Organizatorzy zadośćuczynili cierpliwym posiadaczom biletów i z dwudniowy festiwal rozrósł się do czterodniowego maratonu (1-4.06.2022), na którym zagrało łącznie 70 zespołów.
Podobnie jak poprzednio należało wcześniej dokonać selekcji, zaplanować co zobaczyć i otrzaskać się z topografią festiwalowego terytorium. Tym razem sama lokacja okazała się niezwykle atrakcyjnym miejscem o autentycznym (post)industrialnym charakterze.
Festiwal dla relacjonującego zaczął się od Warm Up Day – który, będę liczył jako dzień zerowy festiwalu. Pierwszy gig na, który się wybrałem zagrała, nieustannie rosnąca w siłę, gwiazda polskiej ekstremy –
Decapitated (Park Stage), który niedawno wydał swój ósmy album pt. Cancer Culture (2022). Naturalnie ekipa Vogga ogrywała nowy materiał, toteż masową dekapitację zaczęto od tytułowego numeru z najnowszego długograja.
Następnie zespół nawiązał do pandemii nadając nowy kontekst utworowi „Pest” z przełomowego albumu Carnival is Forever (2011). Podczas, gdy Rasta zapowiadał ów kawałek, siekło mnie, że ta płyta ma już ponad dziesięć lat! Postawiono na odpowiednie proporcje starego i nowego materiału w myśl zasady dla każdego coś dobrego – to nie trudne, zważywszy, że jak mało który współczesny zespół, Decapitated posiada już naprawdę pokaźny katalog, świetnych utworów, którymi można dowoli żonglować. Staż pozawala na dozę wspominków. Z okazji dwudziestolecia Nihility (2002) przygrzali „Names” oraz „Spheres of Madness”. Miejsce znalazło się nawet dla stareńkiego „Nines Step” z debiutu, którym zamknięto podstawę setu.
Na bis postanowiono dobić niezmordowaną publiczność (koncert był jeszcze w pełnym słońcu a w moshpicie się nie oszczędzano) zamykającym ostatni krążek utworem „Last Supper”.
Zabójcza mieszanka nowoczesnego death metalu z czterech krążków z początków początku działalności wcale aż tak nie gryzie się z połamanym, technicznym, intensywnym groovem. Między innymi to od ponad dekady stanowi mocny atut współczesnej inkarnacji Decapitated. Są wstanie poradzić sobie z własnym dziedzictwem i już powoli zaciera się granica „nowego” Decapitated – premiera Cancer Culture (2022) właśnie wyrównała albumowy rachunek w obecnej stylistyce. Światowa ekstraklasa ekstremy metalowej, która nawet w świetle dnia dziennego potrafi, bez żadnych rekwizytów zaprezentować się od najlepszej strony grając niezwykle dynamicznie i energetycznie. Vogg na koniec spuentował, że ten festiwal to cios jak chuj! i post factum rzeczywiście trudno z tą prognozą polemizować.
Zespół został świetnie przyjęty, po każdym z muzyków widać było ogromną radość grania na żywo po takim scenicznym wyposzczeniu. Nikt się nie oszczędzał zwłaszcza Rastę nosiło po scenie – ale to w sumie standard.
Na koniec odnotuję istotne zmiany personalne, Decapitated wymienił sekcję rytmiczną, wrócił basista Paweł Pasek i oczywiście sensacyjnie głośny transfer pałkera z Vader. James Stewart po dziesięciu latach bębnienia w olsztyńskiej machinie śmierci, przeszedł do Decapitated, gdzie może sobie z satysfakcją poszaleć nieco w innym stylu.
Lik (Shrine Stage)
To był jeden z tych spontanicznych występów, na które wybrałem się aby wypełnić lukę czasową. Okazało się, że był to całkiem dobry wybór i jeden z nielicznych momentów kiedy odwiedzałem inną niż scenę główną i parkową.
Powstałe osiem lat temu Lik (zwłoki) to bardzo miły w odbiorze swedeath, ekipa z trzema płytami na koncie i EPką. Grają dość zróżnicowanie czerpiąc co najlepsze nie tylko z lokalnego rynku ale ogólnie ze spuścizny gatunku. Przeważnie jest to mięsiste, utrzymane w średnio szybkim tempie, nieprzesadnie melodyjne, obskurne gruzowanie. Zwłaszcza bas Myra solidnie miętosił bebechy. Wyluzowana grupa, bez napinki, z dystansem do siebie i własnej twórczości. Aktualnie promują Misanthropic Breed (2020) i z tego tytułu większość repertuaru skupiona była na owym albumie. Najbardziej w pamięci zapadł mi środek sztuki. Wyróżniały się: „Corrosive Suvival” z obowiązkowym piachem w wiosłach, genetycznie szwedzkimi, topornym umpa umpa – proste, skoczne i do przodu. Również następny numer „Flesh Frenzy” był całkiem sympatyczny. Wyczuwalne były death’n’rollowe wtręty wymieszane z solidną starą szkołą szwedzkiego łojenia.
Lik jest na swój sposób eklektycznym zespołem swobodnie żonglującym w obrębie gatunku, różnymi stylami o czym świadczy zestawienie bardziej melodyjnych, prostszych z bardziej gęstszym perkusyjnym złomowaniem np. „Necromancer” z debiutu, gdzie naprawdę trup gęsto się śle. Po szybszym numerze chłopaki zwalniają w „Morbid Fascination” z skrupulatnie mielącym kościec riffami, które śmierdziały mi starym Vaderem.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS