A A+ A++

Ile osób uratowała Irena Sendlerowa – nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że choć mowa tu o tysiącach, ona sama uważała, że to za mało.

W bloku przy ulicy Pawińskiego na warszawskiej Ochocie wisi niewielka tabliczka. Wcale nie tak łatwo ją znaleźć, bo uliczka jest co prawda skąpana w zieleni i miejscami urocza, ale poza mieszkańcami niewiele osób się tam zapuszcza. Ale takie właśnie miejsca lubiła Irena Stanisława Sendler. Mało wyeksponowane, ciche, trochę jakby w tle. Niesienie pomocy potrzebującym było dla niej czymś zupełnie naturalnym, nie wartym rozgłosu – takie podejście wpajano jej od najmłodszych lat i nie widziała w tym nic szczególnego. Dlatego właśnie, choć tabliczka jest całkiem skromna, na jej widok poczułaby się zapewne nieco nieswojo. Na elewacji domu pod numerem 2 można bowiem przeczytać, że „W latach 1940-44 ocaliła od holocaustu ponad 2,5 tys. żydowskich dzieci”. Podobnych tabliczek jest zresztą w Warszawie więcej.

Filantropia od dziecka

Chyba nie mogła być inna. Jej ojciec w młodości był silnie wciągnięty w działalność Polskiej Partii Socjalistycznej, a wówczas, w latach rewolucji 1905 roku i późniejszych, była to prawdziwa kuźnia osobowości twardo przekonanych, że przez osobiste zaangażowanie da się zmienić świat. Pewnie to naiwne, ale istotnie tymi zasadami kierowali się zazwyczaj później całe życie. Nie wszyscy, rzecz jasna, ale taka Ireny Sendler należał do takiej właśnie grupy. Kiedy Irena była dzieckiem, rodzina zamieszkała w podwarszawskim Otwocku, gdzie ojciec, prowadząc prywatną praktykę, zajmował się głównie leczeniem żydowskiej biedoty. Nic też dziwnego, że dziewczynka wyrastająca w takim środowisku, nie zdążyła nigdy nasiąknąć różnymi przesądami rasowymi. Nawet wówczas, gdy jej tata zmarł na tyfus – zarażony przez swoich pacjentów – nawet nie przyszło jej do głowy, obciążać ich za to winą.

Miało to miejsce, w roku 1917, kiedy Irena miała siedem lat. Pozbawiona praktyki ojca, rodzina nie miała szans utrzymać się w dość ekskluzywnym wówczas Otwocku, przez kolejnych lat pomieszkiwała więc z matką u krewnych w Tarczynie i Piotrkowie Trybunalskim, bez większych problemów kontynuując po prostu naukę, a przy okazji działając w harcerstwie. W tych niewielkich, prowincjonalnych miasteczkach, chyba nie stykała się z większymi problemami społecznymi, poza galopującą biedą, w którą większość Europy wpędziła I wojna światowa. Ale ona była tak powszechna i w takim stopniu dotykała każdego, że dziewczyna chyba uznawała ją za naturalny stan rzeczy. Sytuacja ta zmieniła się, gdy po zdaniu matury wyjechała na studia do Warszawy.

A Warszawa, jak każde wielkie miasto, jak w soczewce skupiało wszystkie problemy społeczne.

Po pierwsze: pomagać

W stolicy życie Ireny płynęło dwoma torami. Na jednym, studiowała na Uniwersytecie Warszawskim, najpierw prawo, wkrótce potem polonistykę. Wymowną ciekawostką jest to, że praktykę pedagogiczną zaliczyła w oddziale sierocińca, założonego przez Janusza Korczaka. Drugi tor prowadził ją już jednak do działalności socjalnej.

Zapisała się do Związku Polskiej Młodzieży Demokratycznej, lewicowo-piłsudczykowskiej organizacji studenckiej. Pamięta, że walczyli o obniżenie opłat za studia dla kolegów z domów robotniczych i chłopskich

— pisała Anna Bikont.

Ale tak naprawdę to jej samej przydałaby się taka obniżka. Podobno wkrótce zachorowała jej matka, zapewne wiązało się to z odcięciem pieniędzy i Irena musiała przerwać studia. Dla jej usposobienia nie wyszła jednak na tym źle. Jeden z krewnych załatwił jej pracę w Sekcji Pomocy Matce i Dziecku, powstałej przy Wolnej Wszechnicy Polskiej, a konkretnie przy Studium Pracy Społeczno-Oświatowej utworzonym przez profesor Helenę Radlińską.

Uruchomiła ruch społeczny oparty na własnych koncepcjach naukowych i wychowawczych – tak zwanej pedagogice społecznej. Uważała za konieczną profilaktykę i resocjalizację; dziś to oczywiste, wtedy było nowością

— pisała dalej Bikont.

Radlińska była więc kolejną osoba, po ojcu, która silnie ukształtowała Irenę. W każdym razie, kiedy w 1935 roku zlikwidowano – zbyt lewicującą, jak na ówczesną aurę polityczną – Sekcję Pomocy Matce i Dziecku, dziewczyna zatrudniła się w Wydziale Opieki Społecznej i Zdrowia Publicznego, przy Urzędzie Miasta. Trafiła na najgłębszą wodę, jaką można sobie wyobrazić. Część terenów dzisiejszej Białołęki, Annopol, był miejscem potwornym, swego rodzaju gettem dla bezdomnych, drobnych kryminalistów, bezrobotnych emigrantów ze wsi. Panowała tam straszliwa bieda, alkoholizm był normą, a przestępczości nikt nawet nie rejestrował. A jednak Irena, już wówczas Sendlerowa –zdążyła już bowiem wziąć ślub – wytrzymała tam jakiś czas, dopóki ktoś rozsądnie nie przeniósł młodej, drobnej i ślicznej podobno dziewczyny, do szkolenia pracowników w centrum Warszawy.

Dwa getta jej życia

Narastająca również w Polsce antysemicka atmosfera doprowadzała ją do wściekłości. Maszerujące bojówki ONR „Falangi”, tłuczenie witryn żydowskich sklepów i bicie ich właścicieli – wszystko to nie mieściło się po prostu w głowie. Reagowała impulsywnie. Kiedy na uczelni, jeden z narodowców bił na jej oczach żydowską studentka, sama rzuciła się na niego, wyzywając od bandytów.

Zresztą to właśnie uczelnie były miejscem najgwałtowniejszych starć, a Irena wróciła na uczelnię po kilku latach przerwy. I nie czuła się tutaj dobrze. „(…) zobaczyłam jak oprawcy ciągną Żydówki za włosy z drugiego piętra na parter. Wówczas dostałam jakiegoś szoku z niemocy i w swoim indeksie skreśliłam zapis: >prawa strona aryjska<. Ukarano mnie za to bardzo. Gdy w czerwcu złożyłam indeks do wpisania zaliczeń ćwiczeń i egzaminów, zawieszono mnie w prawach studenckich” – wspominała. Jeśli chodzi o ów napis, dotyczył on wprowadzonego wówczas tzw. getta ławkowego. W ramach protestu, Sendlerowa usiadła podczas zajęć po lewej stronie żydowskiej, co nie poprawiło jej sytuacji na uczelni. W końcu studia ukończyła, choć nie zdążyła obronić swojej pracy magisterskiej o „Dziesięcioleciu twórczości Elizy Orzeszkowej”. Nawet zapłaciła za egzamin, ale wypadał on we wrześniu 1939 roku.

Kiedy wrzesień minął i Warszawa skapitulowała, Sendlerowa pracowała w Zarządzie Miejskim, w Referacie Opieki Otwartej przy Wydziale Zdrowia. Podobnie jak spora część dawnych wychowanków prof. Radlińskiej, podjęła pracę opiekunki społecznej. Ale opiekunką pozostaje równie po godzinach pracy. „Wolny czas poświęca rannym żołnierzom, leczonym w Szpitalu Ujazdowskim. Przychodzi tam codziennie po pracy. Razem z koleżankami z wydziału ma pod opieką rannych chorych na gruźlicę. Dożywiają ich, przynoszą książki, Sendlerowa oddaje im swój patefon i płyty. Żołnierze otrzymują też nielegalną pomoc z działającej w Wydziale komórki PPS-u, z którą współpracuje Sendlerowa. PPS organizuje ucieczkę dwóm oficerom, choć szpital jest pod obserwacją” – pisze biografka pani Ireny.

Mowa tu oczywiście o polskich żołnierzach, będących formalnie w niewoli. Wkrótce jednak Sendlerowa więcej czasu spędzać będzie w zupełnie innej części miasta. Udało się jej mianowicie zdobyć papiera, stwordzające, że należy do kolumny sanitarnej, leczącej choroby zakaźne w getcie. I owszem, chorobami zakaźnymi zajmowała się również – choćby dostarczając nielegalnie szczepionkę na tyfus. Przede wszystkim jednak, wchodząc do getta kilka razy dziennie, dostarczała tam coraz bardziej brakujących lekarstw, jedzenia, czasem też pieniędzy. Mało tego. Wkrótce kierowała niezwykłą akcją umieszczania żydowskich dzieci w nieżydowskich placówkach opiekuńczych. Choć była to zasadniczo akcja legalna, prowadzona przez Referat Opieki Zamkniętej nad Dziećmi i Młodzieżą – dotyczyła ona oficjalnie dzieci polskich. Sendlerowa tymczasem potrafiła spreparować nowe tożsamości, dzięki którym dzieci żydowskie wydostawały się z getta.

Skromność i sława

Wywózki do obozów nasiliły się w 1942 roku, tego rodzaju pomoc była już więc bardzo utrudniona. Właśnie wtedy Sendlerowa podjęła współpracę z Radą Pomocy Żydom „Żegota”, w ramach której opiekowała się kilkoma ukrywającymi się żydowskimi rodzinami. Pod koniec października 1943 roku została aresztowana przez Gestapo. Nie wiadomo, czy ktoś doniósł, czy dowiedziano się o jej działalności w jakiś innych sposób. Miała jednak wiele szczęścia, bo „Żegocie” udało się zebrać spora kwotę i dzięki łapówce wyciągnąć ją z Pawiaka. Areszt nie zmienił jej trybu życia. Po wyjściu robiła dokładnie to samo, co dotąd.

Ale pani Irena ratowała nie tylko Żydów – to nie narodowość, lecz los był dla niej istotny. Po wybuchu powstania pracowała w punktach sanitarnych na Mokotowie i na Okęciu, gdzie zastał ja koniec walk zbrojnych. Ale nie koniec walk w ogóle. Przyjęła pracę w Wydziale Opieki Społecznej Zarządu Warszawy. Znów więc zajmowała się dziećmi – tym razem sierotami wojennymi, których włóczyło się pełno w ruinach miasta.

Jej okupacyjna działalność pozostawała praktycznie nieznana przez kolejne ćwierć wieku. Dopiero w połowie lat 60. ukazały się pierwsze artykuły i wywiady z nią, otrzymała też wówczas tytuł Sprawiedliwej Wśród Narodów Świata. Prawdziwy rozgłos zdobyła dopiero pod koniec życia, kiedy w roku 2000, dzięki amerykańskiemu spektaklowi „Life In A Jar”. Jeśli dotąd jej życie było dość spokojne i ułożone, to ostatnich jego osiem lat wiązało się z wywiadami, nagrodami i odznaczeniami. Pani Irena zmarła 12 maja 2008 przeżywszy blisko sto lat. Na pytanie, ilu ludzi uratowała, zawsze odpowiadała: „Za mało”.

Poprzednie sylwetki z cyklu WIELKIE KOBIETY:

— Danuta Siedzik „Inka” – dziewczyna od „Łupaszki”

— Elżbieta Łokietkówna – Żelazna dama

— Zofia Holszańska – Matka królów

— Barbara Kossuthówna

— Elżbieta Zawacka. Między szkołą a spadochronem

– Wielkie Polki. Elżbieta Rakuszanka – Matka Królów

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułKto się boi Giorgii Meloni? „Większym problemem są jej koalicjanci”
Następny artykułJudo. Medale zawodników MOSiR-u w Sosnowcu