A A+ A++

Piątek, 18 grudnia. W zielonogórskim szpitalu trwają spóźnione Mikołajki, a może przyspieszone Boże Narodzenie. Na parterze oddziału pediatrii warczy motocykl. To juniorzy żużlowego Falubazu. Słychać piski zachwyconych dzieci. Ale to nie główna atrakcja.

Okno na ostatnim piętrze się otwiera. Pojawia się w nim czerwona postać z wielkim workiem. – Jak on tu wszedł? – krzyczą dzieci.

Mikołaj nie ześlizgnął się kominem. Zjechał na linie z dachu. Przez uchylone okno podawał prezenty.

Święty mikołaj alpinista to tak naprawdę Michał Staśkiewicz, były strażak, właściciel firmy, która zajmuje się pracami na wysokościach. Wysokość i liny to dla niego nie pierwszyzna. Wcielenie się w rolę brodacza z Laponii już tak.

Co roku mikołaj rozdaje dzieciom w szpitalu prezenty, ale tym razem było to coś naprawdę wyjątkowego. Tak, jakby szpital chciał wynagrodzić małym pacjentom wszystkie trudy i obostrzenia związane z pandemią koronawirusa.

Michał Staśkiewicz pierwszy raz w życiu został mikołajem. Zjeżdżając na linie, pozdrawiał kciukiem fotoreporterów i gapiów, którzy stali na ulicy. Machał do pacjentów (często tych dorosłych), którzy przyglądali mu się zza rozchylonych firan.

Fot. Władysław Czulak / Agencja Gazeta

Z braćmi ze spadochronem

Staśkiewicz pochodzi ze sportowo-strażackiej rodziny. Ma trzech braci – Bartosza (najstarszego), Łukasza i Szymona.

Najbardziej znany jest najmłodszy Szymon. To pięcioboista z ZKS-u Drzonków, olimpijczyk z Londynu z 2012 r. W konkurencji sztafet zdobył brąz na mistrzostwach świata w 2015 r. i dwa razy srebro mistrzostw Europy. Jest też zawodowym żołnierzem.

Michał razem z Bartoszem i Łukaszem pokochali skoki ze spadochronem. Mieszkali w Przylepie, widok otwartych czasz spadochronów był dla nich codziennością. Pierwszy skakać zaczął Bartosz, szybko dołączył do niego Michał. Skok z samolotu, ten pęd, wiatr we włosach. Postanowił, że adrenalina, którą czuł w czasie skoków, będzie mu towarzyszyła też w pracy.

Wybrał zawód dla odważnych mężczyzn. Po maturze poszedł do Szkoły Aspirantów Państwowej Szkoły Pożarnej w Poznaniu. Szybko został specjalistą od ratownictwa chemicznego i wysokościowego.

Strażakiem został też Łukasz.

Dowódca “Jedynki”

Michał w Zielonej Górze dowodził Jednostką Ratowniczo-Gaśniczą nr 1. Był na pierwszej linii frontu. Razem z kolegami wykonywał najtrudniejsze zadania.

JRG nr 1, czyli popularna “Jedynka” mieści się przy ul. Kożuchowskiej, a “Dwójka” przy Sulechowskiej, w nowym budynku straży. Te dwie jednostki nie różnią się kompetencjami, obejmują jedynie inne rejony miasta i regionu.

Strażacy często, oprócz gaszenia pożarów czy ratowania życia ofiarom wypadków, wykonują drugą pracę. Jest to łatwiejsze niż w przypadku np. ratowników medycznych, bo grafiki dyżurów w straży pożarnej są tak skonstruowane, że jest między nimi wystarczająco dużo wolnego czasu, by zająć się czymś innym.

A w straży nabywają wiedzy, umiejętności i uprawnień, które można wykorzystać gdzie indziej. Niektórych umiejętności naprawdę żal byłoby nie wykorzystać.

Michał założył firmę Alpinex. Zajmuje się pracami na wysokościach. Oferuje usługi klientom z Polski, ale i Niemiec.

– Wszyscy nasi pracownicy to osoby odważne i świetnie przeszkolone do wykonywania zleceń na dużych wysokościach. Jesteśmy w stanie wykonać nawet najtrudniejsze prace, bez narażania naszych pracowników na jakiekolwiek niebezpieczeństwo – pisze firma na swojej stronie w internecie.

Co to oznacza w praktyce? – Prace są naprawdę przeróżne. Od wieszania reklam, montażu rynien i skuwania tynków po rozbiórkę wysokich obiektów, np. kominów.

Na zdjęciu na stronie firmy widać szklany biurowiec i trzech mężczyzn na linach, którzy myją okna. Widoki charakterystyczne dla dużych miast. Dla Zielonej Góry też?

Głośny konflikt w straży

Michał Staśkiewicz dwa lata temu odszedł ze straży. O swojej decyzji nie chce wiele mówić. Wiadomo, że powodem był głośny konflikt, który miał miejsce w lubuskiej straży pożarnej. Chodziło o ówczesnego komendanta wojewódzkiego, który rządził lubuskim garnizonem w czasie “dobrej zmiany”. Lubuscy strażacy oficjalnie wystosowali przeciwko niemu wotum nieufności, uchwalone na zebraniu związkowej Solidarności.

– Coś takiego nigdy nie zdarzyło się w historii naszej straży – opowiadali strażacy oficerowie z Zielonej Góry, którzy odeszli ze służby w ramach sprzeciwu wobec tego, co się tam działo. – I nie jesteśmy jedynymi, od początku roku z zielonogórskiej straży odeszło 12 oficerów, podoficerów i aspirantów.

Gdy nie można pomóc…

Choć formalnie nie jest już strażakiem, dużo akcji pozostanie w nim do końca życia. Szczególnie tych najtrudniejszych, gdy nie dało się pomóc.

Jedna z nich miała miejsce w podzielonogórskiej Świdnicy. Strażacy wiedzieli, że w mieszkaniu jest mały, roczny chłopiec. – To trwało chwilę. Jedni gasili ogień, drudzy szukali po omacku chłopca. Widoczność była zerowa. Wokoło kłębił się czarny dym – opowiada Staśkiewicz. Jeden ze strażaków wyczuł dziecko schowane pomiędzy meblościanką a ścianą. – Instynktownie próbowało znaleźć schronienie – opowiada Staśkiewicz.

Chłopiec był nieprzytomny. Miał rozległe oparzenia rąk i głowy. Strażacy znieśli go do wezwanej karetki. Lekarze, na zmianę ze strażakami-ratownikami, reanimowali chłopca przez kilkadziesiąt minut. Doktorzy natychmiast wykonali resuscytację i masaż serca.

Chłopiec nie przeżył. Zmarł w szpitalu.

W pamięci pozostanie wypadek 8-latki ze Starego Kisielina, która razem z ojcem utopiła się w Odrze. Staśkiewicz, który w straży był też nurkiem, brał udział w poszukiwaniach. Trwały trzy dni. Ciało dziecka znaleźli dopiero wędkarze, ujrzeli je w zakolu rzeki. To było dziesięć lat temu, ale wciąż nie sposób zapomnieć.

Wyjątkowo trudny moment był dwa lata temu. Pożegnał kolegę z jednostki, Grzegorza Wesołowskiego. Zginął w wypadku samochodowym. Karetka, w której jechał, rozbiła się na drzewie pod Sulechowem.

Poznał ich cały świat

W pamięci są też te pozytywne momenty, brawurowe akcje. One również pozostaną z Michałem już na zawsze. Nie bez powodu to strażacy są zawodem, który cieszy się największym zaufaniem społecznym.

Prawie cztery lata temu o strażakach z Zielonej Góry głośno było w całej Polsce. I nie tylko. W prestiżowym konkursie rywalizowali z najważniejszymi jednostkami na świecie. Nagrodą za pierwsze miejsce był wyjazd do Nowego Jorku. Nie udało się zwyciężyć, ale miejsce w pierwszej dziesiątce to też było naprawdę coś.

Doceniono jedną z ich akcji gaśniczych. Dowodził nią właśnie Michał Staśkiewicz. To był pożar na drugim piętrze bloku przy ul. Ogrodowej. Na balkonie na ratunek czekała uwięziona kobieta. W mieszkaniu znajdowało się dwóch mężczyzn, którym ogień odciął drogę ucieczki.

– Sytuacja była bardzo trudna, bo pożar miał tendencję, żeby się dalej rozprzestrzeniać – opowiada strażak.

Akcję przeprowadzili nie dość, że skutecznie, to jeszcze niezwykle szybko. Zakwalifikowali się do konkursu Conrad Dietrich Magirus Award. Setki ludzi udostępniało na Facebooku informację o konkursie, zachęcało do głosowania.

– Wydaje mi się, że tamtej akcji ratowniczej i gaśniczej nie można było przeprowadzić szybciej – mówi Staśkiewicz. – To był dla nas bardzo pozytywny kop, poczuliśmy się docenieni, choć tak naprawdę czujemy się doceniani na co dzień. Ale wtedy dostawaliśmy wyrazy wsparcia od ludzi naprawdę z całego świata – tłumaczy.

Do Nowego Jorku pojechali strażacy z Włoch, którzy walczyli ze skutkami trzęsienia ziemi. Uczestniczyli w szkoleniach, zwiedzali nowojorskie remizy i muzea. – Trudno było z nimi wygrać. A o tamtych akcjach głośno było w mediach. Ale to nie miało żadnego znaczenia, podchodziliśmy do tego konkursu z dystansem.

Zastanów się, gdy wybierasz 112

Michała, jak chyba każdego strażaka, denerwują fałszywe alarmy. Strażacy w pełnej gotowości, z ekwipunkiem, wyruszają na akcję, która okazuje się zupełnie niepotrzebna. Tak było np. w akademiku Wcześniak. Któryś ze studentów dla żartu włączył alarm przeciwpożarowy, a po chwili na miejsce na sygnale gnało sześć wozów strażackich.

Taka akcja kosztowała kilka tysięcy zł, a w tym samym czasie przy ul. Botanicznej wybuchł prawdziwy pożar. Paliła się sadza w kominie (swoją drogą to też prawdziwa zmora strażaków). Strażacy, z Michałem Staśkiewiczem na czele, nie mogli interweniować, bo byli we Wcześniaku. Na szczęście przy Botanicznej nikomu nic się nie stało.

Fałszywe alarmy są częste zwłaszcza 1 września, gdy rozpoczyna się rok szkolny. Media w całej Polsce informują o wozach strażackich, które podjeżdżają pod szkoły, bo ktoś zadzwonił, że w budynku jest wojna. – Żartownisie mają ubaw i przez chwilę czują się sławni, ale to może być kosztem czyjegoś życia – mówi Staśkiewicz.

Więcej wody w Wielkanoc

Czy w straży pożarnej są jakieś tradycje bożonarodzeniowe? Ze strażą zdecydowanie bardziej kojarzą się inne święta, Wielkiej Nocy. Wtedy, w Lany Poniedziałek, niejeden strażak jeździ wozem i oblewa domy czy mieszkańców. To tradycja rozpowszechniona szczególnie na wsiach, biorą udział w niej głównie strażacy z Ochotniczej Straży Pożarnej.

Będzie jeszcze mikołajem?

– Czemu nie. To wyjątkowe przeżycie.

CZYTAJ TAKŻE: Dyrektor pogotowia chciał szczepić medyków. Usłyszał: “Spalimy cię”, “Idziemy po twoją żonę”, “Będziesz wisiał na stryczku”

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułRobert Konieczny zaprojektuje zielone budynki w Poznaniu. Takich jeszcze nie widzieliście
Następny artykułDlaczego UE ingeruje w reformę sądów? Politolog wyjaśnia