A A+ A++

Październik 2019 r. Przy stole w jednym z nowojorskich hoteli zasiada 15 ekspertów, wśród których znajdują się m.in. przedstawiciele Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), Uniwersytetu Johna Hopkinsa, Fundacji Billa i Melindy Gatesów, linii Lufthansa, sieci Marriott i koncernu Johnson & Johnson. W miarę jak wymyślona na potrzeby symulacji telewizja GNN informuje o rozwoju hipotetycznej pandemii, uczestnicy mają reagować w taki sposób, w jaki reagowaliby, gdyby działo się to naprawdę.

Nowy koronawirus wykluwa się w organizmach świń. Jego pierwszymi ofiarami padają południowoamerykańscy farmerzy. U niektórych kończy się na objawach grypopodobnych, a u innych – na ciężkim zapaleniu płuc. CAPS, czyli Coronavirus Associated Pulmonary Syndrome, w ciągu 18 miesięcy zabija 65 mln osób. Dewastuje też światową gospodarkę – spadek PKB sięga 11 proc.

Początki COVID-19

Piętnastu mędrców uczestniczących w symulacji Event 201 nie ma pojęcia, że podobny scenariusz zacznie się realizować kilka tygodni później. Pierwsze przypadki COVID-19 pojawiają się w Chinach zaledwie w listopadzie. Niedługo potem uczelnia Hopkinsa donosi już o kolejnych zachorowaniach, WHO próbuje ratować sytuację (i swoje dobre imię), Lufthansa i Marriott liczą straty, J&J pracuje nad szczepionką, a Gates śle czeki.

Prawdziwa pandemia okazała się mniej zabójcza – zarówno dla ludzi, jak i dla gospodarki. Do połowy listopada COVID-19 zabił 1,3 mln osób, z kolei globalny PKB w 2020 r. zdaniem MFW skurczy się o 4,4 proc. Uderza jednak to, jak trafnie przewidziano choćby typ patogenu.

– Nie mówmy, że nas nie ostrzegano. Modele epidemiologiczne wskazywały, że następna pandemia przyjdzie z Azji, pojawi się w środowisku zwierzęcym i że będzie to wirus. Twórcy tych modeli są teraz nazywani prorokami. A to nie żadna magia, to nauka. Trudno, żeby epidemia prędzej czy później nie wybuchła, skoro np. Chińczycy używają jako lekarstwa sproszkowanych odchodów nietoperzy – mówi prof. Maria Gańczak, epidemiolog z Uniwersytetu Zielonogórskiego, wiceprezydent sekcji kontroli zakażeń Europejskiego Towarzystwa Zdrowia Publicznego. Skoro wiedzieliśmy, co się wydarzy, czemu dopuściliśmy do katastrofy?

Zapobiec koronawirusowi

Rafał Halik, ekspert zdrowia publicznego z Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego — Państwowego Zakładu Higieny (NIZP-PZH), uważa, że „my” to zbyt pojemna kategoria, z której należy wyłączyć Azję. „My” to Zachód. To Zachód, który zgubiła pycha.

– Azja, przechodząc przez epidemie SARS, ptasiej grypy czy MERS, wyciągnęła wnioski, zbudowała nowoczesne, zaawansowane technologicznie nadzory epidemiologiczne oraz systemy reagowania na zagrożenia zdrowotne. Tymczasem Europa i Ameryka przeszły przez te epidemie psim swędem, co podbudowało subiektywne poczucie, że historie średniowiecznych epidemii to dziś pieśń przeszłości – przekonuje Halik.

Jak wynika z danych Banku Światowego, w 2017 r. państwa OECD przeznaczały na zdrowie aż 12,5 proc. PKB. Te pieniądze szły jednak na bieżące potrzeby – politycy nie chcieli utrzymywać pustych łóżek. Biznes podobnie – mimo ryzyka wybierał najtańsze rozwiązania. Podczas Eventu 201 przedstawiciel Lufthansy nie owijał w bawełnę: „jak porozmawiam o tym z liderami biznesowymi, usłyszę: tak, wiemy, ale mamy biznes do zrobienia”.

Kraje zachodnie miały jednak dobry pretekst, by się mądrzyć. To one uchodziły za najlepiej przygotowane na nadejście tzw. choroby X. W 2018 r. WHO dodała ją do swojej listy chorób najbardziej zagrażających zdrowiu publicznemu. Są też na niej m.in. ebola, MERS czy SARS. Choroba X różni się od nich tym, że nie została jeszcze zidentyfikowana. Jak wynika z zeszłorocznego zestawienia Global Health Security Index, spośród 195 państw w pełni przygotowanych na nią było 13. To niemal wyłącznie kraje Zachodu. Polska w tym gronie się nie znalazła, ale i tak wypadła lepiej od Chin. Zwyciężyły USA, druga była Wielka Brytania. W rzeczywistości podczas pandemii oba te kraje znalazły się w gronie największych partaczy.

WHO uzupełniła swoją listę o chorobę X, bo od lat jest krytykowana za błędy w dziedzinie chorób zakaźnych. Jednym z nich była spóźniona reakcja podczas epidemii eboli. Ten sam błąd powtórzyła w przypadku COVID-19.

WHO długo funkcjonowała obok polityki, ale gdy na jej forum zaczęło rosnąć znaczenie państw rozwijających się, organizacja stała się ich zakładnikiem. W ostatnim czasie nieformalną kontrolę nad WHO przejęły Chiny i ich sojusznicy, których Pekin ma w kieszeni. To sprawiło, że organizacja ta znalazła się na kursie kolizyjnym z USA.

Błędy WHO przyczyniły się do eskalacji pandemii. Tedrosowi Adhanomowi Ghebreyesusowi, który stoi na jej czele, zarzuca się zbytnią uległość wobec Chin i uspokajający ton w obliczu zagrożenia na początku roku Fot.: Getty Images

Rozwój koronawirusa na świecie

Styczeń 2020 r. Donald Trump ogłasza zakaz wjazdu do USA dla osób, które przebywały w Chinach. Decyzja ta zapada wbrew rekomendacjom WHO. Krytyka ze strony Trumpa jest uzasadniona. Chiny notyfikują WHO o problemie w sylwestra 2019 r., ale umniejszają ryzyko i przekazują informacje z opóźnieniem. Organizacja, mimo że już raz została przez Pekin ograna podczas epidemii SARS, zwleka z alarmem. Epidemia staje się pandemią, co szef WHO ogłasza 11 marca. Funkcję tę pełni Tedros Adhanom Ghebreyesus, który swoje stanowisko zawdzięcza poparciu Chin. Kontrowersje budzi też jego przeszłość – jako minister zdrowia Etiopii nieraz podważał fakt, że w kraju wybuchła kolejna epidemia cholery.

Z drugiej strony WHO nie ma uprawnień, aby skutecznie działać. Nie może prowadzić dochodzeń, jeśli dany kraj się na to nie zgodzi.

– Interesy krajów, w których wybuchają epidemie, mogą być sprzeczne z interesami reszty świata. Dlatego powinniśmy wzmocnić system monitorowania i wczesnego ostrzegania – uważa prof. Gańczak.

Problemem jest też finansowanie – dwuletni budżet WHO wynosi 4,8 mld dolarów. Chwilę po tym, gdy w kwietniu Trump zawiesił finansowanie WHO przez USA, powstałą lukę zobowiązały się zasypać Chiny, co tylko pogłębia uzależnienie WHO od Pekinu. Zasysanie środków od prywatnych instytucji też ma swoje negatywne skutki – WHO musi działać tam, gdzie sobie one życzą.

Tak jak świat nie wyposażył WHO w niezbędne narzędzia, tak UE nie dozbroiła swojego Europejskiego Centrum Zapobiegania i Kontroli Chorób (ECDC), które powołano po epidemii SARS. COVID-19 to jego pierwszy poważny test. Można mieć wątpliwości, czy zdany.

Doktor Pasi Penttinen, główny ekspert ds. koronawirusów i grypy w ECDC, nie zgadza się z krytyką.

– Już 9 stycznia wydaliśmy dokument, w którym zwracaliśmy uwagę na klaster 27 przypadków zapalenia płuc o nieznanej etiologii w Chinach. Ostrzegaliśmy, że obchody Chińskiego Nowego Roku zwiększą ryzyko przedostania się zakażenia do UE. Potem na bieżąco wydawaliśmy aktualizacje. Tylko w styczniu i lutym ECDC wydało 14 ocen ryzyka i aktualizacji. Łącznie aż do teraz opublikowaliśmy ponad 170 dokumentów – wylicza.

Zaznacza, że ECDC powinno się oceniać we właściwym kontekście. To organizacja, która ma jasny i zarazem ograniczony mandat. – Nasze zadanie to identyfikacja i ocena ryzyka powodowanego chorobami zakaźnymi, na jakie mogą być narażeni obywatele UE, a także informowanie na ten temat. To przekłada się na raporty, oceny ryzyka i wskazówki, które następnie muszą rozważyć rządy. Ponieważ zdrowie należy do kompetencji krajowych, odpowiedzialność za to, jaki kierunek obrać i jakie podjąć działania, spoczywa wyłącznie na państwach – mówi dr Penttinen.

WHO, ECDC i krajowe służby zdrowia

Tak jak w przypadku WHO działania ECDC też ogranicza budżet, który wynosi 60,4 mln euro. Choć – jak pokazuje przykład jego odpowiednika w USA, Centrum Kontroli i Zapobiegania Chorobom (CDC) – nawet 7,7 mld dolarów nie załatwia sprawy. Wysiłki CDC torpedował słabo zorganizowany, często niedoinwestowany terenowy nadzór epidemiologiczny i pogarda Trumpa dla nauki. W podobny sposób naukowców lekceważono w Wielkiej Brytanii.

Profesor Gańczak: – Z przywódcami, którzy są ignorantami, jak Boris Johnson czy Donald Trump, trudno pokonać pandemię.

Marzec. Podczas gdy pandemia w USA wydaje się jeszcze pod kontrolą, chmura morowego powietrza znad Chin pokrywa całą Europę. Większość państw wprowadza lockdown, brakuje masek, testów. We Włoszech trumny wywożone są ciężarówkami. Szwecja idzie swoją drogą. Wielka Brytania „czeka i patrzy”. Modelu azjatyckiego – skutecznego, ale opartego na brutalnej inwigilacji – zastosować się nie da. Po serii błędów, które popełniono na poziomie ponadnarodowym, na kolanie pisane są narodowe strategie. Jedna gorsza od drugiej. Plany, o ile je sporządzono jeszcze przed pandemią, często nie są wdrażane.

– Do szybkiej eskalacji przyczyniły się liczne czynniki, które trudno było wykryć, np. wirus dostał się do UE niezauważony, bo osoby z niewielkimi objawami nie szukały pomocy lekarskiej, ale za to zarażały. Co więcej, pierwszy przypadek w Lombardii nie był powiązany z żadnym innym potwierdzonym przypadkiem, co wskazuje, że mieliśmy już wcześniej do czynienia z transmisją – mówi dr Penttinen. Inaczej było m.in. we Francji czy w Niemczech, gdzie dało się prześledzić kontakty i zaordynować izolację. – Jednak zanim te kontakty prześledzono i poddano obserwacji, osoby zakażone niewykazujące objawów mogły już zarazić innych – dodaje dr. Penttinen.

Lockdown 2.0 Fot.: Forbes.pl

To, co w tamtych dniach się wydarzyło, przeanalizował ze współpracownikami prof. Jeffrey Braithwaite, ekspert ds. służby zdrowia z Macquarie University w Sydney. Przyjrzał się działaniom 40 państw, w tym 36 członków OECD, w okresie od 1 marca do 30 kwietnia. Celem analizy było znalezienie czynników, które decydują o sukcesie w walce z COVID-19. Braithwaite wziął pod uwagę trzy czynniki: to, jak gospodarka i system zdrowotny danego kraju były przygotowane na pandemię, czy wprowadzono ostre restrykcje i jak szeroko testowano. Wszystko to zestawiono z liczbą zakażeń i zgonów. Analiza opiera się m.in. na Global Competitiveness Index, badaniu konkurencyjności, i Oxford COVID-19 Government Response Tracker Stringency Index (OxCGRT-SI), który opisuje poziom obostrzeń.

Polska gorzej przygotowana do pandemii niż inne kraje

Wyodrębniono pięć klastrów państw. Polska, m.in. wraz z Turcją i Belgią, znalazła się w klastrze 2 złożonym z krajów, które były gorzej przygotowane, nie testowały szeroko, ale wprowadziły szybko ostre restrykcje. Analiza nie wykazała żadnej zależności między przygotowaniem a polityką dotyczącą restrykcji i testów. Niezależnie od potencjału danego kraju i stanu jego gospodarki, państwa z klastrów 2 oraz 4 (ten obejmował m.in. Danię, Austrię i Izrael), które wprowadziły wcześnie ostre restrykcje, zanotowały niższą liczbę zgonów. Klaster 3 obejmujący Australię, Koreę Płd., Islandię i Tajwan wprowadził restrykcje dość wcześnie, a do tego zastosował szerokie testowanie. Tu odnotowano najmniej zgonów. Państwa z klastrów 1 i 5, mimo że były na dwóch skrajach spektrum przygotowania, zareagowały podobnie: początkowo zdecydowały się jedynie na luźne restrykcje i niewiele testowały. One odnotowały najwięcej zgonów. W klastrach tych znalazły się m.in. Włochy, Hiszpania i Iran (klaster 1) oraz USA, Wielka Brytania i Japonia (klaster 5).

Profesor Braithwaite nie jest zaskoczony tymi wynikami, ale przyznaje, że dla niektórych są one niespodzianką.

– Ludzie często myślą, że jeśli masz dobry plan albo wprowadzasz lockdown czy kwarantannę, to wystarczy, aby pokonać pandemię. Nasze wyniki pokazują, że kluczowym elementem jest szerokie testowanie – mówi. To właśnie o „testy, testy, testy” apelował Tedros, gdy WHO w końcu zeszła na Ziemię.

Analiza rzuca światło na to, czemu USA nie tylko nie stały się liderem walki z pandemią, ale jej największym przegranym z 11 mln chorych i 246 tys. zmarłych do połowy listopada.

– Przyczyną katastrofy jest złe zarządzanie Białego Domu. Do tego stany są dość niezależne i same decydują o kierunku polityki. No, i wielu Amerykanów podważa istnienie problemu. Inni uważają noszenie masek za ograniczanie ich wolności – mówi prof. Braithwaite.

Przeciwnicy restrykcji przez miesiące nieśli na sztandarach tzw. model szwedzki – mniej lub bardziej oficjalnie oparty na odporności stadnej. Szwecja ograniczyła się głównie do zaleceń, chroniła grupy ryzyka, nie testowała szeroko. W październiku w „The Lancet” ukazało się podpisane przez tysiące naukowców Memorandum im. Johna Snowa, w którym uznano taki model za niebezpieczny. Młodzi też niekiedy przechodzą ciężko COVID-19, ścisła izolacja grup ryzyka jest niemożliwa, a do tego nie wiemy, jak długo trwa odporność po przejściu COVID-19. Szwedzki model okazał się po prostu porażką. Szwedzi prześlizgnęli się przez pierwszą falę, choć okupili to wysokim współczynnikiem umieralności, natomiast druga fala pandemii rozwiała wątpliwości co do skuteczności ich strategii. Liczba zakażeń wystrzeliła, a w zestawieniu krajów UE z największą liczbą zgonów na 100 tys. mieszkańców Szwecja w połowie listopada zajmowała piąte miejsce. Prysły nadzieje głównego epidemiologa Andersa Tegnella, że jesienią Szwecja będzie miała wysoki poziom odporności na COVID-19.

Szwecja wciąż idzie sama, ale wiele państw postanowiło tej szwedzkiej wolności posmakować. W tym Polska. Z zestawienia OxCGRT-SI wynika, że np. w drugiej połowie września Szwed … czytaj dalej

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułJest już ponad 100 ofiar koronawirusa w Toruniu
Następny artykułMiasto przygotowane na zimę – kierowcy mogą spać spokojnie