A A+ A++

Zmarł 1 maja, kiedy większość Polaków miała na głowie trudne w czasach pandemii Narodowe Święto Grilla. Zaś ci bardziej zainteresowani polityką dokładali do pieca w ramach niekończącej się awantury wewnątrz opozycji. Nic zatem dziwnego, że 89-letni Andrzej Osęka, najbardziej wpływowy krytyk sztuki ostatniego półwiecza i jeden z najbardziej błyskotliwych umysłów swojego pokolenia, został pożegnany przez media jedynie zdawkowymi notkami.

Pewnie byłoby tych pożegnań jeszcze mniej, gdyby nie tweet Donalda Tuska, w którym były premier napisał, że wydana pół wieku temu książka „100 najsłynniejszych obrazów” (Osęka był jej współautorem, wraz z Jackiem Buszyńskim) była dla niego jednym z duchowych drogowskazów, co zainteresowało tabloidy. Tak więc rangę wybitnego intelektualisty musiał – z perspektywy medialnej – podżyrować popularny polityk, co w świecie normalnym byłoby raczej zbędne. Ale Andrzej Osęka w ostatnich dekadach często powtarzał, że nie żyjemy w normalnym świecie. I wcale nie dlatego, że odczuwał nostalgię za światem swojej młodości.

Sztuka trafnych wyborów

Dał temu wyraz w wydanej dziesięć lat temu „Strategii pająka”, wywiadzie rzece, który przeprowadził z nim młodszy o 45 lat krytyk i kurator Adam Mazur. Osęka mówił o swojej działalności w czasach PRL zaskakująco krytycznie, z dużą dozą właściwej sobie autoironii. Opowiadał półżartem, że jeśli chodzi o krytykę sztuki uprawianą w mainstreamowych mediach, był przez pewien czas „monopolistą”, część swoich działań popularyzatorskich określał jako „chałturzenie”. Iwo Zmyślony, historyk sztuki z pokolenia Mazura, zrecenzował tę książkę dość krytycznie, zgłaszając m.in. pretensje o to, że obaj rozmówcy nie dość głęboko zanurzyli się w „skomplikowaną”, zdaniem Zmyślonego, biografię Osęki wiodącą od współpracy z reżimowymi mediami do prasy podziemnej.

Czytając te słowa, zdziwiłem się. A zarazem zdałem sobie sprawę z dramatycznej przepaści generacyjnej pomiędzy pokoleniami, które przeżyły choćby kawałek PRL, a tymi, które znają Polskę Ludową tylko ze słyszenia. Bo biografia Osęki była skomplikowana tylko na tyle, na ile skomplikowane było życie porządnego człowieka w PRL. A z mojej perspektywy, człowieka o pokolenie od Andrzeja młodszego, Osęka nie miał się z czego tłumaczyć, bo należał do tych nielicznych, którzy właściwie zawsze dokonywali trafnych wyborów.

Owszem: miał trochę szczęścia. Skończył studia i debiutował na łamach prasy dopiero w 1955 r., gdy w Polsce stalinizm i socrealizm już dogorywały. Ale za to był to debiut z przytupem. 23-letni absolwent historii sztuki jako jeden z pierwszych dostrzegł rewolucyjne znaczenie słynnej wystawy młodego malarstwa w warszawskim Arsenale, będącej zerwaniem artystów z socrealizmem. Artykuł o tej wystawie otworzył mu drzwi do stałej współpracy z tygodnikiem „Po Prostu”. Gdy zaś władze pismo dwa lata później zamknęły, zaczął pracować w „Przeglądzie Kulturalnym”, kierowanym przez legendarnego redaktora, Gustawa Gottesmana. O tym, że był to także trafny wybór, świadczy fakt, iż „Przegląd” kilka lat później władze również zamknęły.

Reżimowe media? Raczej te, które w realiach PRL najostrzej stawiały się władzy. Owemu stawianiu się pozostał Osęka wierny w kolejnych dekadach, kiedy pisał w warszawskiej „Kulturze”, początkowo postrzeganej jako pismo etycznie szemrane. Ale na łamach „Kultury” teksty Osęki sąsiadowały z artykułami Janusza Głowackiego, Teresy Torańskiej czy legendarnego reportera Józefa Kuśmierka. I, co może ważniejsze, Osęka nadal promował sztukę nonkonformistyczną – jego bodaj największą fascynacją stała się w tym okresie malarska grupa Wprost ze Zbylutem Grzywaczem na czele. Jej członkowie uprawiali sztukę antyformalistyczną, antyestetyczną, zaangażowaną społecznie i politycznie. Wkrótce ich hasła mieli podjąć Ryszard Krynicki, Adam Zagajewski i inni młodzi poeci, nazwani później Pokoleniem ’68.

To w tym okresie Osęka napisał m.in. „Mitologię artysty” – książkę równie dla mnie w młodości ważną jak „100 najsłynniejszych obrazów” dla premiera Tuska.

Po stronie rozumu

Czy pisząc w latach 80. do podziemnej „Kultury Niezależnej”, wiedziałem, że jej współtwórcą (wraz z Martą Fik) jest Osęka? Chyba nie, zgodnie z zasadami konspiracji, ale gdybym wiedział, w ogóle bym się nie zdziwił. Wbrew temu, co widać z dzisiejszej, ahistorycznej perspektywy, było rzeczą oczywistą, że prasa podziemna jest w dużej mierze tworzona przez dziennikarzy wcześniej związanych z prasą koncesjonowaną przez władze. Równie oczywiste było, że gdy pojawiły się nadzieje na to, że PRL może się posypać, w wielu środowiskach podziemnych zaczęły się spekulacje dotyczące szans na ewentualne wyjście „na powierzchnię”.

To wtedy, pewnie w 1987 r., poznałem Andrzeja osobiście. Spotkania na temat reaktywacji tygodnika „Po Prostu” odbywały się w naszym domu i Osęka bywał na nich regularnie. Raczej niewiele mówił, zapamiętałem jego nieco kpiarski uśmiech, z jakim przysłuchiwał się dyskusji. I jego krótkie, nieco złośliwe riposty.

Pismo udało się reaktywować, była to jednak przygoda krótka i niezbyt udana. Ale moja znajomość z Osęką pogłębiła się we wczesnych latach 90., gdy zostałem redaktorem w „Gazecie Wyborczej”, w której Andrzej publikował swoje teksty. To wtedy, już po sześćdziesiątce, niespodziewanie chyba również dla siebie zapracował na miano krytyka i publicysty „kontrowersyjnego”. To zresztą był eufemizm: dla młodego pokolenia artystów Andrzej Osęka stał się wówczas uosobieniem konserwatyzmu, kimś w rodzaju wroga publicznego numer jeden.

Rzeczywiście: był nieporównanie groźniejszy od zawodowych tropicieli bluźnierstw, wznoszących pod galeriami modlitwy przebłagalne i kierujących do prokuratury zawiadomienia o obrazie uczuć religijnych. Po pierwsze dlatego, że nie krytykował młodych za bunt przeciw tradycji, lecz za konformizm artystyczny. Uważał, że operująca strategią skandalu sztuka krytyczna doskonale wpisuje się w pogrążający się w głupocie świat. Że nie jest osobistą ekspresją, lecz częścią tandetnej popkultury robionej pod media, pod zmieniające się mody i pod publiczkę – choćby ową publiczką były rozmodlone grupki protestujące przed galeriami sztuki. Po drugie – powtarzał, że skandalizujących artystów karać nie wolno, ale oceniać – jak najbardziej. Zaś odradzający się ksenofobiczny narodowy katolicyzm uważał za objaw zbiorowego szaleństwa i zidiocenia.

Najważniejsze jednak było chyba coś innego. Andrzej był klasycznym inteligentem. Inteligentem piekielnie inteligentnym, mającym po mistrzowsku opanowaną sztukę tyleż błyskotliwej co racjonalnej argumentacji. Jednym z jej elementów była dekonstrukcja. Wystarczy przeczytać jego drobiazgowy opis, w którym rozkłada na czynniki pierwsze instalację Jacka Markiewicza „Adoracja Chrystusa” (to ona sprowokowała protest modlitewny krucjaty różańcowej przed warszawskim CSW), by zrozumieć, co mam na myśli. I pojąć, jak trudno było z rzeczową i racjonalną argumentacją Osęki polemizować.

Był strażnikiem rozumu w świecie coraz bardziej zdominowanym przez emocje nienawidzących się wzajemnie wrogich wojsk. W świecie, któremu potrzebni są posłuszni żołnierze, a nie ironicznie uśmiechnięci inteligenci.

Czytaj też: Jej stroje i fryzury naśladują nastolatki z całego świata. Na czym polega fenomen Billie Eilish?

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułO wojnie nikt nie myślał
Następny artykułNawróceni na Unię