A A+ A++

Do Nyaungshwe przyszliśmy pieszo, a właściwie przypłynęliśmy łódką, przemoczeni do suchej nitki przez zalewające nas podczas tego „rejsu” fale, co było ostatnim etapem naszego . Zakwaterowaliśmy się w hotelu  (polecam!) i… oddaliśmy słodkiemu lenistwu, gdyż nad Inle Lake gęstym deszczem urwało się niebo. Stołowaliśmy się w najtańszych lokalnych garkuchniach, dopytując skorych do rozmowy (o ile znali odrobinę angielskiego) mieszkańców miasteczka o możliwości realizacji naszych wymarzonych planów: okrojonego z charakteru turystycznego przedstawienia zwiedzania wiosek na wodzie i trekkingu (tak, kolejnego!) na północy prowincji Shan, który był naszym następnym celem. Niestety, to co słyszeliśmy nie zadowoliło naszych podróżniczych apetytów… Trekking na północy wydawał się niemożliwy ze względu na szalejące tam podobno oddziały partyzantów (srebrna rewolucja) i wprowadzony zakaz wjazdu turystów w te rejony (ale o tym w kolejnym wpisie). Natomiast jeżeli chodzi o rejs po Inle Lake, nie znaleźliśmy żadnego alternatywnego rozwiązania dla wynajęcia turystycznej łódki. Postanowiliśmy więc znaleźć łódkę z przewodnikiem mówiącym po angielsku, aby mieć możliwość modyfikacji trasy i atrakcji. Po kilku spacerach wzdłuż przystani, byliśmy pewni, że się udało. Wytłumaczyliśmy o co nam chodzi, umówiliśmy czas i miejsce spotkania i z niecierpliwością wypatrywaliśmy kolejnego dnia.

Tymczasem rano, w przystani, czekał na nas zupełnie inny mężczyzna, który (jak się zapewne domyślacie) ni w ząb nie rozumiał co do niego mówimy. Nie chcieliśmy przekładać wycieczki na kolejny dzień, bo deszcz uwięził nas już na kilka dni w malutkim Nyaungshwe i bardzo chcieliśmy ruszyć dalej, więc odrobinę zrezygnowani, ale wsiedliśmy na łódkę. No cóż, chociaż zobaczymy jak wygląda w Mjanmie masowa turystyka zorganizowana.

„Zorganizowana” to bardzo dobre określenie, podobno jak termin „przedstawienie”, którego użyłam, przewidując z góry jak może wyglądać tego typu atrakcja. Spektakl zaczął się już kilka minut po wypłynięciu na pełne wody jeziora, gdzie drogę dosłownie zajechały nam łódki z rybakami w tradycyjnych strojach używających kopulastych koszo-sieci sterowanych stopą, co jest wizytówką Inle Lake. I wszystko byłoby pięknie, bo przecież każdy tu przyjeżdża właśnie po zdjęcie takiego rybaka, gdyby… byli oni prawdziwi. Tymczasem rybacy ci nie łowią ryb, a w czyściutkich i nowiutkich strojach pozują turystom, by potem wyciągnąć dłoń po zapłatę. Czy to jest cena, którą każda kultura musi zapłacić za rozwój, za lepszy byt? Czy można takim zmianom jakoś zapobiec? Chciałabym znać odpowiedzi na te pytania, ale ich nie znałam i czułam się po części winna temu co widzę.

Rybacy- statyści odpłynęli, a my sunęliśmy dalej po tafli wody w kierunku kolejnej atrakcji, którą miał być „wodny targ”. Spodziewałam się łódek wypełnionych po brzegi kolorowymi warzywami, owocami, ryżem i kwiatami, jakie znam z wodnych marketów w Tajlandii, tymczasem… dobiliśmy do brzegu i zeszliśmy na ląd, ten „wodny targ” bowiem na wodzie nie był. Maszerowaliśmy  nie kryjąc zaskoczenia wydeptaną tysiącami turystycznych stóp ścieżką do stoisk z biżuterią i pamiątkami. Takimi samymi, jakie kupić można w Nyaungshwe, tylko kilkukrotnie droższymi. Dopiero na tyłach tego jarmarku znaleźliśmy kilkanaście prawdziwych, rozłożonych na ziemi stoisk z warzywami i kwiatami, przyprawami i ryżem, na których transakcji dobijali lokalni mieszkańcy.

Następnym punktem programu była pracownia, w której wyrabiano srebrną biżuterię, zakład kowalski, wytwórnia papierosów i zakład tkacki, w którym zobaczyć mogliśmy jak ręcznie wytwarza się nić z łodygi lotosu (to akurat było bardzo interesujące). Wszystkie zakłady znajdywały się w drewnianych domach stojących na palach w głębinach jeziora i wszystko byłoby wspaniale, tylko że znowu, wszystkie te miejsca, wszyscy ci ludzie obdarci byli z autentyczności. Nie uprawiali rzemiosła, a grę aktorską. Napływ turystów dokonał nieuniknionego- przepoczwarzył to magiczne miejsce w skansen. Ale czy czas można zatrzymać, czy można tym ludzion odmówić prawa do lepszego życia fundowanego z płynących z turystyki pieniędzy? Cały czas w mojej głowie szumiały te pytania.

Wychodząc z umieszczonego w pływającym domu sklepu z szalami z lotosowej nici, zaklinałam w myślach naszego przewodnika, żeby już nigdzie się nie zatrzymywał, żeby wpłynął z nami w wąskie kanały jednej z tutejszych pływających osad, by uciekł od warkotu silników wielkich wycieczkowych łódek, by dał nam trochę popatrzeć na życie codzienne mieszkańców jeziora. Jakimś cudem podziałało.

Płynęliśmy wąskimi kanałami wiosek na wodzie, mijając uśmiechających się do nas mieszkańców wykonujących swoje codzienne zajęcia: wracających z ryb, pielących grządki pływających ogrodów (tak, tu się na pływających strzępkach ziemi uprawia warzywa, na przykład pomidory!), robiących w wodach jeziora pranie lub zażywających kąpieli. Wdzieliśmy łodzie wypełnione po brzegi cukinią i marchewką, kobiety myjące długie włosy w jeziorze, rybaków ogłuszających ryby silnym uderzeniem wiosła o taflę wody i kilkuletnie dzieci same sterujące łódką. Widzieliśmy skrawek świata, który wkrótce może zniknąć. Świata, który wydaje się nam- przyjezdnym bajkowy. A ja tak bardzo chciałabym móc zapytać w lokalnym języku, co o tym świecie sądzą jego mieszkańcy.


Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić .

Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.

Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? 





Artykuł pochodzi z serwisu .

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułHIT! Od dziś NOWA STAWKA wynagrodzenia za godzinę pracy w Wielkiej Brytanii!
Następny artykułNajbardziej bezsensowne przedmioty i konstrukcje jakie powstały