor Malcolm Perry. „Pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy, była taka, że Kennedy jest o wiele większy, niż sądziłem. I natychmiast uświadomiłem sobie, że przecież jest wielki nie tylko fizycznie. Potem nie miałem już czasu myśleć, byłem zbyt zajęty” – opowiadał reporterom „Newsweeka”. Perry błyskawicznie włożył sterylne rękawiczki, wykonał głębokie cięcie tchawicy i umieścił tubę poniżej rany. Carrico przetaczał pacjentowi krew. Jackie, która przez chwilę stała oszołomiona pod drzwiami, wyrwała się wiceprezydentowi i szwagrowi Robertowi Kennedy’emu trzymającym ją za ręce, wpadła do sali operacyjnej. Mimo szorstkich upomnień lekarzy nie chciała wyjść. Została z mężem do końca.
Tymczasem tlen i krew zaczęły się zbierać w jamie płucnej. Perry dokonał kolejnego cięcia i umieścił między żebrami dren odprowadzający płyny. Nie pomogło, pacjent przestał oddychać. Nic nie dał również masaż serca. Gdy do sali dotarł główny neurochirurg szpitala, elektrokardiograf pokazywał linię prostą. Lekarze uznali prezydenta za zmarłego o 13.00. Jackie pocałowała męża w usta, zdjęła swoją obrączkę i wsunęła mu na palec. 33 minuty później Malcolm Kilduff, zastępca rzecznika prasowego Białego Domu, z niezapalonym papierosem w trzęsącej się dłoni, odczytał oficjalny komunikat o śmierci szefa w świetlicy dla pielęgniarek, gdzie zebrali się reporterzy. Ktoś westchnął „O Boże!”, po czym wszyscy rzucili się do telefonów.
Ciało umieszczono w trumnie i przewieziono na lotnisko. Pierwsza dama nie chciała usiąść koło kierowcy. W poplamionej krwią garsonce, bez kapelusza, ze zmierzwionymi włosami przycupnęła z tyłu, obok zwłok. O 14.18 agenci Secret Service wnieśli trumnę do kabiny pasażerskiej Air Force One, z której usunięta została część foteli. Odbywało się to wszystko wbrew prawu. Zabójstwo prezydenta USA nie było wówczas przestępstwem federalnym i podlegało jurysdykcji miejscowych organów ścigania. Ciało ofiary powinien był zbadać koroner powiatu Dallas. Jednak Lyndon B. Johnson, rodowity Teksańczyk, który na mocy konstytucji z chwilą śmierci JFK został prezydentem, odmówił powrotu do stolicy bez zwłok swojego politycznego mentora. Tuż przed odlotem, o godz. 14.38, złożył na pokładzie Air Force One przysięgę prezydencką. Przyjęła ją przyjaciółka LBJ, sędzia federalna Sarah T. Hughes. Po prawicy nowego prezydenta stała pierwsza dama Lady Bird Johnson, przy lewym boku jej poprzedniczka Jacqueline Kennedy. Przysięgał na podręczną biblię JFK, którą doradcy znaleźli w sypialni zmarłego.
Pościg
Do dziś nie wiadomo, ile strzałów oddał zamachowiec. Według komisji Warrena czaszkę prezydenta mogła rozłupać druga lub trzecia kula. Działająca dekadę później Komisja Izby Reprezentantów ds. Zabójstw postawiła tezę, że była to kula numer cztery, a zamachowiec miał wspólnika, który też strzelał, ale chybił. Ta sama kula drasnęła w policzek Jamesa Tague’a, stojącego na chodniku w odległości 82 metrów od limuzyny. Zwolennicy teorii spiskowych twierdzą, że nie mógł jej wystrzelić Oswald, znajdujący się na piątym piętrze Teksańskiej Składnicy Podręczników (Texas School Book Depository, TSBD), 80 metrów od samochodu, bo tor lotu byłby sprzeczny z zasadami fizyki. Zapominają tylko dodać, że ze względu na ukształtowanie terenu Tague stał 6 metrów poniżej poziomu jezdni.
Na murze vis-à-vis TSBD siedział hydraulik Howard Brennan. Gdy usłyszał pierwszy strzał, podniósł wzrok i w ostatnim oknie piątego piętra (licząc od lewej strony) zobaczył człowieka z karabinem. Podbiegł do policjanta stojącego przed gmachem i szczegółowo zreferował mu swoje spostrzeżenia. W chwilę później z czwartego piętra zbiegli urzędnicy Harold Norman and James Jarman, którzy potwierdzili relację Brennana. Słyszeli nie tylko strzały (trzy), ale również stukot łusek spadających na podłogę piętro wyżej. Już o 12.45 wszyscy policjanci w Dallas dysponowali dokładnym rysopisem domniemanego mordercy.
Lee Harvey Oswald:
Lee Harvey Oswald
Fot.: REUTERS/Dallas Police Department/Dallas Municipal Archives/University of North Texas / Forum
Po oddaniu strzałów Oswald wyszedł jak gdyby nigdy nic z pustego pomieszczenia służącego dawniej za magazyn i dołączył do ludzi, którzy biegli na dół. W drzwiach budynku zatrzymał go policjant Marion Baker. „Pracuję tutaj – wyjaśnił z zimną krwią zamachowiec. – Chciałem zobaczyć, co się dzieje.” Potwierdził to stojący obok kierownik TSBD Roy Truly. Policjant puścił Oswalda, a ten rozpłynął się w tłumie. Kilkudziesięciu funkcjonariuszy zaczęło przeszukiwać gmach. W pokoju wskazanym przez Brennana znaleźli karabin carcano M91/38 z celownikiem teleskopowym, łuski i resztki smażonego kurczaka, którego zabójca spokojnie zjadł, czekając na ofiarę. Śledztwo wykazało, że Oswald kupił broń za zaliczeniem pocztowym jako A. Hidell i kazał przysłać na poste restante. Zapłacił 12 dolarów 78 centów. Na lufie i łożu zachowały się odciski palców, a w szczelinie zamka włókna z koszuli zamachowca. Eksperci od balistyki ustalili, że kula, która utkwiła gubernatorowi Connally’emu w udzie, została wystrzelona z tego właśnie karabinu.
Około 13.15 policjant J.D. Tippit zauważył na osiedlu mieszkaniowym, niecałe 4 kilometry od Dealey Plaza, mężczyznę, którego wygląd zgadzał się z rysopisem podawanym przez radio. Tippit zatrzymał radiowóz przy krawężniku, wysiadł i w tym momencie dostał cztery kule z rewolweru. Oswald przebiegł kilka przecznic, wpadł do kina Texas Theatre i nie płacąc za bilet, usiadł w trzecim rzędzie od końca. O 13.40 kasjer Johnny Brewer zadzwonił na policję i chwilę później przed kino zajechał wóz patrolowy. Brewer zapalił światło, a Oswald, widząc czterech policjantów, wstał z fotela. Gdy podszedł do niego szeregowy Nick McDonald, morderca powiedział: „No to koniec”.
Po czym – jak pisze McDonald we wspomnieniowej książce „Ujęcie i aresztowanie Harveya Lee Oswalda”: „Bam! Uderzył mnie pięścią między oczy, aż spadła czapka. Oddałem, on się zatoczył, odpiąłem kajdanki i wówczas wyciągnął z kieszeni rewolwer. Kiedy naciskał na cyngiel, złapałem za broń i kurek zatrzymał się we wgłębieniu między moim kciukiem a palcem wskazującym, iglica nie sięgnęła spłonki”. Policjant wyrwał Oswaldowi rewolwer, z pomocą kolegów przewrócił go na ziemię, obezwładnił chwytem za szyję i założył kajdanki. Był weteranem wojny w Korei i nieraz zaglądał śmierci w oczy, ale incydent w kinie wywołał u niego szok. Uświadomił sobie, że gdyby chwycił za broń kilka milimetrów bliżej lufy, najprawdopodobniej dostałby kulę w serce. Wziął urlop, by przemyśleć co dalej, ostatecznie jednak wrócił do służby i zakończył ją po 25 latach w stopniu sierżanta.
O godz. 14 Oswald był już w komendzie głównej policji, na trzecim piętrze, gdzie detektyw Jim Leavelle zaczął go przesłuchiwać w związku z zabójstwem Tippita. Kapitan J.W. Fritz, słysząc nazwisko aresztowanego, skojarzył go z pracownikiem TSBD, którego nie mogli znaleźć przełożeni i zgłosili ten fakt policji. O godz. 19.10 oficerowie śledczy postawili Oswaldowi formalny zarzut zamordowania policjanta. O 23.00 oskarżyli go o zabójstwo prezydenta. Kiedy policjanci prowadzili zamachowca korytarzem, na widok reporterów krzyknął: „Nikogo nie zabiłem. Zatrzymali mnie, bo mieszkałem w Związku Sowieckim . Chcą ze mnie zrobić kozła ofiarnego”. Wskutek szarpaniny w kinie miał podbite oko i rozcięte usta.
Niepokoje wychowanka Oswalda
W pierwszych relacjach o zamachu pojawiły się spekulacje, że odpowiedzialna jest skrajna prawica, najprawdopodobniej segregacjoniści przeciwni równouprawnieniu Murzynów. Oswald tymczasem był lewakiem, a przynajmniej na takiego pozował.
Urodził się 18 października 1939 roku w Nowym Orleanie, wychowywała go matka, ojciec zmarł na atak serca dwa miesiące przed przyjściem syna na świat. Chłopak 22 razy zmieniał miejsce zamieszkania i 12 razy szkołę. Jako dziesięciolatek uzyskał w standardowym teście na inteligencję 103 punkty. Szybko czytał, ale był najgorszy w klasie z ortografii. Nauczyciele zapamiętali go jako samotnika, który wpadał w złość z byle powodu. Przez jakiś czas mieszkał z matką u swojego przyrodniego brata Johna w Nowym Jorku. Musieli się wyprowadzić, kiedy 12-letni Lee podczas kłótni uderzył matkę w twarz, a żonę Johna usiłował pchnąć nożem.
Chodził wówczas do 7 klasy podstawówki w Bronksie, tyle że rzadko. Z powodu ciągłego wagarowania został skierowany do poprawczaka na badania psychologiczne. Lekarz stwierdził, że nastolatek „żyje w świecie fantazji, często snuje marzenia o posiadaniu całkowitej władzy nad innymi, kompensując sobie w ten sposób niepowodzenia i frustracje”. Diagnoza brzmiała: „Zaburzenia osobowości typu schizoidalnego z tendencjami do agresji. Zalecana psychoterapia”.
Kiedy nowojorski sędzia rozpatrywał, czy matce należy odebrać prawa rodzicielskie i skierować krnąbrnego nastolatka do szkoły specjalnej, oboje byli już w Nowym Orleanie.
Tam chłopak dobrnął do 10 klasy i w roku 1955 na zawsze zakończył przygodę z amerykańskim systemem edukacji. Pracował jako goniec i posługacz w biurze. Rok później matka przeprowadziła się do Fort Worth w Teksasie i tam właśnie 17-letni Lee Harvey wstąpił na ochotnika do marines. Uważał się wówczas za marksistę. Już jako 15-latek pisał w pamiętniku: „Próbując znaleźć klucz do otaczającego mnie świata, odkryłem literaturę socjalistyczną. Musiałem szukać interesujących mnie książek na odległych, pokrytych kurzem półkach bibliotek”. Rok później napisał do zarządu Socjalistycznej Partii Ameryki, że chciałby zostać członkiem jej młodzieżowej przybudówki, deklarując: „Od ponad piętnastu miesięcy pilnie studiuję założenia socjalizmu”. Jego szkolny kolega Edward Voebel zeznał przed komisją Warrena: „Te studia to jedna wielka ściema, jedynymi książkami, jakie czytał Oswald, były tanie kryminały”.
W wojsku przeszedł szkolenie radarowe, co wymagało przyznania mu dostępu do danych objętych tajemnicą wojskową 2. stopnia (poufne). Armia nie doszukała się w życiorysie Oswalda żadnych przeciwwskazań. Kurs zaliczył z niezłym wynikiem jako siódmy w trzydziestoosobowej grupie. Nauczył się wykrywania samolotów nieprzyjaciela, kontroli ruchu lotniczego i technicznej obsługi radarów. Awansował na starszego szeregowca pierwszej klasy, a we wrześniu 1957 roku został skierowany do bazy sił powietrznych amerykańskiej marynarki Atsugi w Japonii. Świetnie strzelał. Podczas obowiązkowych testów uzyskał 212 punktów, czyli więcej, niż potrzeba do zdobycia odznaki snajpera, jakkolwiek pod koniec służby osiągał wyniki na poziomie strzelca wyborowego (ok. 190 pkt).
Dwukrotnie stawał przed sądem wojskowym. Najpierw postrzelił się przypadkowo z pistoletu posiadanego bez zezwolenia. Gdy wyszedł z aresztu, wdał się w bójkę z sierżantem, który złożył na niego raport. Został zdegradowany do stopnia szeregowca. Trzeci raz trafił za kraty po przeniesieniu na Filipiny – ni stąd, ni zowąd zaczął strzelać z karabinu w dżunglę. Koledzy nazywali go Oswaldskowicz, ponieważ nie krył zachwytu nad ZSRR. Zaczął nawet uczyć się rosyjskiego i w lutym 1959 roku przystąpił do wojskowego egzaminu językowego. Dostał dwóję.
Osiem miesięcy później wyemigrował do ojczyzny rewolucji. We wrześniu 1959 roku poprosił przełożonych o urlop rodzinny, uzasadniając to chorobą matki, wyrobił paszport i rozesłał do kilku zachodnioeuropejskich uniwersytetów podania o przyjęcie na studia. Wyjazd traktował jak tajną operację wymierzoną w Stany Zjednoczone i wiza studencka wydawała mu się lepszą przykrywką. Statkiem pasażerskim popłynął z Nowego Orleanu do Hawru, a następnie promem do Southampton. Brytyjskie służby graniczne poinformował, że jedzie na studia do Szwajcarii, lecz tego samego dnia wsiadł w samolot do Helsinek, gdzie 14 października dostał sowiecką wizę turystyczną ważną tydzień.
Natychmiast po przyjeździe do Moskwy (16 października) oświadczył przewodniczce Interturistu, że chce zostać obywatelem ZSRR. W trakcie przesłuchań prowadzonych przez służby specjalne nie potrafił sensownie uzasadnić swoich pragnień. Rosjanie uznali, że na nic się Związkowi Sowieckiemu nie przyda. Nim do hotelu dotarła przewodniczka, która miała go odwieźć na lotnisko, wszedł do wanny i przeciął sobie nadgarstek, nie naruszając jednak żył. Trafił do szpitala psychiatrycznego, ale KGB mimo wszystko zdecydowało się go przygarnąć, gdy pokazał dokumenty świadczące, że służył w marines jako specjalista od kontroli radarowej. Uszczęśliwiony pobiegł do ambasady USA i powiedział urzędnikowi konsularnemu Richardowi Snyderowi: „Zdecydowałem się. Koniec tego. Zostaję”. Dał też do zrozumienia, że zna tajemnice wojskowe, które bardzo zainteresowały jego wysoko postawionych sowieckich przyjaciół. Został karnie zwolniony z armii USA. O jego ucieczce pisały na pierwszych stronach amerykańskie gazety. Czuł się ważny.
Chciał studiować komunizm na Uniwersytecie Moskiewskim, ale opiekunowie mieli inne plany. Oswald został skierowany do Mińska i pracował jako tokarz w Zakładach Radiowych im. Lenina. Przedsiębiorstwo to powstało na bazie wileńskiej fabryki Elektrit, którą Sowieci wywieźli do stolicy Białorusi w 1939 roku. Pod koniec lat 50. firma zatrudniająca Oswalda nadal wytwarzała lampowe radioodbiorniki stanowiące wierną kopię przedwojennych polskich elektritów. Na polecenie służb uciekinierowi pomagał w nauce rosyjskiego Stanisłau Szuszkiewicz – po rozpadzie ZSRR pierwszy przywódca wolnej Białorusi. Świeżo upieczony Rosjanin dostał mieszkanie w rządowym budynku, meble, pralkę i specjalny dodatek do pensji. Biorąc pod uwagę realia socjalizmu, powodziło mu się znakomicie. Tyle że Oswald był przyzwyczajony do realiów kapitalizmu.
W styczniu 1961 roku pisał: „Dłużej nie wytrzymam. Praca jest nudna, dostaję pieniądze, ale nie mogę nic za nie kupić. Nie ma nocnych klubów, kręgielni, lokali rozrywkowych, tylko potańcówki organizowane przez związki zawodowe”. Miesiąc później poinformował amerykańską ambasadę, że gotów jest wracać, jeśli w kraju nie stanie przed sądem. W marcu poznał 19-letnią studentkę farmacji Marinę Prusakową i po sześciu tygodniach wziął z nią ślub. Pod koniec maja 1962 r. oficjalnie poprosił konsula USA o zwrot paszportu i wydanie żonie dokumentów imigracyjnych. Dostał pożyczkę dla repatriantów w wysokości 435 dol. i na początku czerwca wrócił do Stanów. Był bardzo zawiedziony, że na lotnisku nie witają go reporterzy.
Znów zaczęły się przeprowadzki z miasta do miasta. Oswald tracił kolejne posady. W Leslie Welding Company pracował 3 miesiące. Z firmy designerskiej Jaggars-Chiles-Stovall wyleciał po 5 miesiącach, bo ubliżał kolegom i groził im pobiciem. Reily Coffee Company wytrzymała z Oswaldem miesiąc. Jak zeznał właściciel zakładu, „godzinami przesiadywał w pobliskim warsztacie samochodowym i czytał magazyny poświęcone myślistwu oraz broni palnej”. Rosyjscy przyjaciele Mariny nie mogli znieść jej męża, uważali, że jest prymitywny, ordynarny i arogancki.
W marcu 1963 r. zamówił pocztą karabin carcano. Jak wykazało późniejsze śledztwo, usiłował zabić emerytowanego generała Edwina Walkera – zajadłego antykomunistę, zwolennika segregacji rasowej oraz członka ultrakonserwatywnego stowarzyszenia John Birch Society. Nie trafił, kula utkwiła we framudze okna, generała lekko poraniły odłamki metalu. Oswald sympatyzował wówczas z organizacją Komitet Sprawiedliwości dla Kuby (Fair Play for Cuba Committee). Napisał do jej władz, że chce założyć lokalny oddział w Nowym Orleanie, nie dostał zgody, ale i tak założył. Był jedynym członkiem. Zamówił 300 legitymacji, 1000 arkuszy papieru firmowego z nagłówkiem „Ręce precz od Kuby” i wizytówki: „Prezes A.J. Hidell”. W sierpniu pobił się z Carlosem Bringuierem – działaczem antycastrowskiego Rewolucyjnego Dyrektoriatu Studentów.
We wrześniu 1963 r. wyjechał do stolicy Meksyku, by stamtąd przez Kubę wrócić do ZSRR. W kubańskiej ambasadzie przyjęto go chłodno, zrobił awanturę, prosił o pomoc lokalnych rezydentów KGB. „Osobnik ten szkodzi, zamiast pomagać rewolucji” – orzekł konsul. 18 października, po konsultacjach dyplomatów z Hawaną, Oswaldowi przyznano wizę, ale już mu się odwidziało. Od 2 października mieszkał w Dallas, 14 października dowiedział się, że TSBD szuka pomocnika magazyniera, dwa dni później dostał posadę. W dniu zamachu przywiózł do pracy podłużną paczkę zawiniętą w brązowy papier. Na pytanie kolegi, co tam ma, odparł: „Kupiłem nowe karnisze”.
Zabójca zabójcy
Dziesiątki poszlak wskazywały, że to Oswald jest zabójcą prezydenta, ale detektywi nigdy nie zdobyli koronnego dowodu, czyli przyznania się do winy. Podejrzany odmawiał odpowiedzi na pytania lub udzielał bezsensownych. Obrońców z urzędu odprawił, żądając sprowadzenia radcy prawnego Komunistycznej Partii USA Johna Abta. 24 listopada miał być przewieziony do aresztu powiatowego i w podziemiach komendy głównej policji zebrał się tłum reporterów.
O 11.21 stojący z boku, niewysoki, krępy mężczyzna wyszarpnął nagle rewolwer colt cobra .38. Padł strzał, kula przebiła Oswaldowi żołądek i uszkodziła aortę. Karetka zabrała go do szpitala Parkland Memorial, gdzie zmarł w tej samej sali reanimacyjnej co prezydent Kennedy. Morderstwo zobaczyły na żywo miliony telewidzów oglądających transmisję z Dallas.
Strzelał 52-letni Jack Ruby – syn polskich Żydów z Chicago: Josepha Rubensteina i Fannie Turek Rutkowski. Jego losy przypominają nieco życiorys Oswalda. Za młodu wagarował, popełniał drobne przestępstwa, siedział w poprawczaku, grał na wyścigach. Po przeprowadzce do Dallas dorobił się sporych pieniędzy, prowadząc firmę sprzedaży wysyłkowej, po czym zainteresował się show-biznesem. W chwili dokonania zabójstwa był szefem kilku nocnych klubów i lokali lokali striptizowych. Miał dobre układy zarówno z policjantami, jak i gangsterami. Ci pierwsi pili u niego i korzystali za darmo z usług panienek. Mafiosów poznał jeszcze w czasach, gdy był działaczem związków zawodowych, stanowiących wówczas jedno z legalnych źródeł dochodów cosa nostry.
W roku 1959 Ruby odwiedził na Kubie starego kumpla Lewisa McWilliego – współpracownika mafijnego dona Santa Trafficante, kontrolującego przed rewolucją większość kasyn Hawany. Trafficante rządził nowojorską rodziną Bonnano. Jego najbliższym sojusznikiem był chicagowski gangster Sam Giancana, a prezydent Kennedy dzielił się z Giancaną kochanką – Judith Campbell Exner. Adwokat pracujący dla mafii zeznał w roku 1975 podczas przesłuchania w Kongresie, że Exner doprowadziła do nawiązania przez swoich partnerów bliższej znajomości i Giancana pomógł Kennedy’emu wygrać wybory prezydenckie.
W roku 1962 FBI zatrzymało dwóch mężczyzn oskarżonych o włamanie do domu Exner. Byli synami szefa bezpieczeństwa w firmie zbrojeniowej General Dynamics. Policja uznała, że chcieli zainstalować podsłuch. General Dynamics starał się wówczas o kontrakt na budowę nowego samolotu dalekiego zasięgu dla amerykańskich sił powietrznych. Większość ekspertów uważała, że lepszy samolot proponował Boeing, ale sekretarz obrony Robert McNamara wybrał ofertę General Dynamics. Istnieje domniemanie, że szefowie firmy zdobyli dowody potwierdzające związek prezydenta z Exner i właśnie dzięki nim podpisali wielomiliardowy kontrakt.
Po aresztowaniu Oswalda Ruby kilka razy zjawiał się w komendzie głównej policji, udając reportera. W archiwalnym materiale sieci NBC widać, jak podczas konferencji prasowej poprawia prokuratora okręgowego Henry’ego Wade’a: „Henry, to nie jest Komitet Wolnej Kuby, tylko Komitet Sprawiedliwości dla Kuby”. Do gmachu wchodził prawdopodobnie z pomocą policjantów, ale nigdy nie ustalono, kto go wprowadzał. Po aresztowaniu oświadczył, że Dallas odkupiło swój grzech, a śmierć Oswalda oszczędzi Jackie Kennedy przykrości związanych z procesem zamachowca. W jego krwi znaleziono preludin – pochodną morfiny, która pobudza ośrodkowy układ nerwowy i wywołuje uzależnienie. Adwokaci próbowali dowieść, że działał w stanie niepoczytalności. Ujawnili, że matka oskarżonego była chora psychicznie i ostatnie lata życia spędziła na oddziale zamkniętym. Przysięgli odrzucili jednak okoliczności łagodzące. 14 marca uznali Ruby’ego za winnego morderstwa z premedytacją, a sędzia skazał go na śmierć.
W trakcie procesu i po jego zakończeniu Ruby wielokrotnie prosił o przesłuchanie przed komisją badającą na polecenie LBJ okoliczności zamachu. Dopiero w czerwcu 1964 roku do Dallas wybrał się szef tego organu – przewodniczący Sądu Najwyższego, Earl Warren. Towarzyszył mu kongresmen z Michigan Gerald Ford – późniejszy prezydent USA. Ruby błagał, by „zabrali go do Waszyngtonu i zapewnili ochronę, a wtedy powie całą prawdę”. Twierdził, że w Dallas nie może tego zrobić, bo zginie. Członkowie komisji uznali enigmatyczne prośby za próbę odwleczenia egzekucji i przestali się nim interesować.
Dwa lata później sąd apelacyjny uznał, że istnieją przesłanki do wszczęcia nowego procesu. Pierwsza rozprawa miała się odbyć w lutym 1967 roku. Na początku grudnia więzień trafił do szpitala Parkland, skarżąc się na duszności, dreszcze i osłabienie. Lekarze zdiagnozowali zaawansowanego raka płuc z przerzutami na nerki i do mózgu. Ruby zmarł po trzech tygodniach. Bezpośrednią przyczyną zgonu był zator skrzeplinowy. Równo 25 lat później rewolwer, z którego zabił Oswalda, został sprzedany na aukcji w Nowym Jorku za 220 tys. dolarów.
Taka piękna żałoba
Śmierć Kennedy’ego uprzytomniła Amerykanom, jak niezwykłą kobietą jest Jackie.
Była zrozpaczona, ale się nie załamała. W pierwszych godzinach po zamachu odmawiała zmiany ubrania. W ten sposób, bez słów, wyrażała gniew i żal. Była zbyt dumna, by głośno lamentować. Przebrała się dopiero w sobotę rano, gdy trumnę przewieziono na Kapitol i musiała pokazać się Amerykanom. Oszczędziła im jednak widoku łez. W trakcie uroczystości pogrzebowych, które bizantyjskim przepychem dorównywały pochówkom dawnych królów, Jackie pilnowała każdego drobiazgu. Starała się również, by dzieci godnie pożegnały ojca. „Uklęknij i pocałuj trumnę” – szepnęła do sześcioletniej Caroline, która nie bardzo wiedziała, jak się zachować przy katafalku Lincolna w kongresowej rotundzie. Zwłoki spoczywały tam przez 18 godzin, a prezydenta pożegnało ćwierć miliona ludzi. Mimo silnego mrozu kolejka szeroka na dziesięć osób miała 16 kilometrów długości.
Do Białego Domu wezwany został emerytowany pułkownik Paul Miller, ekspert Pentagonu od ceremonii pogrzebowych. Jak wspominają doradcy Kennedy’ego, nawet jego wygląd przywodził na myśl cmentarz. Chudy mężczyzna z pobrużdżoną twarzą o wąskich wargach sucho zreferował wymogi protokołu. Karawan ciągnięty przez szóstkę siwych koni. Za nim kary koń bez jeźdźca, w strzemionach buty prezydenta odwrócone tyłem do przodu, wojskowym zwyczajem symbolizujące śmierć wodza naczelnego, który już nigdy nie wskoczy na siodło, a odchodząc, patrzy na swoje wojska. Po obu stronach trumny czterech żałobników. Trzy orkiestry marszowe złożone z reprezentantów pięciu rodzajów sił zbrojnych (piechota, lotnictwo, marynarka, piechota morska, straż przybrzeżna). Tempo marszu 3 mile na godzinę (4,8 km/h), czyli 100 uderzeń werbla na minutę. Pałki werbli owinięte filcem, aby wydawały głuchy odgłos. Pięć wojskowych odrzutowców przelatujących nad konduktem w formacji „salut dla poległego” (odmiana formacji czterech palców z dodatkowym samolotem wysuniętym naprzód).
Jackie zaakceptowała zasady regulaminu, ale wprowadziła do scenariusza wiele modyfikacji nadających uroczystości charakter bardziej intymny. Nie pozwoliła otworzyć trumny, mimo że zwłoki przygotowali do wystawienia na widok publiczny najlepsi specjaliści. Uważała, że byłoby to wulgarne. Zdecydowała się iść za karawanem całą drogę od Białego Domu na Kapitol, a następnego dnia z siedziby Kongresu do rzymskokatolickiej katedry św. Mateusza. Kennedy był pierwszym prezydentem USA chowanym w tym obrządku. Wszyscy jego poprzednicy wyznawali protestantyzm i msze żałobne odbywały się z reguły w katedrze narodowej.
W niedzielę, 24 listopada, przyjechali m.in.: prezydent Francji, Charles de Gaulle, książę Edynburga Filip – mąż Elżbiety II i premier Wielkiej Brytanii Aleck Douglas-Home, prezydent Irlandii Éamon de Valera, cesarz Etiopii Hajle Selassje I, królowa Grecji Fryderyka, król Belgii Baldwin I. Nieustępliwego adwersarza Kennedy’ego, Nikitę Chruszczowa, zastępował wicepremier ZSRR – Anastas Mikojan. 19 głów państw i 220 wysokiej rangi dostojników reprezentowało 92 kraje, co stanowiło nie lada zryw solidarności – obce rządy miały na podjęcie decyzji, kogo posłać, zaledwie kilkanaście godzin. Tak licznego zgromadzenia możnych tego świata nie było od czasu pogrzebu króla Wielkiej Brytanii Edwarda VII w 1910 r. Szef waszyngtońskiej policji Robert V. Murray stwierdził później, że przeżył najgorszy koszmar w swoim życiu.
Jackie zarządziła, że poza przepisowymi orkiestrami w kondukcie maszerować będą szkoccy kobziarze, honory nad grobem oddadzą irlandzcy kadeci, a głównym motywem muzycznym będzie hymn marynarki wojennej, w której służył Kennedy, oparty na Psalmie 107: „Ci, którzy na statkach płynęli po morzu, / Widzieli dzieła Pana / I cuda jego w głębinach / Rzekł, i zerwała się burza, która spiętrzyła fale, / Wznosili się aż do nieba, / Zapadali się w głębiny; / Dusza ich truchlała w niebezpieczeństwie. / Zataczali się i chwiali jak pijani, / A cała ich mądrość obróciła się wniwecz. / Wołali do Pana w swej niedoli, / A On wybawił ich z utrapienia. / Uciszył burzę, i uspokoiły się fale morskie. / Wtedy radowali się, że się uspokoiły, / I zawiódł ich do upragnionej przystani”.
Poza byłą pierwszą damą za trumną szli bracia zmarłego, senator Ted Kennedy i prokurator generalny Robert Kennedy, który zginął w zamachu niecałe 5 lat później. Reszta klanu włącznie z nestorem Josephem P. Kennedym czekała w kościele. W kondukcie maszerował również prezydent Johnson, choć doradcy z oczywistych przyczyn nie chcieli mu na to pozwolić. Telewizja NBC transmitowała uroczystość do wszystkich krajów świata, również Polski. Radzieccy sprawozdawcy o dziwo powstrzymali się od komentarzy politycznych. Tylko mieszkańcy NRD nie uczestniczyli w żałobie. Przewodniczący Ulbricht puścił im mecz piłki nożnej.
Na prośbę Jackie msza była krótka. Uczestniczyło w niej 1200 honorowych gości, a celebrował arcybiskup Bostonu, Richard Cushing. To on udzielał prezydentowi ślubu, chrzcił jego dzieci i zaledwie trzy miesiące wcześniej chował syna Patricka. Liturgię zakończył słowami: „Niech aniołowie, kochany Jacku, prowadzą cię do nieba”. Tenor Luigi Vena odśpiewał – zgodnie z życzeniem wdowy – „Agnus Dei” Bizeta i „Pie Iesu” (w Polsce znane jako „Dobry Jezu, a nasz Panie / Daj mu wieczne spoczywanie”). Kiedy zabrzmiały rzewne frazy „Ave Maria” Schuberta, Jackie w czarnym welonie zakrywającym twarz po raz pierwszy i ostatni straciła panowanie nad sobą, zaczęła płakać.
Po mszy wyprowadziła dzieci na placyk przed katedrą. I tam właśnie miał miejsce najbardziej wzruszający moment ceremonii, który wycisnął łzy z oczu milionom ludzi na całym świecie. Gdy żołnierze nieśli trumnę do karawanu, obchodzący tego dnia trzecie urodziny John F. Kennedy junior w kusym, dwurzędowym płaszczyku, tak jak kazała mama, z powagą zasalutował. Amerykanie pokochali za to „John Johna” szczerze i na zawsze. Gdy jak większość mężczyzn z jego rodziny zginął tragicznie, pilotując awionetkę w roku 1999, żałobę obchodził cały kraj. A zdjęcie salutu zrobione przez Stana Stearnsa z agencji UPI stało się amerykańską ikoną przywoływaną przez media równie często jak fotografia żołnierzy zatykających gwiaździsty sztandar na Iwo Jimie czy Neila Armstronga, który stawia pierwszy krok na Księżycu.
Kondukt był tak długi, że kiedy ostatnie limuzyny dygnitarzy ruszały spod katedry, karawan dotarł już na cmentarz wojskowy Arlington. Prezydenta żegnało ponad milion osób tłoczących się wzdłuż całej trasy przemarszu. JFK spoczął na zielonym pagórku u podnóża neoklasycystycznego pałacyku Custis-Lee Mansion, dawnej rezydencji generała Roberta Lee. Kiedyś, po jednej z państwowych ceremonii, usiadł na trawie z bratem Bobbym i powiedział: „Zobacz, jak pięknie. Chciałbym tu zostać na zawsze”. Zabrzmiał hymn narodowy, na niebie zaryczało 50 myśliwców i podążający za nimi, pusty Air Force One, huknęło 21 salw armatnich, marines złożyli flagę okrywającą katafalk w przepisową kostkę, zapłonął wieczny znicz i 25 listopada 1963 r. o 15.34 życzenie prezydenta się spełniło.
Jeden wielki spisek
Tydzień po zabójstwie następca Kennedy’ego powołał specjalną komisję śledczą, w skład której weszło po dwóch senatorów i kongresmenów z każdej partii, były dyrektor CIA Allen Dulles, były szef Banku Światowego John McCloy oraz przewodniczący Sądu Najwyższego Earl Warren. Nikt nie palił się do udziału w dochodzeniu. Politycy wiedzieli, że ustalenie niepodważalnej wersji wydarzeń będzie niemożliwe, więc bez względu na wynik i tak narażą się wyborcom. Kraj huczał od pogłosek i domysłów wywołanych zabójstwem Oswalda. Ludzie żądali prostych wyjaśnień wspartych jednoznacznymi dowodami. Tymczasem bez zeznań zamachowca można było tylko uporządkować poszlaki i wskazać najbardziej logiczną z hipotez.
Komisja Warrena badała okoliczności morderstwa przez 11 miesięcy. Przesłuchała 552 świadków i obejrzała ponad 3100 dowodów rzeczowych. Wbrew rozpowszechnionym opiniom posiedzenia nie były tajne, a jedynie zamknięte dla publiczności na żądanie świadków. W liczącym 889 stron raporcie końcowym komisja uznała, że zarówno Oswald, jak i Ruby działali bez niczyjej pomocy. Poza raportem opublikowano 26 opasłych tomów z załącznikami. Część materiałów została utajniona na 75 lat zgodnie z przepisami Archiwum Narodowego o ochronie danych osobowych, ale ujawniono je po 25 latach. Niewielka część dokumentów (ok. 2 proc.) nadal jest opieczętowana ze względu na bezpieczeństwo państwa ponieważ dotyczyły trwających lub świeżo zakończonych operacji CIA. Zostaną opublikowane w roku 2017.
Obawy polityków wytypowanych przez Johnsona były słuszne. Nie udało im się zadowolić nikogo. Członkom komisji zarzucano opieszałość, nieudolność, stosowanie nieskutecznych metod śledczych. A zwolennicy teorii spiskowych odrzucili całość jej ustaleń jako zasłonę dymną kryjącą knowania ludzi władzy, służb specjalnych czy tajnych sprzysiężeń rządzących światem. Oliwy do ognia dolało śledztwo Komisji Izby Reprezentantów ds. Zabójstw zakończone w roku 1978. Wprawdzie odrzuciła tezy o udziale w spisku KGB, rządu Kuby, CIA i FBI, ale nie wykluczyła zmowy przestępczej z udziałem mafii lub kubańskich imigrantów. Orzekła też, że z dużym prawdopodobieństwem mogły paść cztery strzały oddane przez dwóch zamachowców. Drugi spiskowiec miałby się ukrywać za płotem, na porośniętym trawą pagórku (grassy knoll) w odległości ok. 60 metrów od jezdni, którą jechała limuzyna. Wyrażenie „grassy knoll” już w latach 60. stało się idiomem oznaczającym podejrzane machinacje władzy czy tuszowanie prawdy.
Żadne wydarzenie we współczesnej historii nie zainspirowało równie wielu teorii spiskowych jak zabójstwo JFK. W USA ukazało się blisko 2 tys. książek na temat zamachu, a 95 procent autorów podważa oficjalne ustalenia. Głównych teorii jest kilkadziesiąt, ich modyfikacje idą w tysiące. Jak to zwykle bywa w przypadku myślenia magicznego, kolejne pomysły niedowiarków odzwierciedlają ducha czasów. Po aferze Watergate zapanowała moda na przypisywanie winy byłemu agentowi CIA, E. Howardowi Huntowi – jednemu z włamywaczy, którzy na polecenie Nixona splądrowali siedzibę Partii Demokratycznej. Hunt wygrał proces o zniesławienie wytoczony skrajnie prawicowemu pismu „The Spotlight”, które oskarżyło go o udział w zamachu. Choć całe życie zaprzeczał insynuacjom, gdy zmarł, jego synowie próbowali zarobić na mrocznej legendzie taty. Twierdzili, że na łożu śmierci przyznał się do winy, mają adekwatne nagranie i gotowi są je ujawnić, oczywiście za odpowiednim wynagrodzeniem. Taśma okazała się fałszywką, ale maniacy w to nie uwierzyli.
Co więcej, uznają za fałszywkę słynny amatorski film ukazujący moment zabójstwa. Ma zaledwie 486 klatek i trwa 26,6 sekundy. Nakręcił go ośmiomilimetrową kamerą Abraham Zapruder, imigrant z Rosji, właściciel niewielkiej firmy odzieżowej w Dallas. Natychmiast zawiadomił o tym Secret Service i zgodził się udostępnić taśmę na potrzeby śledztwa. Agenci uznali, że najszybciej wywoła ją lokalna telewizja WFAA, a jej reporterzy zrobili przy okazji wywiad z Zapruderem. Tego samego wieczoru skontaktował się z nim naczelny magazynu „Life” i zaproponował 50 tys. dolarów za prawa do filmu. Zapruderowi udało się podbić stawkę do 150 tys. Dzisiaj byłoby to ok. 1,13 miliona. 25 tys. przekazał wdowie po J.D. Tippicie zastrzelonym przez Oswalda. Dobrze świadczy o nim również to, że nie zgodził się na publikację klatki nr 313, na której widać, jak eksploduje głowa Kennedy’ego. W roku 1999 spadkobiercy Zaprudera sprzedali oryginalną taśmę rządowi z zastrzeżeniem, że prawa autorskie przejdą na muzeum utworzone w TSBD. Dostali 16 mln dolarów (dziś 22,5 mln.).
Niektórzy „teoretycy” twierdzą, że prezydenta zastrzelił Tippit, a rola Oswalda sprowadzała się do uciszenia świadka. Zdaniem innych, Tippit miał uciszyć Oswalda, ale nie zdążył i musiał to zrobić Ruby. Jako zleceniodawców mordu poszukiwacze spisków wymieniają m.in.: Lyndona Johnsona,George’a H.W. Busha, J. Edgara Hoovera, Earla Warrena, Fidela Castro, Nikitę Chruszczowa, Ho Chi Minha i Arystotelesa Onassisa – drugiego męża Jackie. Nastroje społeczne po zamachu stanowiły świetną pożywkę dla operacji psychologicznych KGB wymierzonych w Stany Zjednoczone. Wiele teorii powtarzanych przez „odkrywców prawdy” powstało na Łubiance. Zwłaszcza te wskazujące na udział w zabójstwie waszyngtońskich polityków lub służb specjalnych. Poza mąceniem Amerykanom w głowach miały odwrócić uwagę od hipotez wskazujących na odpowiedzialność ZSRR.
Epoka Camelotu
Biały Dom za czasów JFK nazywany był Camelotem, jak baśniowy zamek króla Artura. Ameryka była piękna i młoda, wszyscy mieli żyć długo i szczęśliwie. Brutalne morderstwo przerwało sielankę. Wkrótce potem z ręki zamachowców zginęli Robert Kennedy i Martin Luther King. W Wietnamie umierały tysiące ludzi, setki tysięcy demonstrowały na ulicach, policja pałowała studentów, wybuchła afera Watergate. Nic dziwnego, że prezydentura JFK obrosła legendą i trudno oddzielić prawdę od mitu. Zresztą nikomu, poza historykami, na tym nie zależy. Dla demokratów Kennedy stał się symbolem wszystkiego co najlepsze w ideologii i praktyce politycznej lewicy. Jego styl usiłował naśladować Bill Clinton, teraz robi to Obama, choć zadanie jest trudne. Kennedy łączył w niepowtarzalny sposób elokwencję, dobre maniery, pewność siebie, chłopięcy urok, charyzmę, błyskotliwy humor oraz poczucie wyższości syna multimilionera i absolwenta Harvardu.
Popełnił wiele błędów, ale żył w czasach, gdy media nie roztrząsały każdej pomyłki prezydenta tak brutalnie jak dziś. Trwała zimna wojna, która mogła przerodzić się w ostatnią wojnę ludzkości. Kwestionowanie autorytetu władzy nie leżało w interesie kraju, poczucie odpowiedzialności temperowało pogoń za sensacją. Podobnie było z politykami. Frakcyjne spory kończyły się tam, gdzie zaczynało się bezpieczeństwo Ameryki.
Kennedy nie tylko ładnie się uśmiechał i dobrze wyglądał w telewizji. Był bohaterem wojennym i prawdziwym twardzielem. Nie przegrał ani jednych wyborów. Pierwszy raz stanął do walki o władzę w roku 1946, rozgromił rywali z obu partii i został kongresmenem. Miał zaledwie 29 lat. Na Kapitolu zasiadał trzy kadencje, lecz mierzył wyżej. W roku 1952 dzięki kampanii, którą wspomagała jego mama Rose, bostońska burmistrzówna, organizując herbatki u Kennedych, pokonał popularnego senatora Henry’ego Cabota Lodge’a Jr. Ale Massachusetts było wtedy nastawione republikańsko, wolało w Białym Domu Eisenhowera. Niecały rok później poślubił piękną, o 12 lat młodszą arystokratkę Jacqueline Lee Bouvier. Młoda para uosabiała prawdziwie europejski szyk i magię wyższych sfer. To, co Amerykanie kochają najbardziej, wbrew obiegowej opinii, że są tacy egalitarni.
Kennedy bez trudu został senatorem, a kampanię prezydencką rozpoczął właściwie już podczas Konwencji Partii Demokratycznej w roku 1956. Pogratulował wiceprezydenckiej nominacji Estesowi Kefauverowi w przemówieniu oglądanym przez 40 milionów Amerykanów i zrozumiał potęgę telewizji. W ciągu kilkunastu minut stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych polityków stolicy. Musiał starać się bardziej niż inni kandydaci ze względu na wyznanie. Amerykańscy nacjonaliści uważali katolików za piątą kolumnę Watykanu, oskarżali ich o porywanie młodych dziewcząt do zakonów i szykowanie zbrojnego powstania przeciw protestanckiej większości.
W Kongresie Kennedy, jak przystało na liberała, zajmował się sprawami socjalnymi: wspieraniem związków zawodowych, rozbudową opieki społecznej, poprawą warunków pracy, podniesieniem płacy minimalnej. Po zdobyciu Białego Domu musiał zająć się polityką zagraniczną. A właściwie, bez żadnej przesady: manewrowaniem na krawędzi zagłady świata. Pierwszy egzamin oblał, pozwalając CIA zorganizować pucz przeciw Fidelowi Castro: inwazję w Zatoce Świń. Kubańczycy w ciągu trzech dni zabili lub wzięli do niewoli wszystkich uczestników operacji. Che Guevara przesłał mu notatkę: „Dziękuję. (…) Rewolucja jest teraz silniejsza”.
Być może dobrze się stało, że Kennedy przegrał pierwszą rundę, bo dzięki temu nabrał rozwagi. Kiedy Chruszczow rozmieścił na Kubie rakiety z głowicami jądrowymi, JFK zmusił go do negocjacji i ostatecznie Moskwa ustąpiła. Zainicjował program podboju Księżyca, stworzył Korpus Pokoju (Peace Corps), wspierał kulturę. Przede wszystkim jednak potrafił zarażać Amerykanów swoim optymizmem. Ameryka zakochała się w jego żonie i dwójce dzieci. Do kanonu weszły cytaty z płomiennych przemówień, w tym najbardziej znany: „Nie pytajcie, co kraj może zrobić dla was, pytajcie, co wy możecie zrobić dla kraju”.
Amerykanie wiedzą, że wyidealizowany obraz młodego ojca narodu i głowy szczęśliwej rodziny pozostawiał wiele do życzenia. Kennedy notorycznie zdradzał żonę, nawet w Białym Domu za pieniądze podatników pracowały dziewczyny do zadań specjalnych, jak dwie młode asystentki o przezwiskach Fiddle i Faddle czy 19-letnia Mimi, która była kochanką prezydenta przez kilkanaście miesięcy, aż do jego śmierci. We wrześniu 1963 roku JFK naderwał sobie ścięgno, próbując wskoczyć na jedną z panienek w basenie. Musiał nosić krępujący ruchy gorset, który sięgał od uda do klatki piersiowej. Gdyby mógł się schylić, druga kula wystrzelona przez Oswalda nie roztrzaskałaby mu czaszki. To wszystko nieważne. W sondażach oceniany jest równie wysoko jak Waszyngton i Jefferson. Ameryka kocha JFK.
Tekst pochodzi z „Newsweeka Historia” 11/2013.
Czytaj także: Michelle Obama wydała książkę. Atakuje Trumpa i mówi o in vitro
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS