A A+ A++

Newsweek: Zakazy i ograniczenia związane z epidemią uderzyły w waszą branżę u progu wiosny, która nie jest szczytem sezonu. Szczęście w nieszczęściu?

Piotr Henicz, wiceprezes biura podróży Itaka: W ostatnich latach największą przedsprzedaż wycieczek mieliśmy właśnie w marcu. Jeśli już mówić o okruchu szczęścia w nieszczęściu, to zawdzięczamy je własnym trafnym decyzjom. Sprzedaż oferty na ten sezon zaczęliśmy wyjątkowo wcześnie, już w końcu sierpnia zeszłego roku, a we wrześniu i październiku ta przedsprzedaż była rekordowa. Sezon zapowiadał się bardzo dobrze. Do momentu unieruchomienia rynku mieliśmy około 20-procentowy wzrost obrotów i podobny, jeśli chodzi o liczbę klientów. To naprawdę wyglądało obiecująco.

Bardziej was gnębią już poniesione straty na zamrożonej działalności i odwołanych wycieczkach czy ryzyko rezygnacji z tych letnich, a nawet późniejszych?

– Te problemy trudno porównywać. Koszty gwałtownego zawieszenia działalności, w tym konieczność sprowadzenia do kraju 5,5 tys. turystów z całego świata, idą w dziesiątki milionów złotych. Wielką niewiadomą jest natomiast horyzont odwoływania wycieczek. Kilkanaście dni temu podjęliśmy decyzję o anulowaniu wszystkich lotów do końca maja. Równocześnie nasi konsultanci wykonują tysiące telefonów dziennie do klientów, którzy mieli rezerwacje na kwiecień i maj. Proponują zmianę terminu podróży bądź zgodę na przyjęcie vouchera wartego 105 proc. ceny wykupionej wycieczki. W ostateczności może to być też zwrot pieniędzy – zgodnie z nową ustawą po 180 dniach. Na razie jesteśmy mile zaskoczeni reakcjami klientów. Ci z pretensjami i żądaniami zwrotu są w zdecydowanej mniejszości, pozostali są otwarci na propozycje. To nie przesądza jeszcze o ich decyzjach, bo przecież niektórzy mogą stracić pracę, bać się o przyszłe dochody, o kolejną falę epidemii. Jednak na podstawie pierwszego odzewu będziemy powoli budować strategię na kolejne miesiące.

Nie korci was jak najszybsze wznowienie działalności, gdy tylko rządy otworzą granice?

– Nie traktujemy tego w kategoriach wyścigu. To kwestia odpowiedzialności za bezpieczeństwo klientów, do czego jako lider rynku szczególnie się poczuwamy. Ale chodzi też o kalkulację ryzyka. W okresie „zamrożenia” mamy stałe koszty, które nie są małe, ale potrafimy je dokładnie oszacować. Wznowienie działalności operacyjnej, zwłaszcza lotów, spowoduje ich gwałtowny wzrost. A nie ma żadnej gwarancji, że zrekompensują je rosnące dochody. Zbyt duża liczba samolotów z małym obłożeniem będzie generować potężne straty. To nie pierwszy kryzys, z którym mamy do czynienia: od gwałtownych zmian kursów walut, cen paliw, po wybuchy wulkanów. Do tej pory podejmowaliśmy trafne decyzje i mam nadzieję, że tak będzie i teraz.

Po epidemii rynek może się okazać zupełnie inny niż w czasach prosperity.

– Ale to dotyczy wszystkich biur podróży i pozostaje wielką niewiadomą. Na razie jesteśmy w relatywnie dobrej sytuacji. Mamy solidną poduszkę finansową z zysków z lat ubiegłych. Szacujemy, że w zeszłym roku zysk netto sięgnął 80-85 mln zł, co jest rekordem w naszej historii. Mamy szeroką ofertę wycieczek, to daje nam duże pole manewru i elastyczność w tworzeniu oferty. Nie skupialiśmy się na kilku kierunkach, możemy wybierać hotele w krajach najmniej obciążonych epidemią, które najszybciej wrócą do normalnego funkcjonowania.

Waszym atutem był też tzw. system gwarancyjny dla hoteli, wyjątkowy na naszym rynku. Czy obecnie nie jest to obciążeniem?

– To umowy na rok, dwa, a czasem i pięć lat, z przedpłatami czy zaliczkami. W zamian te hotele dają nam rabaty rzędu nawet 25 proc. W jednych krajach system obejmuje nawet 70-80 proc. naszej oferty, w innych 10 proc. To rozwiązanie sprawdzone na Zachodzie. U nas większość touroperatorów czeka z rezerwacją hoteli na ostatni moment, płacąc wyższe ceny.

Teraz niewątpliwie jest to pewnym obciążeniem. Renegocjujemy te kontrakty, przesuwamy wycieczki na późniejsze terminy.

A co z modelem sprzedaży wycieczek? Internet nie był dotąd priorytetem Itaki.

– Stosowaliśmy zasadę, że we wszystkich kanałach sprzedaży wycieczek obowiązuje ta sama cena, czym zresztą zyskiwaliśmy szacunek naszych partnerów, agentów. I nie zamierzamy tego zmieniać, stawiamy na zrównoważony rozwój całego systemu dystrybucji ofert.

Ale będzie decydował rynek. Jeszcze przed kryzysem widać było, że niektóre salony, także nasze własne, są na progu rentowności. Nie będziemy ich na siłę utrzymywać, niektórzy agenci też zapewne będą rezygnować, zwłaszcza że wielu prowadzi po kilka punktów. Czasy są trudne i chyba będą jeszcze trudniejsze.

Wprowadzacie oszczędności?

– Z końcem marca rozstaliśmy się z ok. 30 osobami, głównie tymi, które pracowały nad projektami, które w obecnej sytuacji zostały zawieszone lub odwołane. Niestety, na tym się nie skończy. W Itace i powiązanych z nią spółkach pracuje ok. 1200 osób, które obsługiwały dotąd 1,1-1,2 mln klientów rocznie. Jakimikolwiek bylibyśmy optymistami, to liczba klientów będzie się kurczyć, więc w tym i zapewne przyszłym roku nie będziemy potrzebowali aż tylu zatrudnionych.

Czy pomoc państwa idzie w dobrą stronę i pomaga w rozwiązaniu waszych problemów?

– Pomoc dla touroperatorów, czyli vouchery oraz zwrot pieniędzy dla klientów po 180 dniach, oceniamy pozytywnie. Te rozwiązania nie zostały zresztą wymyślone u nas, stoi za nimi europejskie stowarzyszenie biur podróży i przyjęto je w wielu krajach UE. Dobrze, że obowiązują i u nas, nie tylko dlatego że możemy rozmawiać z klientami o konkretach. Pomagają nam też w utrzymaniu płynności finansowej, co w naszej branży jest rzeczą podstawową. W tym roku nikt już nie myśli o zyskach, do biznesu trzeba będzie sporo dołożyć, ale warunkiem przetrwania wielu będzie właśnie płynność.

Co do innych form pomocy, mam jedną ogólną uwagę: wsparcie, dotąd skoncentrowane na najmniejszych biznesach, powinno w rozsądnych proporcjach objąć także większe i największe firmy. Cieszymy się, że skorzystają nasi agenci, zatrudniający po kilku pracowników. Ale ich byt zależy przecież od sytuacji takich firm jak nasza.

Wszystko odwołane

Fot. materiały prasowe Fot.: Newsweek

Newsweek: Gdyby układać listę największych ofiar tego kryzysu, grupa Mazurkas byłaby w ścisłej czołówce. Działa w trzech branżach i wszystkie są praktycznie sparaliżowane…

Aneta Klepacka-Kołbuk, zarządzająca Mazurkas Conference Centre & Hotel w Ożarowie Mazowieckim: Takiego splotu fatalnych okoliczności nigdy jeszcze nie mieliśmy. A przecież grupa Mazurkas istnieje od prawie trzech dekad i przez niejeden kryzys gospodarczy przechodziła. Biuro podróży Mazurkas Travel musiało zamrozić działalność wraz z zamknięciem granic. Podobnie Mazurkas Transport, wynajmujące autokary i busy. No i my, jedno z największych na Mazowszu centrów konferencyjnych. Od połowy marca kręcimy na zupełnie jałowym biegu.

Decydującym ciosem dla hotelu i centrum konferencyjnego był wprowadzony 13 marca zakaz zgromadzeń?

– Obroty zaczęły nam się kurczyć już od końca lutego, wraz z rosnącą asekuracją firm i instytucji przed organizowaniem konferencji, szkoleń czy imprez integracyjnych. Ale coś się jeszcze działo. Po 13 marca wszystko zamarło, ruszyła za to lawina anulowania wszelkich imprez, zarówno bieżących, jak i tych na maj czy czerwiec. A te miesiące to w naszej branży drugi, obok jesiennego, szczyt sezonu. 35 sal konferencyjnych zieje pustką, ze 158 pokojów zajęte są dwa.

To hotele mają prawo je wynajmować?

– W rządowym zakazie jest wyjątek dotyczący pobytów służbowych, firma musi zapowiedzieć mailem delegację pracownika. Ale to się zdarza sporadycznie. To samo dotyczy cateringu, drugiego filaru naszej działalności. Robiliśmy imprezy na kilkaset, a zdarzało się, że i na 3 tys. osób, na terenie całej Polski. A teraz mamy po kilka, kilkanaście drobnych zamówień dziennie, głównie pod kątem Wielkanocy, z Ożarowa i okolic. Przychody spadły więc drastycznie, od połowy marca o ponad 95 proc. Stratę za poprzedni miesiąc szacuję na milion złotych, w kwietniu może być nawet dwa razy większa. Co będzie później, nie mam pojęcia, nikt nie wie.

Co z pracownikami?

– Nikogo na razie nie zwolniliśmy. Staramy się utrzymać całą załogę, około 150 osób, z których duża część pracuje u nas od początku, prawie 20 lat. Porozumieliśmy się co do obniżki wynagrodzeń o 30 proc., aby przetrwać najbliższy okres. Ludzie pracują przy remontach, gruntownym sprzątaniu otoczenia, zajmują się wszystkim tym, na co brakowało czasu. To taka gra na zwłokę.

Może już latem coś się ruszy, jeśli rząd poluzuje w czerwcu ograniczenia i zakazy. Może pojawią się chociaż turyści?

– Na ich większy napływ nie mamy co liczyć. Nasz obiekt jest położony w centrum Ożarowa Mazowieckiego, 15 km od Warszawy, nie mamy spa ani placu zabaw dla dzieci. To nie jest zresztą nasz profil, jesteśmy typowym centrum konferencyjnym. Pozostaje nam liczyć, że życie w kraju zacznie się normalizować przed jesiennym szczytem w naszej branży. Ale na razie nawet firmy, także nasi stali kontrahenci, nie bardzo w to wierzą i zaczynają anulować duże imprezy na wrzesień czy październik. Staramy się na wszelkie sposoby dogadywać, przekonywać do odroczenia terminu, szukać kompromisu co do wpłaconych już zaliczek.

Na rządową tarczę nie liczycie?

– Szczerze mówiąc, nie bardzo mamy na co liczyć, przynajmniej na razie. Odroczenie podatków czy składek ZUS ma sens wtedy, gdy jest pewność powrotu do normalnych przychodów w perspektywie powiedzmy pół roku. Podobnie z odroczeniem zwrotu zaliczek, choćby na 180 dni. Zresztą to oznacza utratę klientów, a my chcemy się z nimi dogadywać. A dopłaty do pensji pracowników? Myśleliśmy o tym, ale jest to obwarowane sztywnym rygorem, że przez pół roku nie można zwolnić ani jednego pracownika. A dziś praktycznie nikt w naszej branży nie może mieć takiej pewności. Pozostaje czekać na rozwój sytuacji i trzymać kciuki.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułNa skróty przez świat
Następny artykułPo południu bywa gorzej