A A+ A++

Doświadczona kadra

Specustawa dotycząca uchodźców, która już nabrała mocy prawnej, ma ułatwić dostęp do pracy w zawodzie pracownikom medycznym z Ukrainy, ale i tak będzie to długi proces. Przede wszystkim lekarze i pielęgniarki muszą nauczyć się języka, bo o ile z polskimi lekarzami mogą porozumiewać się po angielsku lub rosyjsku, to z pacjentami muszą rozmawiać po polsku. – Muszą też poznać standardy leczenia obowiązujące w Polsce. Nauczyć się procedur, nazw stosowanych u nas środków farmakologicznych – tłumaczy dyr. Dzieża.

Ta nauka to dopiero początek starań o pracę w zawodzie. Zgodnie ze specustawą, wymagana jest decyzja resortu zdrowia oraz zgoda okręgowej izby lekarskiej. To wszystko będzie trwało. – Zatrudniliśmy lekarza, który przyjechał do Polski przed wojną i ma pozwolenie ministerstwa na pracę w zawodzie, ale czekamy na wpis do ewidencji w izbach lekarskich – mówi dyr. Dzieża. Dopiero wtedy lekarz z Ukrainy będzie mógł samodzielnie pracować.

Siergiej Girny jest przewodniczącym zespołu ds. lekarzy imigrantów przy Okręgowej Izbie Lekarskiej w Gdańsku


Siergiej Girny jest przewodniczącym zespołu ds. lekarzy imigrantów przy Okręgowej Izbie Lekarskiej w Gdańsku

Fot.: Filip Miller, Anna Rezulak / KFP

Jak mówi dyr. Dzieża, uchodźcom z Ukrainy bardzo zależy na tym, aby mogli jak najszybciej rozpocząć pracę. Chcą czuć się potrzebni. Nie rozumieją, dlaczego już teraz nie mogą. Sądzili, że przyjadą do Polski, pokażą dyplom i nauczą się języka polskiego. Większość lekarzy uchodźców to doświadczona kadra, pracują w zawodzie 15-20 lat. Do Drawska przyjechali chirurg, radiolog, pediatrzy, neurolog. Ma dotrzeć neonatolog, endokrynolog, onkolog, laryngolog, psychiatra. Szpital jest w stanie zatrudnić każdego lekarza i pielęgniarkę z Ukrainy. W województwie zachodniopomorskim, podobnie jak w całej Polsce, pracowników medycznych brakuje.

Nadzieja w pandemii

Gdy ponad rok temu zaczęła obowiązywać ustawa covidowa, istniały obawy, że przyjadą do nas setki pracowników medycznych ze Wschodu, m.in. z Ukrainy. Tak się nie stało. Warunkowe prawo wykonywania zawodu uzyskało niewiele ponad tysiąc lekarzy. – Spora grupa lekarzy z Ukrainy chciała do Polski przyjechać. Informowałem ich wtedy, z jakim ryzykiem się to wiąże – mówi dr Siergiej Girny, który jest przewodniczącym zespołu ds. spraw lekarzy imigrantów przy Okręgowej Izbie Lekarskiej w Gdańsku.

Lekarze, którzy mają warunkowe prawo wykonywania zawodu, zostają przydzieleni do konkretnej placówki opieki zdrowotnej. – Zgodnie z ustawą covidową warunkowe prawo wykonywania zawodu obowiązuje tylko na czas pandemii. Gdy stan pandemii się skończy, specustawa straci ważność, a oni od razu stracą prawo wykonywania zawodu – mówi dr Girny, który w Polsce mieszka od sześciu lat. Obecnie jest na piątym roku specjalizacji z chirurgii onkologicznej. – Operuję, ale mam nad sobą mentora i nie jestem osobą decydującą. Jeszcze półtora roku i mam nadzieję zdać egzamin specjalizacyjny – mówi dr Girny. Wtedy będzie już bardziej samodzielny i niezależny.

Girny skończył studia medyczne na Ukrainie. Przez kilka lat pracował w szpitalu w Iwano-Frankiwsku. Gdy zrobił specjalizację z chirurgii ogólnej, postanowił wraz z żoną wyjechać z Ukrainy. – Chcieliśmy zobaczyć, jak pracuje się w Polsce, poznać inne metody leczenia. Mam babcię Polkę, ale po polsku dobrze nie mówiłem. Rozmawiałem z nią mieszanką polskiego i ukraińskiego – opowiada dr Girny.

Ludmila Kolesnyk jest pierwszą pielęgniarką z Ukrainy, która pracuje u nas w zawodzie. Przyjechała w 2014 r.


Ludmila Kolesnyk jest pierwszą pielęgniarką z Ukrainy, która pracuje u nas w zawodzie. Przyjechała w 2014 r.

Fot.: Filip Miller, Anna Rezulak / KFP

W 2016 r. przyjechał do Polski. Zaczął od nostryfikacji dyplomu. – Nie było łatwo. Mamy różnice w programie kształcenia. Pewne rzeczy musiałem uzupełniać, aby przystąpić do egzaminu lekarskiego. Musiałem też zdać egzamin z polskiego języka medycznego, który znacznie różni się od medycznego ukraińskiego – opowiada dr Girny. Nostryfikował dyplom, zdał wszystkie egzaminy i od razu dostał pracę w Klinice Chirurgii Onkologicznej Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego.

W Polsce już raczej zostanie. – Tu urodziło nam się dwoje dzieci. Mentalność ludzi jest tu bardzo podobna jak u nas w Zachodniej Ukrainie. To jest bardzo ważne – mówi dr Girny i podkreśla, że cały czas wspierali i wspierają go nadal polscy koledzy – lekarze. – Bardzo jestem im wdzięczny – mówi.

Czytaj też: Rodzice dzisiaj mogą tylko cierpieć. Zgodnie z prawem. A lekarz nie może nic zrobić

Spuścizna po PRL

Z nostryfikacją dyplomu najłatwiej było w latach 90., bo wtedy dyplom uzyskany w krajach Układu Warszawskiego był honorowany w pozostałych państwach byłego bloku. Andrzej Tatarczuk, który do Polski przyjechał w 1996 r., tuż po studiach medycznych na Ukrainie, musiał tylko zdać egzamin z przepisów dotyczących funkcjonowania służby zdrowia i z języka polskiego.

Po egzaminie musiał odbyć staż podyplomowy, który trwał rok. Dopiero wtedy okręgowa izba lekarska mogła wydać zezwolenie na czasowe prawo wykonywania zawodu. Brakowało jednak spójnych przepisów. – Szpital chciał mnie przyjąć na staż, ale mógł to zrobić dopiero wtedy, gdy będę miał prawo wykonywania zawodu. Ale prawo wykonywania zawodu mogłem dostać dopiero po zakończonym stażu. Kwadratura koła – opowiada.

Jakoś udało mu się z tego wybrnąć. Odbył staż podyplomowy w Raciborzu. Tam też rozpoczął pracę jako pełnoprawny lekarz. Miał być chirurgiem, jak jego ojciec, by kontynuować rodzinną tradycję. – Ale było dużo chętnych. Wybrałem więc specjalizację z chorób wewnętrznych. Nie żałuję. Otworzyło mi to drogę do kardiologii, która zawsze była moją pasją. Zajmuję się kardiologią interwencyjną i elektrostymulacją – opowiada. Od 2008 r. pracuje na pełen etat w Polsko-Amerykańskich Klinikach Serca.

– Kiedy pod koniec lat 90. przyjechałem do Polski, ludzie otwarcie się dziwili, po co tu przyjechałem. Dlaczego nie pojechałem dalej, do Niemiec, gdzie życie jest lepsze i łatwiej uzyskać specjalizację. Mówili mi, że w Polsce jest za dużo lekarzy – wspomina Andrzej Tatarczuk. Ale on ożenił się z Polką, która we Lwowie skończyła stomatologię. – Chcieliśmy być razem, a żona chciała mieszkać w Polsce – dodaje.

Deficytowy zawód

Kilkanaście lat później zaczęto głośno mówić, że lekarzy w Polsce brakuje. Dr Vitalii Zaft, ortopeda, do Polski przyjechał w 2018 r. i od razu został zatrudniony jako sanitariusz na bloku operacyjnym. – Zapewnili mnie, że będę mógł asystować przy operacjach. Minął dzień, drugi, trzeci, ale nikt nie zaprosił mnie do asystowania. Zrezygnowałem – opowiada.

Na Ukrainie 13 lat pracował jako lekarz. Najpierw po studiach 3,5 roku na chirurgii dziecięcej w szpitalu powiatowym. Potem dostał pracę w nowym szpitalu w Kijowie, gdzie potrzebowali ortopedy dziecięcego. Ale był też chirurgiem dorosłych i zaczął doktorat na temat biozgodności różnych implantów. – Miałem więc doświadczenie, ale w Polsce musiałem zaczynać od zera, jakbym był dopiero po studiach – mówi dr Zaft.

Wrócił na Ukrainę i zaczął uczyć się do egzaminu z medycznego języka polskiego w Naczelnej Izbie Lekarskiej. Zdał bez problemu. We wrześniu 2019 w Białymstoku przystąpił do egzaminu nostryfikacyjnego, za który musiał zapłacić tysiąc dolarów. – To był trudny egzamin, ale udało mi się za pierwszym razem – mówi.

Andrzej Tatarczuk do Polski przyjechał w 1996 r.


Andrzej Tatarczuk do Polski przyjechał w 1996 r.

Fot.: Filip Miller, Anna Rezulak / KFP

Do Polski przyjechał pod koniec lutego 2020 r., tuż przed pandemią. Zaczął szukać szpitala na roczny staż podyplomowy. Padło na SOR w Bydgoszczy. – Nie byłem zachwycony, bo chciałem operować. Już miałem podpisać dokumenty, gdy zadzwonił ordynator chirurgii z Radomia. Potrzebowali kogoś na chirurgię dziecięcą – opowiada. Rok później otrzymał prawo wykonywania zawodu. Pracuje w Mazowieckim Szpitalu Specjalistycznym i Radomskim Centrum Rodziny. We wrześniu kończy roczny staż uzupełniający i ma nadzieję, że uzyska tytuł specjalisty – ortopedy.

Deficytowy zawód – pielęgniarka

W Polsce od lat brakuje też pielęgniarek, ale spoza Unii Europejskiej przyjechało ich do nas niewiele. Ludmila Kolesny, która w 1992 r. dostała dyplom i pracowała w Mariupolu, jest pierwszą pielęgniarką z Ukrainy, która pracuje u nas w zawodzie. Do Polski przyjechała w 2014 r. z dwoma synami – 17-latkiem i 6-latkiem oraz 4-letnią córką. – Starszego syna chcieli zabrać do wojska, dlatego wyjechałam z Mariupola. Mąż już wtedy nie żył – mówi Ludmila Kolesnyk.

Od razu po przyjeździe zaczęła uczyć się polskiego i starać o prawo wykonywania zawodu. – Nie było odpowiednich przepisów. Nikt nie wiedział, jakie dokumenty mam składać, jakie egzaminy zdawać. Zajmowali się tym prawnicy i pracownicy Ministerstwa Zdrowia – opowiada Ludmila Kolesnyk. Uzyskanie prawa pracy w zawodzie zajęło jej dwa lata.

Najpierw była pielęgniarką w Redłowie w stacji dializ, ale marzyła, aby mieszkać i pracować w Gdańsku. – Tu jest mój kościół. Chciałam mieć do niego blisko – tłumaczy. Złożyła podanie o pracę w Uniwersyteckim Centrum Klinicznym i ją dostała. – Byłam pod wrażeniem. Opieka zdrowotna w Polsce jest na zupełnie innym poziomie niż na Ukrainie. Inne jest też podejście do pacjenta i pacjenta do personelu medycznego. To niebo i ziemia – mówi Ludmila Kolesnyk.

Przepracowała ledwie dwa miesiące i pojawiły się kolejne przeszkody – straciła prawo pobytu w Polsce. Czekała ją deportacja. Ale wstawili się za nią i dyrekcja Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego, i jej szef, prof. Piotr Lass. Pisali i dzwonili wszędzie, gdzie się da, aby mogła zostać w Polsce. Udało się. Obecnie jest pielęgniarką koordynującą w Zakładzie Medycyny Nuklearnej Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego.

Wojna

Nie wiadomo, ilu lekarzy i pielęgniarek uciekło z Ukrainy przed wojną. – Ale już przed wojną nie było kardiologów, którzy chcieliby przyjechać do Polski. Ukraińskie Ministerstwo Zdrowia zorganizowało centra leczenia chorób serca i każdy kardiolog mógł tam znaleźć pracę – mówi dr Tatarczuk i dodaje, że obecnie większość lekarzy zostaje w ojczyźnie. – Chcą walczyć, leczyć pacjentów w szpitalach lub zajmować się rannymi. Moi koledzy ze studiów chcą jedynie wywieźć z Ukrainy rodzinę – dzieci, żonę, rodziców – dodaje dr Tatarczuk.

– Do kogo bym nie zadzwonił, mówią mi, że raczej przestaną leczyć i pójdą po karabin, niż gdzieś wyjadą – opowiada dr Girny, który w Iwano-Frankiwsku ma rodziców, kolegów z pracy i ze studiów. On zostanie w Polsce. – Po rozmowach z rodzicami i znajomymi uznałem, że bardziej przydam się tutaj – mówi. Pomaga ukraińskim kolegom lekarzom zorganizować u nas leczenie pacjentów onkologicznych z Ukrainy. Bywa tłumaczem. – Właśnie w Gdańsku urodziła Ukrainka i nie mogła się porozumieć z lekarzami – opowiada dr Girny.

Ludmila Kolesnyk nie ma rodziny w Ukrainie, ale ma znajomych. – Od kilku dni nie mam kontaktu z koleżanką, z którą pracowałam w Mariupolu. Była dla mnie jak młodsza siostra. Nie wiem, co z nią jest. Boli mnie serce, bo moje miasto zostało całkowicie zrujnowane. Ale przytulam moje dzieci i cieszę się bardzo, że one są bezpieczne – mówi Ludmila Kolesnyk.

Czytaj też: „Boję się, że miejsca, z którymi wiążą się moje wspomnienia, zmieniły się w gruzy”

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykuł„SMS-y z banku są krótkie i straszne. To koszmar”
Następny artykułKonkurs: Wiosenne propozycje na ekranach kin Helios! – Kto chce bilety?