A A+ A++

– Czuję się parszywie. Boję się, że to wszystko odbije się na zdrowiu psychicznym moim i moich zwierząt – przyznaje Aneta Motak, która przytulisko dla zwierząt w Chorzowie-Maciejkowicach od lat prowadzi wspólnie z mężem Jarosławem.

Aneta Motak wstaje o godz. 5 i na spacer wyprowadza własne psy. Z mężem jedzą w pośpiechu śniadanie i jadą do prowadzonego w Chorzowie-Maciejkowicach przytuliska dla bezdomnych zwierząt. Od lat małżeństwo prowadzi Fundację „S.O.S. dla Zwierząt”. Przygarniają nie tylko te bezdomne, ale często ratują zwierzęta z poważnych opresji. Z wypadków komunikacyjnych albo od ludzi, którzy się nad nimi znęcają.

Kiedy wjeżdżają na teren przytuliska, Aneta zauważa, że nie jest jak zazwyczaj. W przytulisku oprócz nich są dziś tylko dwie osoby. To Sylwia i Justyna, pracownice. Nie ma wolontariuszy, telefony milczą. – Czy to dlatego, że nagle wszystkie zwierzęta znalazły dom? Czy może ludzie ich nie widzą, bo siedzą pozamykani w domach? – zastanawia się Aneta.

Zwierzęta też zrobiły się smutne

Na Motaków czekają zwierzęta. 72 psy, kilka kotów, 10 koni, dwie kozy i świnia o imieniu Pumba. Trzeba je nakarmić, ale też przytulić, pogłaskać, wyjść z nimi na spacer.

– Wolontariusze nie mogą do nas teraz przychodzić. W tym okropnym czasie musimy działać odpowiedzialnie. Nie możemy narażać nikogo, także nas samych. Zwierzęta czują, że dzieje się coś niedobrego. One miały swoje stałe godziny spacerów, zajęć z wolontariuszami. Już przed ich przyjściem psy radośnie szczekały, były rozemocjonowane. Teraz zaczynają nam smutnieć. Jak zmierzyć psi smutek? Nie ma takiej skali – mówi Aneta.

Pies w schronisku dla bezdomnych zwierząt. Fot. Jakub Porzycki / Agencja Gazeta

Aneta dwa tygodnie temu przygotowała wszystkie książeczki zdrowia zwierząt wraz z numerami kojców. Całą dokumentację starannie ułożyła w stosiku zaraz przy wejściu do budynku administracyjnego. – Jeśli nam się coś stanie, one nie mogą zostać same. Bez pomocy człowieka zginą – martwi się.

Nie tylko troska o własne zdrowie spędza Anecie sen z powiek. Fundacja utrzymuje się tylko i wyłącznie z darowizn.

Aneta z Jarosławem sprawdzają magazyn z karmą. Obliczają, że mają jej w zapasie góra na miesiąc. Najmniej jest siana dla koni i żywności dla kóz.

– Objeżdżaliśmy targi i od sprzedawców dostawaliśmy niesprzedane jabłka, marchew. Teraz targi są zamknięte. Warzywa i owoce trzeba kupować – mówi Aneta i sprawdza rachunek bankowy fundacji.

„Pani Aneto, przepraszam, ale firma zdecydowała, że pieniądze przekazuje na walkę z koronawirusem. Musimy zmienić plany. Jak to wszystko wróci do normy, będziemy was dalej sponsorować” – Aneta odbiera telefon od zaprzyjaźnionej firmy.

„Zawsze wpłacam, ale boję się o dzieci, boję się, że stracą pracę. Wiadomo, że wszystko padnie, będzie krach, bankructwa” – tym razem dzwoni prywatna osoba.

Aneta siada i czuje, jak ogarnia ją bezsilność. Na rozmówców się nie gniewa. Wie, że najważniejsze jest ratowanie życia ludzkiego i ludzie chcą zabezpieczyć swoją przyszłość. – Ale co będzie z nami? Z naszymi zwierzętami? – pyta Aneta i czuje strach.

Nie można zostawić umierającego zwierzęcia

– Martwię się, jestem tak przybita jak nigdy. Boję się, co będzie, ludzie sami będą mieli problemy z utrzymaniem się, więc co dopiero mówić o pomocy dla zwierząt – mówi Joanna Kraj z Fundacji „Psia Ekipa”.

Psia Ekipa z Bielska-Białej ratuje zwierzęta porzucone i skrzywdzone przez ludzi. Wolontariuszki i wolontariusze mają pełne ręce roboty, co chwilę odbierają telefon z informacją, że ktoś umarł i zostało po nim stare zwierzę, gdzieś trzymany jest pies na krótkim łańcuchu, gdzie indziej ktoś znalazł w śmietniku małe koty. Zdarzenie sprzed kilku dni: telefon, ktoś dzwoni z wsi koło Bielska-Białej, że na ruchliwej drodze leży pies. Widać, że jest bardzo słaby, ma problemy ze wstaniem na łapy, zaraz może dojść do nieszczęścia, potrąci go samochód.

– Proszę go zabezpieczyć. Nie jesteśmy w stanie teraz tam dojechać. Przyjedziemy najszybciej, jak to będzie możliwe – prosi odbierająca telefon wolontariuszka.

Gdy przedstawicielom Psiej Ekipy udaje się dojechać na miejsce, nie ma tam już ani osoby zgłaszającej, ani psa. Niestety to wcale nie oznacza, że ktoś zajął się konającym zwierzakiem. Następnego dnia przejeżdża tamtędy do pracy znajoma wolontariuszek. Widzi, że na środku drogi coś leży, chyba pies. Nadjeżdża traktor. Kobieta zatrzymuje samochód, wybiega na drogę, macha rękami, dając sygnał traktorzyście, by się zatrzymał. To ten sam pies. Staruszek, wycieńczony.

– Chętnych do pomocy jest naprawdę coraz mniej, środki na naszym koncie topnieją. Nie powinnam była brać kolejnego zwierzęcia pod opiekę, po prostu nas na to nie stać – martwi się Joanna. Ale w tej dramatycznej sytuacji nie potrafiła odmówić.

Diagnostyka wykazała że Ursus, bo tak go nazwały wolontariuszki, nie uległ wypadkowi, nie został potrącony przez samochód. Jest bardzo chory, ma niewydolne nerki, jego trzustka też nie pracuje, tak jak powinna. Głodował, jadł byle co, w jego kupie lekarz weterynarii znalazł kawałki słomy. Troskliwa opieka sprawiła, że dziadek stanął na nogi. Ma apetyt, nabiera chęci do życia, nadaje się do adopcji, mógłby przez jakiś czas być czyimś przyjacielem.

– Opieka nad psem wiąże się z wydatkami. Nawet zdrowe zwierzę wymaga wizyty u lekarza weterynarii, szczepień. Ludzie teraz boją się, że zachorują albo że z powodu nadciągającego kryzysu utracą pracę – mówi Joanna.

Fundacja ma pod opieką więcej zwierząt, trzymane są nie tylko w domach tymczasowych, ale także w hotelach dla zwierząt. To oznacza spore koszty. – Obawiam się, że nie wszystkie hotele przetrwają trudne czasy. Co wtedy będzie ze zwierzętami? Pewnie będziemy je musieli odebrać. Nie mamy gdzie ich ulokować – martwi się Joanna.

Iwona Gorzkowska ze Stowarzyszenia „KOTełkowa Drużyna” z Bielska-Białej mówi, że nawet w dobrych czasach trzeba było się naprawdę natrudzić, by zdobyć pieniądze na leczenie i wyżywienie zwierząt. Stowarzyszenie opiekuje się kotami – leczy je i szuka im domów, pomaga w sterylizacji wolno żyjących zwierząt, wspiera karmicieli. Jeden z najnowszych podopiecznych to rudy Nindża, dzikusek, ze straszliwie zmasakrowaną łapką. Kości na zewnątrz, cześć ścięgien na zewnątrz, śmierdząca ropa. Wyglądało to strasznie. Na szczęście okazuje się, że łapkę prawdopodobnie uda się uratować. Wymaga to jednak różnych zabiegów, długiego leczenia, rehabilitacji. – Zostanie kolejny rachunek do zapłacenia – mówi Iwona.

Więcej telefonów w miejskich schroniskach

W zupełnie innej sytuacji są schroniska miejskie. Aleksandra Molnar, kierowniczka schroniska w Katowicach, przyznaje, że finanse są zabezpieczone na cały rok. – Jedyna poważna zmiana to to, że do odwołania nie mogą do nas przychodzić wolontariusze. Oraz adopcje zwierząt. Niestety nie mamy wyjścia. Nie możemy ryzykować. Jeśli na terenie schroniska pojawiłaby się osoba zakażona koronawirusem, dla wszystkich pracowników oznaczałoby to kwarantannę. A kto wówczas opiekowałby się zwierzętami?

Schronisko dla zwierzątSchronisko dla zwierząt Fot. Dawid Żuchowicz / Agencja Gazeta

O pieniądze zaczynają się martwić za to pracownicy schroniska w Mysłowicach, które jest prowadzone przez Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami. – Widzimy lekki spadek wpłat darczyńców. Jeszcze aż tak bardzo się nie martwimy. Ale co będzie za miesiąc, dwa? Trudno wyrokować – mówi Jarosław Miśkowiec, jeden z pracowników.

Miśkowiec przyznaje, że od pewnego czasu odbiera więcej telefonów w sprawie adopcji czworonoga. – Musimy bardzo uważać, komu wydajemy pieska. Procedura jest dość rygorystyczna. Zainteresowany musi najpierw zwierzę regularnie odwiedzać, zabierać na spacery itp. Przez koronawirusa jakiekolwiek wejścia poza pracownikami zostały wstrzymane. Nie wiem, jak sobie tłumaczyć to większe zainteresowanie adopcjami. Czy ludziom zmiękły serca, dostali czas, by pewne rzeczy dostrzec, przemyśleć? Czy wynika to tylko z nudy w czterech ścianach, szukania pretekstu: „Będę miał psa, to będę wychodził na spacer” – zastanawia się Miśkowiec.

W przytulisku Motaków też wstrzymano adopcje.

– Latami pracowaliśmy na to, by każdy pies i kot znalazł swój dom. O to przecież w tym wszystkim chodzi! A teraz wszystko ustało. Czuję się parszywie.

Boję się, że to wszystko odbije się na zdrowiu psychicznym. Moim i moich zwierząt. Kilka dni temu odebrałam telefon w sprawie psa, który leżał pobity w jednej z piwnic. Po raz pierwszy od dwóch tygodni ktoś zadzwonił z prośbą o interwencję. Zwierzę zabraliśmy, zaopiekowaliśmy się nim. Wiemy, kto jest właścicielem, ale nawet nie będę powiadamiać policjantów. Oni naprawdę mają co teraz robić – przyznaje Aneta.

Pomysł na to, by nie wstrzymywać adopcji, ma Marta Godzina z fundacji Zwierzęca Arkadia, która działa w okolicach Pszczyny. – Zdecydowaliśmy się wydawać tylko te psy, które są ułożone, nie sprawiają kłopotów. Najpierw będziemy przeprowadzać długi wywiad telefoniczny. Z takiej dogłębnej rozmowy można wiele wywnioskować. Później będziemy się umawiać na wizytę online. Za pomocą kamerki przyszły właściciel będzie musiał pokazać swój dom, jakie ma warunki. Mailem będziemy wysyłać umowy adopcyjne. Po wydrukowaniu trzeba je będzie podpisać i podjechać pod bramę naszego ośrodka. Tam my zabierzemy umowę i pieska przekażemy. Wszyscy obowiązkowo w rękawiczkach i maskach. Trzeba być ostrożnym, bo czasy są ciężkie, ale nie chcemy, by cierpiały przez to zwierzęta.

Zwierzętom może się poprawić

W Polsce co roku na ubój przeznacza się ponad 40 tys. koni. Cierpią zwłaszcza te sprzedawane za granicę – nim skończą życie w rzeźni, czeka je długa, kilkudziesięciogodzinna, męcząca podróż. Na rzeź trafiają młode konie specjalnie hodowane na mięso, schorowane zwierzęta po ciężkich pracach polowych i leśnych oraz te wykluczone ze sportu np. z powodu kontuzji.

Klub Gaja uratował już kilkadziesiąt koni przeznaczonych na rzeź, chorych lub tych, którymi właściciele nie mogli się dłużej zajmować. Konie trafiły m.in. do organizacji prowadzących hipoterapię, małych gospodarstw rolnych i agroturystycznych. Na utrzymaniu Klubu Gaja jest pięć koni, średni miesięczny koszt to około 1 tys. zł, ekolodzy, jeśli mogą, wspierają też utrzymanie innych zwierząt.

– Będzie nam teraz ciężko, ale więcej organizacji jest w takiej sytuacji. Mam nadzieję, że świat po tej pandemii będzie już inny, zmieni się, że czasem trzeba odbić się od dna, wiele rzeczy sobie teraz przemyślimy. Traktowaliśmy zwierzęta strasznie, krzywdziliśmy je, wykorzystywaliśmy. Mam nadzieję, że za kilka lat wszyscy będziemy żyli w innym świecie – mówi Jacek Bożek, założyciel Klubu Gaja.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułDzisiaj Gorzkie Żale ze Szczepanowa w Telewizji Trwam / 5 kwietnia 2020 r.
Następny artykułPożar “dzikiego” wysypiska śmieci w Zagorzycach.