A A+ A++

Uli Sigg: Cóż, to komplement, jeśli artysta tak popularny jak on wielokrotnie powtarza, że jestem jego twórcą. To w pewnym sensie prawda, więc czuję się bardzo dobrze, gdy artysta docenia mój wysiłek.

Po raz pierwszy przyjechał pan do Chin pod koniec lat siedemdziesiątych. Od czego zaczął pan kolekcjonowanie chińskiej sztuki?

– Kiedy przyjechałem, rozglądałem się, ale tak naprawdę byłem rozczarowany, ponieważ tamtejsza sztuka była wtórna wobec zachodniej. Oczywiście były ku temu powody, artyści byli całkowicie odizolowani od sztuki poza Chinami. Mnie najbardziej interesowała awangarda sztuki współczesnej, a tej po prostu nie mogłem wtedy znaleźć. Więc przyglądałem się dość długo, ale nie kolekcjonowałem. Zacząłem dopiero w latach dziewięćdziesiątych, kiedy pomyślałem, że w końcu znaleźli własny język, a scena artystyczna stała się bardzo interesująca. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że nikt nie kolekcjonuje chińskiej sztuki współczesnej w systematyczny sposób. Zacząłem to robić, choć właściwie powinna się tym zająć jakaś instytucja publiczna.

Często spotyka się pan z artystami, z niektórymi się pan przyjaźni. Czy kolekcjonowanie oznacza, że ​musi pan prowadzić dialog z artystą?

– To wielka szansa, jaką daje sztuka współczesna, bo przecież nie możemy już porozmawiać, powiedzmy, z Rafaelem. Możemy natomiast spotykać się ze współczesnymi artystami, a to jest dla mnie bardzo ważne. Przede wszystkim dlatego, że zawsze traktowałem sztukę jako środek do zrozumienia Chin, które są właściwym obiektem mojego zainteresowania. Oczywiście istnieje teoria, że krytyk sztuki nie powinien znać artysty, aby nie podlegać wpływom. Ale ja mam inne zdanie na ten temat.

Porozmawiajmy o różnych podejściach, różnych stylach kolekcjonowania sztuki. Jeden z nich nazwał pan „lubienie sztuki”. Od tego pan zaczynał?

– Tak, to był dla mnie punkt wyjścia, jak zresztą dla wszystkich, i większość ludzi pozostaje na tym etapie, co jest w porządku. To faza, w której ktoś zaczyna kupować sztukę, ale to według mnie jeszcze nie jest kolekcjonowanie.

Jest też zupełnie inne podejście: kolekcjonowanie jako inwestycja. Szczególnie dziś, wobec zagrożenia recesją, inwestowanie w sztukę wydaje się sensowne. Czy trzeba dużo wiedzieć o sztuce, aby dokonywać właściwych decyzji?

– Oczywiście to pomaga, gdy wie się dużo o sztuce, ale wiele osób, które inwestują w sztukę, nie zna się na niej, mają od tego konsultantów.

Kolekcjonowanie jako inwestycja kieruje się innymi regułami, bo wartość artystyczna to tylko jeden ze składników, które trzeba brać pod uwagę, jak moda, jak trendy, jak manipulacja rynku – jest milion rzeczy, które niekoniecznie mają wiele wspólnego ze sztuką, i tę część również należy rozumieć.

Kiedyś powiedział pan, że stał się kolekcjonerem wtedy, gdy zaczął kupować dzieła, które się panu osobiście nie podobają…

– Tak, w taki sposób robiłaby to instytucja. Próbowałem pokazać twórczość chińską w sposób niezależny od mojego gustu. Jako kolekcjoner indywidualny nie musiałbym się tym przejmować, kupiłbym to, co mi się podoba i co ma dobrą wycenę. Oczywiście, można tak robić i większość ludzi właśnie do tego dąży, co również jest całkiem w porządku.

Jaką radę dałby pan osobie, która zaczyna inwestować w sztukę?

– Myślę, że trzeba oglądać wiele dzieł sztuki, bardzo dużo – to jest najważniejsze. Doradziłbym też rozmowy z galerzystami i czytanie wszystkiego, co jest dostępne. W pewnym momencie trzeba skoczyć na głęboką wodę i coś kupić. To doświadczenie dla niektórych może być bolesne. Jednak obawiam się, że nie ma innej drogi. Oczywiście można od początku mieć konsultanta, ale dlaczego nie popełnić kilku błędów, o ile nie są zbyt kosztowne? Można też zacząć od udziału w aukcjach, one też kształtują rynek. Trzeba więc wiedzieć, czy dany artysta zyskuje w oczach kuratorów, czy doceniają go instytucje, a także sam rynek. W idealnym wariancie będzie tworzył dzieła, które podobają się nam.

Mówi pan także o kolekcjonowaniu skoncentrowanym na jakimś temacie i kolekcjonowaniu sieciowym. Czy może pan to wyjaśnić?

– Jest wielka różnica między gromadzeniem przedmiotów, które się nam podobają, a skoncentrowaniem się na jakimś temacie. Tym tematem może być cokolwiek, co nada sens, stworzy duszę kolekcji. Wtedy dzieła sztuki oddziałują na siebie, nadając całości nowe znaczenie, wykraczające poza pojedynczą pracę. Sądzę, że zdefiniowanie tematu jest najtrudniejszą decyzją dla kolekcjonera.

Tworzenie kolekcji nie znaczy, że po prostu zestawia się ze sobą same arcydzieła. Bo często to nie jest tylko kwestia ani arcydzieł, ani pieniędzy. Gdyby tak było, każdy, kto ma pieniądze, mógłby to zrobić. Dla mnie kolekcja sieciowa oznacza gromadzenie dzieł artystów może nawet obecnie uważanych za drugo- czy trzeciorzędnych, którzy bardzo szybko w sztuce współczesnej pojawiają się i odchodzą. Ale ich dzieła korespondują ze sobą albo pozwalają nam zrozumieć, skąd pochodzi prawdziwe arcydzieło lub dokąd zmierza. To jest jak sieć różnych prac: arcydzieł i innych, ale dopiero razem nadają nowy sens i wzajemnie na siebie oddziałują, wynoszą się na inny poziom.

Wnętrze domu Ulego Sigga i fragment kolekcji Cykl „Bloodline” Zhanga Xiaoganga – zapoczątkowany w 1993 roku i inspirowany rodzinnymi zdjęciami autora – to jedne z najbardziej kultowych obrazów współczesnej sztuki chińskiej Fot.: Courtesy of Sigg Collection

Chciałabym się cofnąć w czasie i zapytać, jak wyglądały Chiny, kiedy po raz pierwszy odwiedził je pan w 1979 roku? Jakie obrazki ma pan w pamięci?

– Widzę wielkie puste drogi w Pekinie, bez samochodów i bez ruchu, zupełne przeciwieństwo tego, co jest dzisiaj. Pamiętam ludzi i dominujące kolory: szary, niebieski. Na głowach tylko fryzury akceptowane urzędowo, kobiety bez makijażu, oczywiście żadnych spódnic. Więc bardzo szorstka rzeczywistość w dużych miastach, wieś bardzo biedna.

Założył pan pierwszą spółkę joint venture zaraz po zakończeniu rewolucji kulturalnej. To był zupełnie nowy model współpracy komunistycznych Chin i Zachodu. Czy trudno było panu, człowiekowi z zachodniego świata, negocjować z chińskimi urzędnikami?

– Cóż, to była przygoda. Oczywiście było to bardzo trudne, ponieważ obie strony nie rozumiały się – żyliśmy w różnych systemach. Musieliśmy nawet uzgadniać, czym jest kontrakt. Dla nas był stanowczym zobowiązaniem co do zasad współpracy, a dla Chińczyków, szczególnie w tamtym czasie, był czymś, co opisywali w danym momencie, z tym że gdyby za rok lub dwa rzeczywistość się zmieniła, wtedy kontrakt trzeba by dostosować do nowej rzeczywistości. Ale ludzie z Zachodu nie mieli nic innego, na czym mogliby się oprzeć. Z kolei Chińczycy byli zaprogramowani, że cudzoziemcy to wciąż kolonialiści. Wszyscy uważali, żeby nie dać się oszukać.

Czytaj też: Hannes Schmid. Od fotografii do filantropii

A jednak udało się panu zbudować zaufanie i stworzyć spółkę joint venture. Jak pan przekonał Chińczyków, że jest porządnym człowiekiem?

– Myślę, że głównym powodem, dla którego mi się udało, jest moja ogromna cierpliwość. Wysłuchiwałem ich, a większość ludzi nie ma tej umiejętności. Ja za to powiedziałbym nawet, że mam ją rozbudowaną do granic możliwości i to było bardzo ważne, bo dzięki temu Chińczycy mogli przedstawić swój punkt widzenia. Bez wątpienia pomogło również szwajcarskie pochodzenie – Chińczycy byli bardziej sceptyczni wobec Amerykanów i Japończyków, którzy negocjowali z nimi równolegle. Myślę, że pomogła nasza postawa jako Szwajcarów, to, że nie jesteśmy wielką potęgą, nie jesteśmy imperialistami i nawet jeśli jesteśmy krajem rozwiniętym, nie traktujemy Chińczyków ani innych ludzi z góry. A może i dlatego, że byłem ignorantem w kwestii Chin? Paradoksalnie to też mi pomogło, ponieważ przyznałem Chińczykom, że jestem ignorantem, ale jestem gotów szybko się uczyć.

Później wiele się pan o Chinach nauczył i po odniesieniu sukcesu w biznesie został pan dyplomatą. Te czterdzieści lat było dla Chin wielkim skokiem od kraju biednego do supermocarstwa. Jak im się to tak szybko udało?

– Po pierwsze, we wszystkim, co robią, mają masę krytyczną, już sama wielkość rynku bardzo pomaga. Znałem różne kraje rozwijające się, ale kiedy przyjechałem do Chin, nie odniosłem wrażenia, że to kraj rozwijający się. Właściwie od razu czuć było inną substancję, zakorzenioną w kulturze, w długiej historii, tradycji, pewności siebie w tym wszystkim. Od początku czułem, że to będzie coś wielkiego, ale nie miałem jeszcze pojęcia co.

Chińczycy są też bardzo pracowici i czuliśmy mnóstwo energii we wszystkim, co robili. I oczywiście ich system, którego tutaj nie bronię, tylko opisuję, jest w stanie skupi … czytaj dalej

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułNie bójmy się wyzwań, wszak arkę Noego zbudował amator
Następny artykułJoe Biden o Kamali Harris: to najwłaściwsza osoba na stanowisko wiceprezydenta