A A+ A++

W sobotę „365 dni” może dostać Złotą Malinę – antynagrodę przyznawaną najgorszym filmom – dla najgorszego filmu, aktora (Michele Morone), aktorki (Anna Maria Sieklucka), scenariusz, reżyserię i dla najgorszego remake’u, plagiatu lub sequela.

Film trafił na Netflixa na początku czerwca. Od razu, podobnie jak w Polsce, stał się przedmiotem złośliwości krytyków, którzy zrobili sobie z niego worek treningowy. Na platformie Rotten Tomatoes – zbierającej oceny uznanych krytyków o filmowych nowościach i obliczającej na ich podstawie średnią ocenę – „365 dni” uzyskał rekordowy rating: 0%.

Miażdżące recenzje w niczym nie zaszkodziły popularności filmu, który błyskawicznie stał się hitem cyfrowej platformy. Pozostaje w pierwszej dziesiątce najbardziej popularnych tytułów Netflixa między innymi w Stanach, Australii, Brazylii, Francji i Indiach.

Wyreżyserowana przez Barbarę Białowąs i Tomasza Mandesa adaptacja powieści Blanki Lipińskiej opowiada historię Polki Laury, która w trakcie wakacji na Sycylii zostaje porwana przez przystojnego włoskiego mafioza, Don Massimo i uwięziona w jego posiadłości. Massimo daje kobiecie tytułowe 365 dni na to, by odwzajemniła jego miłość – jeśli wzajemności nie będzie, obiecuje ją wypuścić. Nietrudno zgadnąć, jak rozwija się akcja.

Skąd taka popularność tytułu z Polski na platformie, gdzie filmom z mniejszych kinematografii bardzo łatwo zginąć w natłoku treści? Analizująca fenomen „365 dni” dla „New York Timesa”, Ashley Spencer zwraca uwagę na rolę mediów społecznościowych w budowaniu popularności filmu. A zwłaszcza TikToka – platformy, gdzie użytkownicy wrzucają krótkie filmiki. W Stanach to właśnie TikTok zwrócił po raz pierwszy uwagę na produkcję z Polski. Milionowe zasięgi robiły wideo, na których nastolatki nagrywały swoje reakcje na najbardziej zdumiewające sceny z „365 dni”. Stamtąd sława filmu przeniosła się na inne kanały, zachęcając kolejny subskrybentów Netlfixa do zapoznania się z dziełem.

Popularności „365 dni” pomóc mógł też czas premiery filmu na Netflixie: pandemia i lockdown. Film, przedstawiający atrakcyjnych aktorów uprawiających seks w luksusowych, egzotycznych sceneriach Italii, może wydawać się szczególnie kuszącą opcją dla ludzi, z powodu obostrzeń sanitarnych zmuszonych do siedzenia całymi dniami we własnych mieszkaniach, często samotnie.

Zobacz więcej: Kina samochodowe. Powrót do przeszłości

Lepiej włączyć Pornhuba

Co ciekawe, statystyki popularności Netflixa nie pokazują jak długo dana osoba oglądała film. Tak samo liczy się ten, kto obejrzał cały film, jak i ktoś, kto włączył na chwilę i wyłączył zażenowany po kwadransie. Albo widz skaczący po „momentach”.

Zdaniem krytyków „momenty” to jedyne co „365 dni” ma do zaoferowania: w wielu recenzjach powtarza się zarzut, że w zasadzie mamy do czynienia z opakowaną w rozdętą, słabo napisaną fabułę miękką pornografią. Zamiast oglądać „365 dni”, lepiej odpalić Pornhuba – darmowy serwis streamujący pornografię – tak można streścić większość recenzji.

„Bardzo możliwe, że przeznaczony wyłącznie na Pornhuba zwiastun «365 dni», złożony wyłącznie ze scen seksu, byłby znacznie lepszy niż sam film” – pisze na łamach branżowego pisma „Variety” Jessica Kiang. Wtóruje jej recenzent brytyjskiego „Guardiana”, Stuart Heritage: „to film skierowany wyłącznie do napalonych widzów, na tyle ogarniętych, by założyć sobie konto na Netflixie, ale zbyt głupich, by wpisać Pornhub w wyszukiwarkę”. „To najbliższy pornografii film na Netflixie. […] Możliwość zobaczenia czegoś, co być może jest prawdziwym penisem w erekcji nie jest jednak w stanie uratować produkcji, ani wytłumaczyć zainteresowania, jaki wzbudziła” – konkluduje Tracy Clark-Flory na łamach feministycznego bloga „Jezebel”.


365 dni

Fot.: Materiał prasowy

Krytykom można przyznać wyłącznie rację. Fabuła „365 dni” to recykling najbardziej tanich i zużytych klisz filmowego melodramatu i głęboko patriarchalnych stereotypów. Dramaturgia leży, psychologia postaci nie istnieje, reżyserii brakuje stylu i nerwu. Jeśli opinie takie, jak te przytoczone powyżej, są wobec kogoś niesprawiedliwe, to raczej wobec pornografii, niż adaptacji prozy Lipińskiej. Nietrudno znaleźć wysokobudżetowe, dbające o jakość produkcji porno, nakręcone ze znacznie większym wyczuciem obrazu, języka filmowego, montażu, niż produkcja Białowąs i Mandesa.

Czytaj więcej: Czytelniczka: „Pięćdziesiąt twarzy Greya” to przy jej książkach kaszka z mleczkiem. Skąd się wziął fenomen Blanki Lipińskiej?

Gloryfikacja gwałtu?

Zarzuty wysuwane wobec „365 dni” nie ograniczają się jednak do jego miernych artystycznych wartości. Tak jak w Polsce, krytycy, widzowie i komentatorzy na całym świecie podnoszą jeszcze jeden problem: fakt, że film może być odczytany jako pochwała gwałtu i przemocy seksualnej. Trudno zbyć te zarzuty – „365 dni” faktycznie opowiada historię kobiety, która zostaje porwana i uwięziona, a następnie nie tylko wybacza oprawcy, ale także się w nim zakochuje.

W czasach, gdy toczy się szeroka dyskusja o kulturze gwałtu, patriarchalnych, toksycznych wzorcach płciowych obecnych w popkulturze, znaczeniu obopólnej, niewymuszonej zgody w relacjach intymnych, „365 dni” oferuje głęboko regresywną fantazję, której przesłanie sprowadza się do tego, że zgoda jest czymś, co można uzyskać po fakcie. Brytyjska piosenkarka Duffy – która sama padło ofiarą porwania i gwałtu – wystosowała nawet list otwarty do Netflixa, apelujący o zdjęcie filmu z platformy.

Można zgadywać, że producenci mieli sporo szczęścia, że film wszedł na ekrany w tym roku, a nie bliżej szczytu mobilizacji wokół akcji #MeToo. Wtedy, bardzo możliwe, że zatopiłaby go fala oburzenia i oskarżeń o usprawiedliwianie, jeśli nie gloryfikację seksualnej przemocy. Dziś te – całkiem uzasadnione – oskarżenia wydają się mieć słabszą siłę. Jak widać ciągle na całym świecie jest całkiem spora publiczność gotowa – nawet jeśli często ironicznie – zanurzyć się w podobnie konserwatywnej, przemocowej fantazji.

Zobacz także: „Jeśli mnie kochasz, udowodnij mi to”. Kiedy gwałci chłopak

Na szczęście wszyscy o tym szybko zapomną

Oczywiście, chyba wszyscy wolelibyśmy, by polska kinematografia kojarzyła się z takimi filmami, jak „Ida”, niż produkcjami w typie „365 dni” – słabym porno zamaskowanym jako jeszcze gorszy melodramat, dający czytać się jako gloryfikacja przemocy seksualnej. Tym, że chwilowo to adaptacja powieści Lipińskiej wydaje się być najpopularniejszym polskim filmem na świecie, nie ma się jednak co specjalnie przejmować. Na szczęście bowiem o sukcesie „365 dni” wszyscy szybko zapomną.

Jeśli produkcja Białowąs i Mandesa zapisze się w historii kina, to tylko jako przykład zmieniających się globalnych modeli konsumpcji filmów. Film z Polski bez rozpoznawalnych gwiazd stał się hitem za sprawą obecności na globalnej platformie streamingowej, dzięki zamieszaniu, jaki udało się mu wywołać w mediach społecznościowych. Podobne mechanizmy będą tylko zyskiwały na znaczeniu – można mieć tylko nadzieję, że pomogą jeszcze kiedyś wypromować bardziej wartościowe polskie kino.

Czytaj także: Jak w serialach szkalują Polaków? Specjaliści Reduty Dobrego Imienia sprawdzili bardzo, bardzo dokładnie

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułSandomierz szuka pomysłu na promocję. Powstaje nowa strategia
Następny artykułTrwa cisza wyborcza; za jej złamanie nawet 1 mln zł grzywny