A A+ A++

Przecież jak rząd sprzeda te obligacje Kowalskiemu, to ściągnie od niego pieniądze, a potem sam wyda je na inne cele. Czyli te pieniądze i tak trafią do Nowaka, tyle że via budżet. Zostaną więc na rynku.

Czyli takie obligacje nijak nie wpłyną na inflację?

– Wpłyną, tyle że nie tak, jak zapowiada rząd. Jeśli te obligacje miałyby być oprocentowane tak jak inflacja – czyli obecne 13 proc. – to one nawet by zwiększyły lukę inflacyjną. Przecież, żeby ludzie dostali te większe odsetki, to rząd oczywiście o tyle musiałby zwiększyć deficyt finansów publicznych, i o tyle w rzeczywistości wzrosłaby presja inflacyjna. Te obligacje mają więc w istocie charakter proinflacyjny. Dokładnie taki sam jak te niby tarcze antyinflacyjne, które oznaczają tylko obniżkę podatków, a więc ograniczenie wpływów budżetowych i zwiększenie długu państwa. W istocie są więc proinflacyjne.

Premier mówi, że sprzedaż tych obligacji skłoni banki do podnoszenia oprocentowania depozytów.

– Szczerze mówiąc nie widzę najmniejszego powodu, może w krótkim okresie. Teraz premier wywiera presje polityczną na banki i personalną na prezesów banków państwowych, by podnosiły oprocentowanie depozytów, ale przecież ich niski poziom wynika z nadpłynności sektora bankowego. A do tego przyczyniła się polityka rządu premiera i prezesa NBP oraz wybranych, w większości przez PiS, członków Rady Polityki Pieniężnej. Rząd przez ostatnie dwa lata emitował obligacje, kupowały je banki komercyjne, a od nich odkupywał je NBP, emitując pieniądze. W bankach jest teraz ponad 200 mld zł nadpłynności. One nie potrzebują dodatkowych pieniędzy, więc po co miałyby podnosić oprocentowanie lokat? To tak, jakby miały je podnieść z powodu tego, że ludzie zainteresowali się nagle giełdą i tam inwestują swoje oszczędności albo przenoszą je do funduszy inwestycyjnych.

Nowe obligacje nie zmniejszą nadpłynności w bankach?

– Ta nadpłynność może się zmniejszyć tylko wtedy, kiedy nadmierny popyt wytworzony w gospodarce przez emisję pieniądza, zostanie ściągnięty z rynku przez sam bank centralny. Nim NBP nie wyssie tego popytu z gospodarki, przerzucanie pieniędzy z banków w obligacje, a potem poprzez budżet znów do sektora bankowego, nijak nie wpłynie na nadpłynność. To jest polityczny plaster naklejany na ranę inflacji, która się jednocześnie powiększa wraz z kolejnymi niby antyinflacyjnymi pomysłami rządu.

CZYTAJ TEŻ: Każdy Polak ma do spłacenia blisko 40 tys. zł długu

Tarcza antyinflacyjna obniżyła wskaźnik inflacji, ale podsyca jej przyczynę.

– Pozwoliła pokolorować termometr, którym mierzymy inflację. Musimy pamiętać, że wskaźnik wzrostu cent towarów i usług konsumpcyjnych CPI to nie jest inflacja, tylko jeden z jej mierników. Nie mógł on być na przykład stosowany w gospodarce centralnie planowanej, dlatego że wtedy ceny były nierynkowe, w związku z czym ich wzrost lepiej było mierzyć długością kolejek przed sklepami albo pustych półek w samych sklepach. Trzeba mieć adekwatny miernik do pomiaru zjawiska inflacji. Już samo nazywanie tych obligacji antyinflacyjnymi jest absurdalne, one nie ściągną popytu z gospodarki. A niektórzy ekonomiści nawet piszą, że one pozwolą upiec trzy pieczenie na jednym ogniu: zwiększą skłonność do oszczędzania, ściągną pieniądze z rynku i skłonią banki do podnoszenia oprocentowania lokat. Kompletny brak wiedzy makroekonomicznej.

Pan ma autorski pomysł na ściągnięcie tego nadmiernego popytu poprzez obligacje, ale emitowane przez NBP.

– Jeżeli jakieś obligacje miałyby być antyinflacyjne nie tylko z nazwy, to nikt inny, tylko Narodowy Bank Polski powinien je sprzedawać ludności. Ich oprocentowanie powinno odpowiadać inflacji. Pozwoliłoby to upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: zmniejszyć nadpłynność sektora bankowego i wywrzeć presję na podniesienie oprocentowania depozytów oraz naprawdę ściągnąć nadmierny popytu z rynku. Te inne pomysły tylko przesuwają pieniądze od Kowalskiego do Nowaka, od przedsiębiorstw do banków albo od rządu do kredytobiorców – to w żaden sposób nie zmniejsza popytu na rynku, a więc i presji inflacyjnej. Jedynym sposobem na ograniczenie inflacji jest ograniczanie luki popytowej, a to można zrobić tylko poprzez zmniejszanie siły nabywczej ludzi i firm, czyli sektora prywatnego, oraz sektora finansów publicznych.

CZYTAJ TEŻ: Zła wróżba na następną kadencję Glapińskiego

Tylko że to by bolało. Ekonomiści mówią, że jeśli nie czujesz bólu, to nie walczysz z inflacją.

– To co robi teraz rząd to mydlenie oczu, że niby dostrzegł problem, ale przecież sam go stworzył, razem z Narodowym Bankiem Polskim. Dlatego że podstawowym źródłem inflacji w Polsce są nadmierne wydatki budżetowe, pokryte w ciągu ostatnich dwóch lat nadmierną emisją pieniądza przez Narodowy Bank Polski. Rząd wydawał w nadmiarze – na liczne programy jak 500+, 13. i 14. emerytury, Centralny Port Komunikacyjny i odbudowę Pałacu Saskiego – a bank centralny, mimo że nie powinien tego robić, bo konstytucja mu tego zabrania, skupował obligacje, czyli finansował ten nadmierny deficyt, emitując dodatkowo pieniądze. Teraz trzeba o tyle ograniczyć obrót w gospodarce i może to zrobić tylko i wyłącznie Narodowy Bank Polski lub oczywiście budżet, ograniczając swój deficyt. To wszystko niestety kosztuje, to są ogromne koszty społeczne. Ograniczanie popytu to jest w istocie ograniczanie deficytu, a więc wzrost podatków albo ograniczanie wydatków – cierpieć będą wszyscy beneficjenci finansów publicznych od ochrony zdrowia, oświatę, poprzez emerytów, inwestycje publiczne, obronę narodową i wymiar sprawiedliwości. Rząd będzie musiał niestety na nich zaciskać pasa i dodatkowo będzie go zaciskał na sektorze prywatnym, poprzez podnoszenie stóp procentowych. Tym samym spadnie podaż kredytu dla gospodarki. To oznacza mniej inwestycji i mniej kredytów hipotecznych, a więc zatrzyma się budownictwo mieszkaniowe i zaspakajania potrzeb mieszkaniowych przez wiele lat.

To się nie wydarzy przed wyborami.

– Trudno sobie wyobrazić, by Prawo i Sprawiedliwość, które dochodziło do władzy i trwało przy władzy poprzez kupowanie elektoratu dodatkowymi wydatkami zastosowało odpowiednie metody ograniczania inflacji. Bank centralny i Rada Polityki Pieniężnej, która w większości jest ustanowiona dokładnie przez tą samą większość polityczną, też nie będzie ograniczała popytu w gospodarce, żeby ludzi nie dosięgły te negatywne konsekwencje na półtora roku przed wyborami. Dlatego to co robi rząd to jest nic innego jak udawanie, że dostrzega problem i udawanie, że go rozwiązuje, bo jest niby taki poczciwy. Mówi: pomożemy wam zrestrukturyzować kredyty, przesuniemy spłatę kilku rat na potem”. Niby ratuje niektórych kredytobiorców przed upadłością teraz, ale zwiększa prawdopodobieństwo ich upadłości w przyszłości. Przecież na skutek tych wakacji kredytowych tylko wzrośnie zadłużenie kredytobiorców, a jeżeli ktoś zacznie hamować inflację za dwa lata, to ludziom spadnie siła nabywcza i wzrośnie ryzyko ich niewypłacalności. Poza tym skąd wiemy jaki będzie poziom stóp procentowych za 5 albo 10 lat? Na razie rząd propagandowo pokazuje, że niby pomaga ludziom, ale w rzeczywistości im szkodzi.

CZYTAJ TEŻ: Tak rząd chce powstrzymać wzrost rat kredytów, ale czy skutecznie?

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułGroźny pożar na osiedlu w Wildze
Następny artykułKierował mimo zakazu. Grozi mu 5 lat więzienia