A A+ A++

Wielkanoc roku 1879. Do wsi Sielce, której włości otaczają wijące się wody krystalicznie czystej Czarnej Przemszy, dociera Franz Schoen. Saksończyk i spadkobierca fortuny niemieckiego fabrykanta Christiana Gottlieba Schoena, właściciela zakładów włókienniczych w Werdau.

Po przyjeździe Franz przyjmuje rosyjskie obywatelstwo, co ma mu ułatwić prowadzenie interesów. Jeszcze w tym samym roku uruchamia przędzalnie wełny wigoniowej oraz farbiarnię. Wełna wigoniowa to nic innego jak tkanina sporządzona z wełny wigonia, czyli tak naprawdę lamy. Sielecka fabryka szybko staje się największą tego typu na całym terytorium wielkiego Imperium Rosji Carskiej, ale dla rodziny Schoenów to wciąż za mało.

Za bratem przybywa nad Czarną Przemszę Ernst Schoen. Kupuje działkę budowlaną na obrzeżach wsi Pogoń. To tutaj – na tzw. Środulce – uruchomi w 1886 roku fabrykę przędzalni wełny i bawełny czesankowej. Z czasem jego obowiązki przejmują synowie Wilhelm, Oskar i Brunon Schoenowie. Dokonują rozbudowy. W 1904 roku ruszają m.in. z produkcją pończoch. Wspólnie z rodzinnym klanem Lamprechtów, właścicielami sosnowieckiej papierni, dzierżawią też niewielką kopalnię węgla kamiennego „Antoni” w Łagiszy, która zaopatruje ich fabryki w niezbędne paliwo do maszyn parowych.

W Sosnowcu nikt już niemal nie pamięta „Placu Schoena” 

Tereny, które dziś rozciągają się między ulicami Chemiczną, Śnieżną a Będzińską, noszą wtedy nazwę „Placu Schoena”. To musiało być niezwykle urokliwe miejsce. Starsi sosnowiczanie wspominali bajkowe wręcz nadrzeczne bulwary z pięknym, żółtym piaskiem na dnie czystej rzeki. Mieszkańcy schoeonowskich zabudowań ciągnęli tam w ciepłe dni z kocami i koszami pełnymi wiktuałów. Woda sięgała ledwie do bioder. Było więc bezpiecznie. Cień dawały rosłe topole, które skrywały także zagubione wśród zieleni ławeczki.

Ławeczka nad bulwarem Czarnej Przemszy na terenie placu Schoena. Od lewej Janusza Maszczyk, Zbigniew Doros i Wiesław Maszczyk Fot. ARCHIWUM

Zadziwiało coś jeszcze. Wielka budowla z nadrzeczną przybudówką, która opierała swój ciężar na grubych palach wbitych w dno rzeki. To miejsce było dla mieszkańców tajemnicze i niedostępne. Oglądali je z boku. Choćby z małego, pachnącego w upalne dni żywicą, drewnianego mostku przerzuconego nad wodami Czarnej Przemszy.

– To była ogromna ujeżdżalnia koni, gdzie rodzina Schoenów uprawiała jeździectwo i ćwiczyła też swoje dorodne konie. Budynek znajdował się za zakrętem bulwarowej alei w kierunku dzisiejszej ulicy Będzińskiej. Pod względem usytuowania, ale i zewnętrznego wyglądu oraz specyficznego wyposażenia jej wnętrza, był prawdziwą perełką architektoniczną. Absolutnie niespotykaną w innych miastach Zagłębia Dąbrowskiego – opowiada Janusz Maszczyk, wychowany na sosnowieckim placu Kościuszki sportowiec, prawnik, fotograf, a przede wszystkim miłośnik historii Sosnowca.

Schoen dumny z Doriana

W wydanych w 2002 roku wspomnieniach Fanny Lamprecht, żony Paula Lamprechta – jednego z pionierów przemysłu w Sosnowcu – znalazł się akapit poświęcony temu miejscu. Niemka pisała tak: „Założono w Sosnowicach klub jazdy konnej, dla którego firma CG.Schoen na Środulce, na jej terenie, zbudowała budynek na maneż [ujeżdżalnia z jęz. franc. – przyp.red.] z koniecznym wyposażeniem stawiając go do dyspozycji członków klubu. Willy [Wilhelm Schoen – przyp.red.] został jego prezydentem, a elita sosnowieckiego towarzystwa tam właśnie się spotykała. Sprawnie jeździły także panie. Poza cotygodniowymi wieczorami jeździeckimi odbywały się latem niekiedy bardzo interesujące przedstawienia, takie jak: jazda kadrylowa, szkoła jazdy, a przede wszystkim święto jeździectwa. Emma [żona Franza Schoena – przyp.red.] była wówczas genialną gospodynią tych imprez podczas całej inscenizacji święta, którym wszyscy bardzo się entuzjazmowali. Aleksander [syn Lamprechtów – przyp.red.] odznaczał się podczas tej imprezy dzięki tresurze swoich koni Doggen i Pony, podczas której fotografowano rożne pozy i postawy (…). Spotykała się tam tylko naturalnie elita towarzyska, w tym Else, Erna, młode Dietlówny, baronowa von Mirbach, które były najbardziej utalentowane w jeździe konnej wśród kobiet, a towarzystwo dodatkowo zdobiły swoimi toaletami i biżuterią”.

Wilhelm Schoen, który zarządzał klubem, najbardziej dumny był z konia o imieniu „Dorian”. Ogier był zwycięzcą wielu europejskich gonitw.

Niestety, z czasem podupadł na zdrowiu. Po kontuzji pęcin wiódł już tylko żywot końskiego emeryta. – Brat opowiadał mi, że widział „Doriana” u schyłku jego życia przez szpary w płocie ujeżdżalni. Nadal dbano o niego z wielką miłością i pieczołowicie – opowiada Janusz Maszczyk.

W czasie wojny Schoenowie udostępniali swój konny parkur, który przylegał do ujeżdżalni, niemieckiej Szkole Konnej Policji z małobądzkiego Będzina. Mundurowi mieli swoją siedzibę w drewnianych barakach mniej więcej w okolicach postawionego po 1945 roku Technikum Energetycznego. Policjanci byli szkoleni do tropienia i tępienia polskiej partyzantki działającej na terenie Zagłębia Dąbrowskiego. Uczestniczyli również w masowych selekcjach polskich Żydów na stadionach KS „Włókniarz” i KS „Czarni” przy alei Mireckiego.

– Brat wiele razy widział, jak niemieccy policjanci kłusowali po wzgórzach, które ciągnęły się od cmentarza pogońskiego aż do ulicy Suchej. Potem wprowadzali konie do prywatnej Schoenowskiej ujeżdżalni – mówi Maszczyk.

Pod sufitem hali w Sosnowcu żarówki o mocy 1000 watów

Po wojnie ujeżdżalnia Schoenów przestała pachnieć końską derką i dudnić kopytami. Stała się za to największą halą sportową Zagłębia Dąbrowskiego.

Genowefa Paliga - siostra mamy Janusza Maszczyka - na drewnianym podeście, z którego prowadziły schody do miejsc dla kibiców w ujeżdżalni, a potem hali sportowej. Obok znajdowała się pompa, która tłoczyła wodę z Czarnej Przemszy dla koni Genowefa Paliga – siostra mamy Janusza Maszczyka – na drewnianym podeście, z którego prowadziły schody do miejsc dla kibiców w ujeżdżalni, a potem hali sportowej. Obok znajdowała się pompa, która tłoczyła wodę z Czarnej Przemszy dla koni  Fot. ARCHIWUM

– Fabryczny parkur był na długim odcinku otoczony parkanem z wysokich desek. Przez lata nie rozumiałem, jak to możliwe, że jeźdźcy opuszczają to miejsce z pominięciem jedynego znanego mi wyjścia przy fabrycznej portierni na Środulce. Okazało się, że od strony bulwarów była jeszcze jedna zmyślnie ukryta w parkanie dwuskrzydłowa brama. To tajemnicze przejście odkryłem przypadkowo dopiero pod koniec lat 50. – uśmiecha się Maszczyk, który w barwach miejscowego Włókniarza trenował piłkę ręczną oraz koszykówkę.

– Gdy zjawiłem się tam po raz pierwszy, to w wielu pomieszczeniach zachowały się jeszcze resztki przyrządów związanych z hodowlą i trenowaniem koni. Z czasem wszystko zostało jednak rozkradzione bądź zdemolowane – mówi ze smutkiem Janusz Maszczyk.

Konstrukcja ujeżdżalni, a z czasem hali sportowej była oparta na murze pruskim. Ta niespotykana już dziś metoda stawiania ścian charakteryzowała się tym, że cegły wypełniały drewniane ramy konstrukcyjne. Ściany bielono wapnem. Pod sufitem wisiały dające światło żarówki o mocy nawet 1000 watów, które były zabezpieczone stalową siatką. Była też i niewielka przestrzeń dla kibiców. Przypomniała drewniane klatki. Wchodziło się do nich po schodach od zewnątrz. Ludzie stali tam często stłoczeni.

Po plecach Mariana Dziurowicza

Całe górne piętro – zawieszone tylko ponad holem – składało się z kilku dużych pomieszczeń przeznaczonych dla gospodarza obiektu.

Już po wojnie hala była ogrzewana nitką sieci ciepłowniczej z pobliskiej Fabryki Wełnianej „Intertex” (dawna fabryka rodziny Schoenów). Całość dopełniały przestronne szatnie z prysznicami. – Pamiętam jak po plecach Mariana Dziurowicza, późniejszego prezesa PZPN, a wtedy kierownika drużyny koszykówki Włókniarza – sięgałem pod sufit szatni, żeby wymienić żarówkę – śmieje się Janusz Maszczyk.

Linie do gry wytyczano wapnem. Łatwo dały się ścierać, dzięki czemu po koszykarzach mogli przystępować do gry piłkarze ręczni. Po jednej stronie kosz był wyżej, a po drugiej niżej. Przejezdni dziwili się więc, że w pierwszej połowie są w stanie doskoczyć do obręczy, a po przerwie już nie.

– Za podłogę robiło klepisko z tenisowej mączki. Było twardo i równo. Dbał o to gospodarz obiektu, który przed meczami i treningami obficie polewał podłogę wodę, a potem skrupulatnie wygładzał ją szeroką na metr, a może i więcej szczotą zakończoną metalowymi kolcami – mówi Maszczyk.

Z hali Włókniarza korzystali również piłkarze Stali Sosnowiec. Andrzej Gaik i Zbigniew Myga wspominają srogą zimę roku 1959, gdy trener Alojzy Sitko zorganizował treningi w starej ujeżdżalni Schoenów. – Chyba nawet nie wiedzieliśmy, gdzie jedziemy. Autokar przyjechał pod siedzibę klubu przy Mireckiego i po prostu zabrano nas trening – wspomina Myga. – Obiekt był przestronny i nie najgorzej doświetlony. Pracowaliśmy tam głównie nad motoryką, ale pamiętam również zajęcia z piłką. Takie małe gierki. Żartowaliśmy, że skoro to była ujeżdżalnia, to będziemy mieć potem końskie zdrowie – uśmiecha się Myga, który jedne z zajęć w hali Włókniarza przypłacił kontuzją. – Noga ujechała na mączce. Aż syknąłem z bólu. Na szczęście lekarze szybko postawili mnie na nogi – mówi.

Wielcy sportowcy w dawnej ujeżdżalni w Sosnowcu

Maszczyk wspomina, że w hali Włókniarza trenował również Andrzej Jarosik. Wybitny napastnik Zagłębia nie miał daleko. Wychował się w starej kamienicy na pobliskiej ulicy Kopernika. – Na tym klepisku wyrosło wielu wybitnych sportowców. Przede wszystkim lekkoatletów, że wspomnę tylko skoczka w dal Waldemara Gawrona, trójskoczka Tadeusza Toborka, znakomitego dziesięcioboistę Jerzego Winnickiego, Arkadiusza Będkowskiego, który trenował pchnięcie kulą i rzut oszczepem, czy kolejnego oszczepnika Zdzisława Wójcika – wymienia Maszczyk.

Narzekali tylko sprinterzy, bowiem meta torów do sprintów kończyła się w holu za bieloną wapnem bramą. Ta lubiła się samoistnie otwierać, a jej druciane zaczepy ciągle zrywali „życzliwi”.

Do hali nad bulwarem Czarnej Przemszy zawitał również sam Henryk Grabowski, brązowy medalista mistrzostw Europy w skoku w dal ze Sztokholmu w 1958 r. Pochodzący z Czeladzi Grabowski leczył wtedy łękotkę. Olimpijczyk z Montrealu i wielokrotny rekordzista Polski starał się zmienić sposób odbicia. Tak, żeby czynić to z tej drugiej, zdrowej nogi. Maszczyk wspomina również swojego przyjaciela Marka Gierasimowicza. Zupełnie zapomnianego w Sosnowcu wszechstronnego sportowca. Reprezentanta Polski juniorów, bramkarza Stali Sosnowiec i AKS-u Niwka, a potem podporę piłkarzy ręcznych Włókniarza. Po przeprowadzce do Wrocławia zajął się zapasami. W klubie Lotnik wychował olimpijczyka Wiesława Kończaka. Zmarł w roku 1997.

Janusz Maszczyk na stadionie Włókniarza przy Mireckiego Janusz Maszczyk na stadionie Włókniarza przy Mireckiego  Fot. ARCHIWUM

W Sosnowcu trenowali również hokeiści na trawie AZS-u Katowice. – A wśród nich kilku reprezentantów Polski. Wielu dziwiła ta wielka hala z pruskiego muru. Grało się przecież już wtedy na lśniących parkietach. My jednak nie narzekaliśmy, dla nas to był nasz sportowy dom… – zawiesza głos Maszczyk.

Hala istniała do lat 70. minionego wieku, gdy w trakcie regulacji Czarnej Przemszy została zdemontowana jej nadrzeczna przybudówka, a z czasem i cała dawna ujeżdżalnia.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułRopa w USA zaliczy 7. z kolei tydzień ze wzrostem notowań
Następny artykułDworcowa niemal gotowa