A A+ A++

Nie można mu odmówić fotogeniczności. Można się spierać, jednak moim skromnym zdaniem to jeden z najładniejszych samolotów wojskowych. Do tego imponujący rozmiarami i możliwościami. Wizualnie i technicznie naprawdę robi wrażenie.

Cóż jednak z tego. Broni nie produkuje się dla uciech wizualnych czy postępu technicznego samego w sobie. Broń ma być skutecznym i efektywnym kosztowo narzędziem prowadzenia wojny, czyli realizowania celów politycznych państwa przy użyciu przemocy. Czy B-1B takim jest, to kwestia bardzo dyskusyjna.

Zobacz wideo

Szaleńczy lot nad drzewami 

Maszyna zrodziła się bowiem w ogniu zaciętego sporu politycznego, który jednocześnie ją uratował przed niebytem, ale z drugiej strony skazał na bycie kompromisem. Myliłby się bowiem ten, kto myśli, że broń się tworzy i kupuje na podstawie jakichś obiektywnych kryteriów przygotowanych przez wojskowych specjalistów. To właściwie zawsze efekt przeciągania liny pomiędzy różnymi grupami interesu w siłach zbrojnych, w polityce i w przemyśle zbrojeniowym. Raz osiągnięty kompromis wytrzymuje próbę czasu, kiedy indziej nie. I B-1B raczej należy do tej drugiej grupy.

W całej tej historii bardzo duże znaczenie ma pisanie nazwy tej maszyny w takiej postaci: “B-1B” a nie “B-1”. Mogłoby się wydawać, że to w sumie to samo, bo po co zwykłemu śmiertelnikowi coś więcej niż podstawowe oznaczenie typu w postaci litery B (od Bomber, czyli bombowiec) i cyfry 1 (od pierwszego bombowca budowanego po wprowadzeniu w latach 60. nowego systemu oznaczania typów amerykańskich samolotów). Druga litera B ma jednak duże znaczenie. To oznaczenie wersji. W tym wypadku to druga wersja B-1. Pierwsza oznaczona literą A była klapą, która wylądowała na śmietniku historii. No i w czterech egzemplarzach w muzeach.

Zaczęto nad nią myśleć jeszcze w późnych latach 50., kiedy zaczynano produkcję latających do dziś bombowców strategicznych B-52 Stratofortress. Spodziewano się, że nie będą one w stanie długo spełniać swojej roli jako narzędzia do przeprowadzenia uderzenia jądrowego na ZSRR. Od razu zaczęto więc pracować nad czymś lepszym. Przede wszystkim szybszym i latającym wyżej. Powstał średnio udany B-58 Hustler oraz eksperymentalny XB-70 Valkyrie, który do dzisiaj jest jednym z najbardziej imponujących osiągnięć technologicznych przemysłu lotniczego USA. Cóż z tego, skoro jego spodziewane koszty poszybowały w kosmos, a osiągana prędkość rzędu 3,3 tysiąca km/h nie gwarantowała sukcesu w starciu z nowymi radzieckimi rakietami.

Szukano więc dalej i w 1970 roku powstały pierwsze projekty przyszłego B-1A. Założono, że dla przetrwania starcia z radziecką obroną przeciwlotniczą podleci blisko granic ZSRR z dużą prędkością niemal trzech tysięcy km/h, ograniczając obrońcom czas na reakcję. Potem zanurkuje i lecąc z prędkością dźwięku niewiele ponad wierzchołkami drzew przedrze się przez najsilniej bronione strefy, unikając w ten sposób radarów oraz rakiet.

Pierwsza odsłona zakończona klapą

Pożenienie tych dwóch światów, w postaci lotów z wielkimi prędkościami na dużych wysokościach i lotów na małych wysokościach z dużymi prędkościami, już na wstępie było trudnym zdaniem. Wojsko oczekiwało do tego jeszcze dużego zasięgu, zdolności do przenoszenia znacznej ilości uzbrojenia i zdolności do działania ze stosunkowo małych lotnisk. Efekt był łatwy do przewidzenia. Program bombowca B-1A zaczynał zaliczać opóźnienia a koszty rosły ponad plany.

Dodatkowo zaczęły pojawiać się informację o nowych rodzajach broni opracowywanych przez ZSRR, które w krótkiej perspektywie mogły uczynić B-1A bronią zbędną. Głównie chodziło o nowy ciężki myśliwiec, przyszły MiG-31, z radarem i rakietami specjalnie skonstruowanymi do atakowania celów próbujących przemykać się tuż nad ziemią. Ponad to rozwój technologii w USA umożliwił stworzenie po pierwsze rakiet manewrujących, które bombowce w rodzaju starych B-52 mogły odpalać z bezpiecznego dystansu (używane do dzisiaj AGM-86 ALCM), po drugie samolotów stealth, czyli trudnowykrywalnych dla radarów.

Największe znaczenie miały jednak zmiany na scenie politycznej. Lata 70. były okresem odprężenia w relacjach z ZSRR, poważnego kryzysu gospodarczego i kryzysu zaufania do polityków oraz wojska po wojnie w Wietnamie. Ogólnie kiepska atmosfera dla prowadzenia zbrojeń i inwestowania dużych pieniędzy w kontrowersyjny sprzęt pokroju B-1A. Kiedy w 1977 roku fotel prezydenta objął Jimmy Carter, zarządzenie przeglądu programu budowy bombowca było jedną z pierwszych ważnych decyzji w sferze wojska.

Po kilku miesiącach deliberacji zapadła decyzja o skasowaniu programu B-1A. Przeważył pogląd, że lepiej teraz zmodernizować B-52 do ataków masową ilością stosunkowo tanich rakiet i poczekać na stworzenie bombowca stealth (przyszłego B-2), który zupełnie zmieni reguły gry.

W ogniu polityki

Problem dla zwolenników skasowania programu B-1A był taki, że prace nad maszynami stealth były ściśle tajne. Nie mogli więc skutecznie bronić swojej decyzji, która w oczach wielu Amerykanów wyglądała na osłabianie potencjału militarnego ich państwa. Szybko dokonał się jasny podział. Administracja Cartera oraz Partia Demokratyczna i jej zwolennicy z jednej strony, oraz Partia Republikańska i jej zwolennicy z drugiej. Losy bombowca przestały być kwestią militarną a stały polityczną. Republikanie na lata skutecznie przyczepili Carterowi i Demokratom łatkę tych, którzy rozbrajają USA.

Stało się to problemem na przełomie dekad. Po rewolucji w Iranie i militarnej katastrofie jaką była próba odbicia Amerykanów trzymanych jako zakładników w Teheranie, oraz po radzieckiej inwazji na Afganistan, nastroje amerykańskiej opinii publicznej zmieniły się. Rzekoma słabość USA zaczęła być postrzegana jako problem, co sprawnie wykorzystali republikanie. Wybory prezydenckie w 1981 roku przytłaczająco wygrał Ronald Reagan, który podczas kampanii jednym z priorytetów uczynił gwałtowną rozbudowę wojska USA. Przykład skasowania programu bombowca B-1 był jednym z najczęściej stosowanych argumentów.

Doprowadziło to do gorących sporów w polityce, wojsku i mediach. B-1 został ochrzczony “bombowcem republikanów” a nienazwany jeszcze przyszły bombowiec stealth “bombowcem demokratów” (stosowano wówczas skrót ATB od Advanced Technology Bomber). W trakcie kampanii prezydenckiej administracja Cartera ujawniła bowiem podstawowe informacje na temat prac nad przyszłym B-2, chcąc zyskać jakieś narzędzie do odpierania ataków republikanów.

Polityczno-wojskowy kompromis

W końcu kluczowy krok podjął zdominowany przez demokratów Kongres, a nie jak się powszechnie przyjęło sądzić Reagan. Jeszcze przed jego wyborem kongresmani uchwalili ustawę, wymuszającego stworzenie nowego bombowca do 1987 roku. Nowy prezydent, niezależnie od tego kto nim zostanie, miał przeprowadzić analizy jak najlepiej do tego doprowadzić i podjąć stosowne decyzje. Po przytłaczającym zwycięstwie w wyborach w 1980 roku Reagan zrobił to z chęcią. Wypracowana na linii Kongres-Biały Dom-Pentagon decyzja była kompromisowa, czego ofiarą do dzisiaj jest B-1B.

Ponieważ prace nad ATB szły wolno i nie było możliwe ukończenie go do 1987 roku (B-2 uzyskał gotowość dopiero pod koniec lat 90.), potrzebne było “rozwiązanie pomostowe”. Pentagon chciał stu takich maszyn, żeby zapobiec spodziewanej luce w możliwościach ataku na ZSRR w latach 1985-1995. Potem miały je zastąpić B-2. W końcu wybór padł na gruntownie zmodyfikowany B-1A, przechrzczony na B-1B. Kongres się zgodził pod warunkiem, że na opracowanie i wyprodukowanie stu maszyn Pentagon wyda maksymalnie 20,5 miliarda dolarów. Krótki termin i sztywnie ograniczone fundusze wymusiły znaczne okrojenie wymogów dla samolotu, który już nie miał rozwijać wielkich prędkości i zastosowanie wielu kompromisów w systemach elektronicznych.

W ten sposób wszyscy byli jednak zadowoleni. Wojsko miało swoje bombowce-zapachajdziury oraz bombowce przyszłości. Republikanie pokazali, jak to odwracają “błędne” decyzje poprzedników. Demokraci też nie byli stratni, bo wykazali długofalową słuszność swojego postawienia na zupełnie nowy bombowiec.

Za późno się pojawiły, wcześnie znikną

Efekt tych wszystkich politycznych przepychanek był taki, że kiedy w 1987 roku pierwsze B-1B były gotowe do działania, to ich najważniejsze zadanie było już nieaktualne. ZSRR stworzyło system obrony przed atakami na małych wysokościach, głównie przy pomocy wspomnianych maszyn MiG-31. Nie był absolutnie skuteczny, ale czynił misję B-1B bardzo ryzykowną. Na dodatek zaraz skończyła się zimna wojna, przez co posiadanie mas bombowców strategicznych straciło na znaczeniu. W 1995 roku wszystkie B-1B zostały pozbawione możliwości wykonywania uderzeń jądrowych. Na mocy porozumienia Nowy Start w 2011 roku maszyny dodatkowo zmodyfikowano tak, aby przywrócenie im tej możliwości było trudne i pracochłonne.

W praktyce B-1B zostały imponującymi, szybkimi (nadal potrafią przekroczyć barierę dźwięku na dużych wysokościach, choć nieznacznie) i mającymi duży zasięg ciężarówkami dla maksymalnie 57 ton konwencjonalnych bomb i rakiet. W tej roli bardzo dobrze się sprawdziły w kolejnych wojnach USA.

Problem w tym, że do takich stosunkowo prostych zadań nie potrzeba większości wymyślnych rozwiązań zastosowanych w B-1B. Na dodatek samoloty okazały się mało trwałe. Od dekad jest problem z utrzymaniem ich w sprawności. Na początku wieku co trzeci wycofano ze służby, żeby zrobić z nich zapas części zamiennych i zaoszczędzić pieniądze na obsługę pozostałych. Pomimo tego w ostatnich latach sytuacja z gotowością B-1B miała sięgnąć dna i w najgorszych momentach w pełni sprawnych miało być mniej niż dziesięć.

Efekt jest taki, że Pentagon postanowił wycofać wszystkie B-1B ze służby na początku lat 30., kiedy do służby zaczną wchodzić nowe bombowce stealth B-21 Raider. Ironią losu i dobitnym podkreśleniem wrodzonych wad B-1B jest to, że dłużej w służbie mają pozostać B-52. Czyli te maszyny, które pierwotnie B-1B miały zastąpić.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułMetropolitalne Święto Rodziny: w świątyniach, w telewizji, w biegu
Następny artykułOppo Reno 3 Pro – test smartfona. Średniak chińskiego Oppo to godna uwagi alternatywa?