A A+ A++

W wywiadzie udzielonym Nealowi Karlenowi dla „Rolling Stone” w 1985 roku Prince opowiedział, jak ojciec wyrzucił go z domu. Chłopak zadzwonił do domu z budki telefonicznej, i zalewając się łzami, błagał tatę o wybaczenie. „Powiedział, że nie chce mnie znać. To był ostatni raz, kiedy płakałem.” – zakończył artysta. Niesamowita historia: przezywany Skipperem chłopak po traumatycznym przeżyciu wychodzi z budki jako Prince. Tyle, że nieprawdziwa.

Książka „This Thing Called Life: Prince’s Odyssey On + Off the Record” demaskuje także wiele innych legend narosłych wokół gwiazdora. Zaś były redaktor „Newsweeka” wie, o czym pisze. Jest autorem trzech okładkowych tekstów o Prince’u opublikowanych przez „Rolling Stone”. Czuł się u niego, jak u siebie w domu.

Zobacz też: Ken Loach dla Newsweeka: Nikt nie inwestuje już w radykalne filmy

Czemu zdecydowałeś się ponownie pisać o starym kumplu?

– Trudno zliczyć książki na temat gwiazdora, brakuje pokazujących człowieka. To samo pytanie zadał mi jeden facet w kawiarni, gdzie często pisuję. Wróciłem do domu, wziąłem prysznic, zapłakałem. „Prince, co powinienem zrobić?” – spytałem głośno. Na szczęście nie usłyszałem odpowiedzi, ale przypomniałem sobie list, który kiedyś przysłał: „Dzięki, za napisanie prawdy.” Postanowiłem zrobić to jeszcze raz.

Czemu darzył cię większym zaufaniem niż innych dziennikarzy?

– Często się zastanawiam. Obaj pochodziliśmy z Minneapolis, kochaliśmy wolnoamerykankę, boks, seriale komediowe, cały popkulturowy zgiełk. Świetnie naśladował Fonziego. Jak ostatni raz gadaliśmy przez telefon, udawał Lesliego (Stanley Hudson) z „Biura”. Najbardziej lubił właśnie ten sitcom plus „Prawo ulicy”.

Czemu rozpowszechniał tyle absurdalnych mitów na swój temat?

– Powiedział mi kiedyś: „Podpuszczam dziennikarzy, bo wolałbym, żeby koncentrowali się na mojej muzyce zamiast trudnym dzieciństwie”. Ojciec zniszczył go psychicznie, ale z drugiej strony wyzwolił, sprawił, że Prince rozwinął skrzydła. Talent miał pewnie w genach, żądza sukcesu to rzecz nabyta.

Sporo miejsca poświęciłeś jego stosunkom z ojcem.

– Kochali się i nienawidzili. Ojciec był niewiarygodnym narcyzem, sam pożądał kariery, którą zrobił syn. Uważał się za jedynego prawdziwego geniusza w owym duecie. Wytyczył życiową drogę Prince’a, a kiedy umarł ten kazał zburzyć słynny fioletowy dom, który mu kupił. Tym sposobem wymazał przeszłość. Po rozstaniu się z Mayte Garcią, też nie chciał rozwodu, tylko sądowego unieważnienia małżeństwa, by oficjalnie nigdy nie istniało. Mając 25 lat stwierdził: „Jestem specem od zrywania znajomości na zawsze”. I takim pozostał.

Czy to prawda, że nauczył się grać na pianinie, kiedy ojczym przez pół roku zamykał go w pokoju, gdzie stał instrument?

– Niezupełnie. To Prince przekręcał klucz. W jego opowieściach zawsze tkwiło ziarno prawdy, ale reszta stanowiła nie tyle konfabulację, co mitologizowanie realiów. Prawda nie pasowała mu do twórczości. Nie chciał być postrzegany jako ktoś osobny od artystycznej autokreacji.

Zobacz: Molestowanie w teatrze. „Kiedy opowiadała, jak bardzo czuła się przez niego zeszmacona, mówił, że chciał tylko robić piękną sztukę”

Przez całą książkę przewija się słowo „więzienie”.

– Pierwsze dziennikarskie pytanie jakie mu zadałem brzmiało: „Dlaczego zdecydowałeś się udzielić wywiadu po trzech latach absolutnego milczenia?”. „Nie chcę, by fani myśleli, że żyję w więzieniu” – odparł. Pokazał mi wtedy parcelę, na której zamierzał zbudować Paisley Park. Spytałem, co znaczy dla niego ta nazwa, usłyszałem, że „miejsce, gdzie można odnaleźć samotność”. I słowo daję, dokończyłem w myślach: „albo śmierć”.

Ujawniłeś po latach, że jesteś autorem manifestu Prince’a dotyczącego zmiany imienia na niewymawialny hieroglif.

– Tylko jego menedżer i ja znaliśmy plan. Miał dość biznesu muzycznego. Nie załapał się na rap i hip-hop. Nie maszerował w awangardzie. Naprawdę czuł się skończony. Zapłacił mi za napisanie artykułu o nowych planach. Przede wszystkim chciałem się dowiedzieć czemu zmienia imię na niezrozumiały znak. Wyjaśnił, że zamierza go umieścić w kapsule czasu razem z albumem „Love Symbol” i swoim testamentem. Zakopał ją gdzieś na terenie posiadłości. Część spadkobiercy podzielili już na działki i sprzedali. Myślę, że za jakieś trzydzieści lat deweloperzy zaczną tam stawiać domy i przy kopaniu ziemi pod fundamenty, znajdą pojemnik.

Ponoć fiolet był ulubionym kolorem Prince za sprawą klasycznej książki dla dzieci Crocketta Johnsona „Harold and the Purple Crayon” z 1955 roku?

– Harold był chłopcem potrafiącym wyrysować się z każdych tarapatów, dzięki magicznej kredce. Jak uciekł z domu, narysował sobie łóżko i miał gdzie spać. Albo okno, drzwi, drabinę. Prince faktycznie uwielbiał tę książkę.

Twierdzisz, że załamały go dwie rzeczy: śmierć synka tydzień po przyjściu na świat plus poronienie Mayte i chroniczny ból spowodowany ciągłymi występami.

– Utrata dwójki dzieci totalnie go rozwaliła. A ból sprawił, że nie mógł tańczyć ani grać na gitarze czy klawiszach. Podczas naszej ostatniej rozmowy powtarzał, że jest zmęczony. Nigdy wcześniej, przez 31 lat, nie słyszałem takich narzekań. Zabił go fentanyl, ale myślę, że głębszą przyczynę śmierci stanowiło cierpienie. Dodajmy, że przedwczesnej – miał przed sobą jeszcze wiele kreatywnych dekad.

Odwiedził cię w 1998 roku, kiedy złamałeś nogę, i zauważyłeś, że podkrada percocet, który dostałeś na ból.

– Złamał mi serce. Nigdy później nie rozmawialiśmy na ten temat. Nie wiem czy przyszedł tylko po to, żeby zakosić dragi. Nie miałem takiego wrażenia. Zresztą nie chodziło o haj. On też potrzebował czegoś na ból. Był superbohaterem w słabym, ludzkim ciele. Oscar Wilde powiedział kiedyś: „Każdy zabija to, co kocha.” U Prince i – na marginesie Muhammada Aliego – było odwrotnie. Zabiło ich to, co kochali.

Podczas wspomnianej rozmowy telefonicznej kilka tygodni przed tragedią miałeś wrażenie, że coś jest nie w porządku?

– Owszem. Próbowałem później oddzwonić wiele razy, ale bezskutecznie. Żeby sprowokować Prince’a do nawiązania kontaktu, udzieliłem wywiadu jego największemu wrogowi – szefowi kolumny plotkarskiej „Minneapolis Star-Tribune”. Wszyscy próbowali pomóc. Prezes wytwórni Paisley Park Records, Alan Leeds też nie zdołał się przebić. Basista André Cymone wysłał SMS-a: „Jestem bezdomny. Czy mógłbym się u ciebie zatrzymać na parę dni?”. To oczywiście żart, facet ma żonę i dzieci. Dworzanie nie dopuścili nikogo, ich rola polegała na spełnianiu wszystkich poleceń bez szemrania.

Jak ująłbyś przesłanie książki?

– Prince był takim samym człowiekiem, jak każdy z nas. Cierpiał, ale miał szczęście, że potrafił wyrazić wszystko, co mu w duszy grało. Całkiem serio uważam go za geniusza. Nie potrafił choć na chwilę wyłączyć hiperaktywnego mózgu. „W mojej głowie toczy się równolegle 16 niezależnych procesów myślowych.” – tłumaczył. Na tym polegał główny problem. Dlatego dałem jako motto słowa Alberta Einsteina: „Dziwne jest być tak powszechnie znanym i jednocześnie tak bardzo samotnym”.

Tłumaczenie Piotr Milewski.

Czytaj też: Czy Beyoncé jest już czymś więcej niż perfekcyjnie wymyślonym produktem?

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułZamiast kolędy zapraszają na msze i zachęcają do kupna cegiełek
Następny artykułFrancja: bunt biskupów wobec 30-osobowego limitu wiernych