A A+ A++

Przed pandemią takich samolotów przylatywało tutaj 25 w ciągu tygodnia. Teraz jest jeden dziennie. To nie znaczy, że zainteresowanych ucieczką z Hondurasu jest mniej niż wcześniej. Jest wręcz odwrotnie.

Tylko w kwietniu tego roku na południowej granicy USA zatrzymano ponad 178 tys. uciekinierów, najwięcej od 20 lat. Wśród nich Meksykanie i obywatele krajów Ameryki Centralnej. Upadające biznesy, większe bezrobocie, bezradność państwa, a także stare problemy – przestępczość, gangi, ubóstwo, kiepska opieka zdrowotna i niski poziom edukacji – to wszystko sprawia, że tych, którzy decydują się na nielegalną wyprawę, przybywa.

Czytaj też: Religijność w USA szybko spada. Ale nie oznacza to, że przybywa racjonalistów

Podróż po szczęście lub śmierć

Postanawiają zaryzykować wszystko, żeby tylko dostać się do USA. Sprzedają dom, zaciągają pożyczkę w banku, zbierają pieniądze wśród rodziny i znajomych, żeby opłacić cojottes, przemytników.

Od pracowników humanitarnych dowiaduję się, że za przeprowadzenie przez kolejne granice trzeba zapłacić minimum 15 tysięcy dolarów, choć w wielu amerykańskich mediach pojawia się informacja, że przemyt ludzi zaczyna się już od 1800 dolarów. Ale nawet uzbieranie takiej kwoty nie jest łatwe w najbiedniejszym kraju w Ameryce Centralnej. Średnia miesięczna pensja w Hondurasie wynosi 8000 lempirów (1316 zł).

Cena obejmuje tylko przemarsz, za dodatkowe usługi – transport samochodem czy zabranie niemowlęcia – stawka jest wyższa. Za te pieniądze są trzy próby – potem cojottes każą sobie płacić od nowa.

Trasa wiedzie przez Gwatemalę i Meksyk. Do Gwatemali można dojść lub dojechać na własną rękę, nie są potrzebne wizy, choć USA starają się to zmienić i uczynić Gwatemalę filtrem. Poważniejsze problemy zaczynają się na granicy z Meksykiem, gdzie – po szantażach Amerykanów, że zwiększą cła – znacznie wzmocniono kontrole, strażnicy są bardziej brutalni.

Do USA uda się przedostać dzięki zaradności cojottes lub szczęściu. Po drodze uciekinierzy są narażeni na ogromne niebezpieczeństwa – ryzyko gwałtu, kradzieży, napaści, zabójstwa, porwania. Nie tylko ze strony przestępców, ale także zdradliwych cojottes, przemytników narkotyków czy policjantów („Nikt tak mnie nie pobił jak strażnicy graniczni z Meksyku” – opowiadał mojemu koledze jeden z deportowanych).

O tym, jak bardzo niebezpieczna jest ta trasa, pisał dziennikarz internetowego czasopisma „El Faro” Oscar Martinez. Książka, nazwana przez jego wydawcę odyseją migrantów z Ameryki Środkowej, ma sugestywny tytuł „Bestia. O ludziach, którzy nikogo nie obchodzą”. „Bestia” to metafora zagrożenia, brutalności, ale też potoczna nazwa gigantycznego towarowego pociągu, na dachu którego migranci wybierają się po szczęście lub śmierć.

Jedyne wyjście

Angel, taksówkarz w San Pedro Suli, miała 40 lat, gdy postanowił uciekać z kraju. – Nastraszył mnie gangster z mafii. Chciał haraczu. Powiedział, że jak nie zapłacę, to zginę – mówi Angel. – Wiem, co dzieje się w moim kraju z taksówkarzami, którzy nie płacą haraczu.

Taksówkarze i kierowcy autobusów to grupy zawodowe najbardziej narażone na śmierć. Wystarczy wspomnieć lipiec sprzed dwóch lat, gdy podczas 11 ataków w mieście San Pedro Sula zginęło 15 taksówkarzy.

– Jedyne wyjście to była wyprowadzka za granicę – wspomina Angel.

Do Gwatemali wyruszył busem. Potem gonili z kolegą karawany emigrantów, które szły w kilkutysięcznych grupach. Tak miało być bezpieczniej. Towarzysze podróży próbowali go wspierać: „Come on, fetty”, co znaczy: „No dawaj, grubasku”, ale nie nadążał. Zmęczenie i tusza dawały się we znaki. Odłączył się od grupy i szedł sam. Od 13 czerwca do końca lipca. Codziennie, siedem dni w tygodniu od trzeciej w nocy do piątej po południu.

Na granicy ze Stanami już było wiadomo, że się nie uda. – Amerykanie celowali we mnie gazem pieprzowym, nie mieliśmy szans – opowiada. Było to w czasie, kiedy prezydent Trump zaostrzył politykę migracyjną i uszczelnił granice. Za kadencji Bidena – poza obietnicami finansowania Północnego Trójkąta Ameryki, czyli Hondurasu, Gwatemali i Salwadoru – niewiele się zmieniło.

Policja rozgania szturmujących przejście na granicy Gwatemala-Meksyk w Ciudad Hidalgo, 19 października 2018 r.


Policja rozgania szturmujących przejście na granicy Gwatemala-Meksyk w Ciudad Hidalgo, 19 października 2018 r.

Fot.: Ueselei Marcelino/Reuters / Forum

Na decyzję o przyznaniu azylu politycznego Angel czekał w Dolnej Kalifornii, w Tijuanie, na granicy meksykańsko-amerykańskiej. Liczył na papiery od umówionego amerykańskiego „sponsora” – osoby, która miała mu wysłać zaproszenie do USA. Odbyły się dwie rozprawy, a na trzeciej sędzia wydał decyzję o deportacji do Hondurasu. – Próbowałem tłumaczyć, że trafię prosto w ręce bandytów, ale nikogo to nie interesowało. Po drodze dzwonił do mnie syn i opowiadał: tato, zabili tego i tego, znałeś go. Wiedziałem, że to samo może spotkać mnie.

Czytaj też: Rząd PiS ma blokować przyjazd ambasadora USA do Polski

Jeden telefon do bliskich

Z lotniska w San Pedro Suli deportowani trafią do położonego tuż obok Centrum Obsługi Migrantów (CAMR), założonego w 2007 r. Prowadzą je wspólnie rząd Hondurasu, Międzynarodowa Organizacja ds. Migracji oraz Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża.

Budynek centrum został całkowicie zrujnowany po przejściu huraganów Eta i Iota w listopadzie 2020 r. – Jeszcze nie zdążyliśmy naprawić szkód. Inne ośrodki wyglądają dużo lepiej – tłumaczy się Lourdey Garay z Narodowego Instytutu Migracji. Tutaj są zdewastowane, pęknięte tekturowe ściany i wyrwane instalacje. Migranci przyjmowani są na zewnątrz, bo środek nie nadaje się do użytku.

Zanim przyszedł kataklizm, w głównej sali wisiał portret urzędującego od 2014 r. prezydenta Juana Orlando Hernándeza i cytat z Ewangelii św. Mateusza: „Byłem głodny i daliście mi jeść, byłem spragniony, a daliście mi pić, byłem przybyszem i zaprosiliście mnie do środka”.

Pracownicy centrum pozwalają nam wyjrzeć za okno pod warunkiem, że nie będziemy „wchodzić w interakcję z deportowanymi i robić im zdjęć”. Za oknem odbywa się zebranie z kobietami odesłanymi właśnie z Meksyku. Siedzą na plastikowych krzesłach w kilkunastu rzędach. Są bardzo młode, większość na pewno nie ma 20 lat. Nastolatki w kolorowych T-shirtach, z warkoczykami, dredami, z maseczkami na twarzach, łzami w oczach.

Jedna z nich cały czas szlocha. Co i rusz ociera łzy. Próbuję sobie wyobrazić, co czuje, ile pieniędzy straciła podczas nieudanej próby, co przeżyła w drodze, czy ktoś ją skrzywdził, co ją spotka, gdy wróci do domu. Zatyka mi gardło, gdy ją podglądam w tak intymnej chwili.

Dziewczyny, które zgubiły dowody tożsamości, otrzymują nowe. Są wzywane z imienia i nazwiska, jakby odbierały dyplomy na studiach. Maria, Laura, Carmen, Ana. Dostają bilet na drogę powrotną do rodzinnych miejscowości, plastikową torebkę z wodą, melonem, szczoteczką do zębów, pastą, lekami przeciwbólowymi, szamponem. Jeśli nie mają swojego telefonu, mogą wykonać jedno połączenie do bliskich. Większość ma smartfony. Płaczą w trakcie tych rozmów, ukrywają twarz w dłoniach. Co się mówi w takiej sytuacji swojej rodzinie? Wracam? Nie udało się? Przepraszam?

– W razie potrzeby mają możliwość skorzystania z pomocy psychologa albo nawet ze schronienia, jeśli ich powrót do domu wiązałby się z narażeniem ich na przemoc – zapewnia Elsy Carolina Aleman, doradczyni prawna z NRC, organizacji UE, która współpracuje z Centrum Obsługi Migrantów.

Osoby, które nie były ścigane wcześniej za przestępstwa, po przejściu procedur urzędowych i sanitarnych w kolejnych namiotach mogą wrócić do domu. Pozostałych zatrzymuje Interpol.

Będziemy próbować aż do skutku

Na zewnątrz budynku rozmawiam z grupką nastolatek. Nie chcą żadnych zdjęć, nie ujawnią personaliów. Gdy pytam o wiek, okazuje się, że jedna z nich ma 35 lat, wcześniej prowadziła własny wiejski sklep. Ma 6-letniego syna. – Gdy przyszedł huragan, straciłam cały dobytek. Nic nie miałam. Musiałam zaryzykować – kobieta prawie płacze. W Stanach – jak twierdzi – chciała zarobić na lepszą przyszłość dla swojego dziecka (22 proc. PKB Hondurasu stanowią transfery pieniężne z USA) albo zabrać je tam po jakimś czasie (często na emigrację decyduje się jedna osoba w rodzinie, a potem ściąga kolejne).

Pozostałe dwie dziewczyny wcześniej były bezrobotne. – Spakowałam plecak, do niego dwie zmiany ubrań i bielizny, wzięłam na drogę tyle pieniędzy, ile miałam – 500 lempirów (82 zł) – i ruszyłam przed siebie – opowiada mi 22-latka. Na nogach ma japonki założone na różowe skarpetki. – Po drodze zgubiłam moje drugie buty – tłumaczy, bo widzi, że zerkam na jej stopy.

Druga, która nie chce powiedzieć, ile ma lat, opowiada, jak na granicy meksykańsko-amerykańskiej nieomal została zgwałcona. Uratował ją funkcjonariusz straży granicznej. – Co prawda przez to zostałam deportowana, ale lepiej być deportowaną niż zgwałconą – mówi.

Gdy dopytuję o ludzi, którzy organizowali ich podróż, odpowiadają stanowczo, że szły same. – Wydaje się to mało prawdopodobne. Nie znam osób, które decydują się na samotny przemarsz przez kilka krajów. Z przemytnikami droga jest bezpieczniejsza. Mają układy z gangami, kartelami, policjantami, strażnikami. Inna sprawa, że czasem cojottes okazują się oszustami – tłumaczy Daniele Pagani z organizacji charytatywnej NRC.

Moją uwagę zwraca dziewczyna, która roznosi deportowanym wodę w plastikowych torebkach. Na koszulce ma czarny napis „Grl pwr” (skrót od „Girl power” – siła dziewczyn”).

– Spróbujecie jeszcze raz? – pytam moje rozmówczynie.

– Oczywiście, będziemy próbować aż do skutku. W Hondurasie nie ma żadnych perspektyw.

Lourdey Garay z Narodowego Instytutu Migracji: – Zdarzają się tacy, którzy byli deportowani wielokrotnie. Rozpoznajemy ich twarze. Nazywamy ich żartobliwie clientitos [klienci].

Mamo, złapali mnie

Na rozgrzanym parkingu obok lotniska w cieniu drzewa stoi biała toyota. Obok niej z nogi na nogę przestępuje starsze małżeństwo. Wędrują wzrokiem w kierunku Centrum Obsługi Migrantów. – Czekamy na syna – mówi kobieta w okularach. – Dowiedzieliśmy się, że wraca dzisiejszym samolotem z Meksyku. Zatrzymali go, drugi raz się nie udało.

Osiem dni temu zadzwonił do nich na chwilę z obcego numeru i zdążył powiedzieć: „Mamo, złapali mnie”. Od tego czasu nie mieli z nim kontaktu.

Alberto ma 29 lat. Jest ich jedynym synem, oprócz niego w rodzinie są jeszcze trzy siostry, ale wiadomo było, że pojedzie mężczyzna. – Nie spróbowałby może, gdyby nie moja choroba. Mam raka krtani. Potrzebujemy pieniędzy na leczenie. W Hondurasie opieka zdrowotna jest bardzo droga – opowiada kobieta.

– Jestem taksówkarzem. W czasie pandemii prawie nie miałem klientów. Brakowało nam pieniędzy na życie, a co dopiero na lekarzy – przyznaje tata Alberta.

To była druga próba ich syna. Pierwszą miał rok wcześniej, też dotarł do Meksyku. Nie chcą powiedzieć, ile zapłacili cojottes.

– Cieszymy się, że Alberto żyje. Nie chcemy, żeby próbował po raz kolejny, chyba że legalnie – mówią jego rodzice.

Potem widzimy, jak zbliża się do nich szczupły chłopak ze szkolnym plecakiem. Wpadają sobie w ramiona. Chciałabym z nim porozmawiać, ale znajomy z Panamy upomina mnie, że lepiej nie burzyć tej rodzinnej chwili, kiedy życie okazuje się silniejsze od marzeń.

A jutro znowu przyleci tu samolot. Z kolejnymi 135 deportowanymi.

Czytaj też: Po każdych wyborach wygranych przez PiS było: poczekajmy z wyjazdem, następne pójdą lepiej. I tak od wyborów do wyborów. Wystarczy

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPrey to coś czego potrzebowałem, ale o tym nie wiedziałem. Arcydzieło!
Następny artykułTrybik w maszynie zbrodni