A A+ A++

“Wróg doskonały” Kike Maíllo, luźna adaptacja książki “Kosmetyka wroga” Amélie Nothomb, opowiada o dwójce nieznajomych, którzy spotykają się w drodze na lotnisko i niedługo później odkrywają przed sobą własne mroczne oblicza. To również pierwszy thriller w pana dorobku. Jak pan się w nim odnalazł?

Tomasz Kot: Rzeczywiście, to pierwsze takie doświadczenie w moim życiu. Przedsmak tego miałem przy pracy dla BBC w serialu “World on Fire”. Zawsze byłem ciekawy, jak wyglądają takie wielkie hollywoodzkie plany, na przykład “Szeregowiec Ryan”. Oczywiście, nie porównuję tego, bo film Stevena Spielberga to zupełnie inna skala. Chodzi mi wyłącznie o zaskoczenia na planie, o rozmach i nowy rodzaj zadań, bo w tego typu produkcjach aktor musi być o wiele sprawniejszy, bardziej wytrzymały. Po takiej przygodzie człowiek chce się w to głębiej wgryźć, poznać to i zrozumieć jeszcze więcej.

Jeszcze w sierpniu, dwa miesiące przed rozpoczęciem pracy, byłem przekonany, że mój udział we “Wrogu doskonałym” nie dojdzie do skutku, ponieważ zapewniano mnie, że od września ruszamy z filmem o Tesli. Pamiętam ten żal. Miałem świadomość, że z jednej strony mogę wykorzystać doświadczenie zdobyte w “Bogach” i “Skazanym na bluesa”, bo w Tesli chodzi o biograficzny sznyt. A z drugiej – scenariusz “Wroga doskonałego” tak mnie pochłonął, że przeczytałem go w kilka godzin. Zwykle trwa to dwa-trzy dni w zależności od języka, w jakim jest pisany. Uwielbiam historie, które są syntetyczne. I to, że tak jak w literackim pierwowzorze, “Kosmetyce wroga”, możemy skupić się na relacji między bohaterami.

Trafił pan na scenariusz “Wroga doskonałego” przez agenta czy było to pokłosie “Zimnej wojny”?

“Zimna wojna” to mój wielki bilet na międzynarodową stację. Zarówno propozycja roli Jeremiasza Angusta, Nikoli Tesli, jak i parę innych, które otrzymałem, były pokłosiem tamtego filmu. Za każdym razem słyszałem coś podobnego: “widziałem +Zimną wojnę+, jesteś jakiś inny”. Zresztą w tej chwili dostałem kolejną propozycję w głównej mierze dzięki “Zimnej wojnie” i magii, którą udało się uzyskać Pawłowi Pawlikowskiemu.

“Zimna wojna” okazała się więc trampoliną na Zachód.

Jak najbardziej. W ubiegłym roku spędziłem trzy miesiące w Stanach, gdzie agenci umawiali mnie na spotkania z ludźmi z branży. Ilekroć wchodziłem do pokoju, na ich twarzach malowało się zaskoczenie. Spodziewali się jakiegoś mrocznego typa z czarno-białego filmu, a ja byłem jak najbardziej sobą i to oczekiwanie się łamało… Chciałem chłonąć wiedzę, atmosferę, uczyć się. Pamiętam, jak w pewnym momencie powiedziałem im, że w polskiej wersji “Niani” byłem Mr. Sheffieldem. Reakcje były takie: “wow, to ty robisz też komedie”. Ale mam świadomość, że wiele spotkań odbyło się tylko dlatego, że ktoś chciał mnie zapytać o Pawła Pawlikowskiego. Nawet kiedy byłem w Hiszpanii na premierze “Wroga doskonałego”, najczęstsze, co słyszałem, to: “La guerra fria”. Odczuwałem coś takiego wcześniej przy “Bogach”, ale w mniejszej skali. Tytuł za moimi plecami jest jak gigantyczny sztandar, dzięki któremu kredyt zaufania jest większy. Bardzo to miłe, choć pandemia trochę przetrąciła mi plany.

W filmie Maíllo gra pan odnoszącego sukcesy architekta Jeremiasza, który zostaje wciągnięty w dziwne, makabryczne opowieści poznanej w taksówce kobiety. Przypomniały mi się słowa Jana Machulskiego, który powiedział kiedyś, że “człowieka stwarza natura, buduje literatura, ale najciekawszy człowiek to ten, którego zbudował aktor”. Co chciał pan dać Jeremiaszowi?

Jest we mnie mnóstwo sprzeczności. Obowiązkiem każdego z nas jest to, aby jak najlepiej zsynchronizować się z daną rolą, i różnie się do tego ludzie zabierają. Za każdym razem jest to indywidualne rozwiązanie. Anna Dymna powiedziała kiedyś, że ten zawód można traktować autoterapeutycznie. Oczywiście, jeżeli ktoś ma prawdziwe problemy, powinien jak najszybciej skontaktować się z lekarzem. Ale to taki flesh. Za każdym razem zastanawiam się, jak udając kogoś innego, wypełnić to autentycznymi emocjami. Doszedłem do tego, że w tym zawodzie najistotniejsza jest wyobraźnia. Zawsze jest to samo: myślę o scenariuszu, słucham reżysera, jego założeń. I sam wgryzam się w temat, dużo czytam i oglądam.

To spora praca mentalna, żeby udźwignąć presję i być przygotowanym na różne scenariusze. Przy “Wrogu doskonałym” ten wysiłek był szczególny, bo byłem na planie absolutnie sam. Nie miałem obok żadnego innego Polaka. Grając główną rolę, nie mogłem też liczyć na telefon do przyjaciela. Musiało mi wystarczyć to, czego nauczyłem się w ostatnim czasie. To wszystko złożyło się na stworzenie tej postaci. Bardzo się cieszyłem, że Jeremiasz jest Polakiem. Zresztą to w tej chwili coraz powszechniejsze, że akcent jest pozytywnie przyjmowany i nie ma przymusu udawania Anglika czy Amerykanina.

Aktorzy często powtarzają, że praca na Zachodzie jest bardzo uporządkowana i pozostaje niewiele miejsca na improwizację, do której w Polsce są przyzwyczajeni. Jak było w tym przypadku?

W Hiszpanii była duża dowolność. Mieliśmy trzy tygodnie prób przed filmem i reżyser przez cały czas się nam przyglądał, pracował na żywym materiale, wprowadzał modyfikacje. Ale słyszałem, że np. w Stanach reżyser przed podjęciem pracy musi złożyć parafkę na każdej stronie scenariusza i traktuje się to jako umowę. To pociąga za sobą ogromne koszty i prawdopodobnie eliminuje szansę, żeby na ekranie zaistniało coś magicznego. Trochę przypomina mi to rozmowy, które odbyłem z lekarzami przed pracą nad “Bogami”. Kiedy wypytywałem ich o kardiochirurgów z lat 80., słyszałem: “tamci kardiochirurdzy byli artystami, walczyli i szukali rozwiązań, a my mamy procedury”. Aktorzy pracują zupełnie innymi narzędziami, ale też mają cały szereg procedur, które uniemożliwiają improwizowanie.

Na planie “Wroga doskonałego” często pytano mnie, jak się pracuje w Polsce i do czego jestem przyzwyczajony. Stwierdziłem, że gdybyśmy spotkali się w połowie drogi, byłoby super. U nas na pewno przydałoby się trochę procedur, bo zdarza się, że reżyserzy przesuwają godziny obiadu i ludzie pracują głodni. Tam taka sytuacja jest nie do pomyślenia. Ale ten brak uporządkowania ma też atuty. Przekonałem się o tym np. na planie “World on Fire”, gdzie byłem m.in. z Agatą Kuleszą, Zosią Wichłacz, Borysem Szycem i Tomaszem Ziętkiem. Poza nami byli jeszcze Anglicy, Czesi, Niemcy i Francuzi. W pewnym momencie reżyser podszedł do nas i powiedział, że jesteśmy najlepiej zorientowaną nacją na planie, wiemy, dlaczego on stoi tu, a ona tam. Później ten sam reżyser zaprosił mnie do współpracy z The Chemical Brothers [aktor wystąpił w wizualizacjach festiwalowych zespołu – przyp. red.], więc mieliśmy więcej czasu na rozmowę. Wyjaśniłem mu, że niskie budżety u nas powodują, że liczą się efektywni aktorzy. A efektywność w tym zawodzie jest taka, że im bardziej człowiek jest obeznany z tym, co się dzieje na planie, tym szybciej może współpracować.

czytaj dalej

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułProjektowali fryzury dla postaci historycznych [zdjęcia]
Następny artykułJeszcze w lipcu pojedziemy pociągiem do Malborka