A A+ A++

Jakub Ostromęcki

Problem weteranów, ludzi narażonych na długotrwały i skrajny stres, w szczególny sposób dotyczył USA w pierwszych latach po II wojnie światowej. „Nic dziwnego, że gdy ci ludzie powrócili do swoich cywilnych zajęć, waląc co dzień rano w budzik, ubierając garnitury, zgłaszając się do menedżera, machając młotkiem, naprawiając samochody, to bardzo szybko zaczęli szukać rozrywki, która ponownie podniosłaby im puls” – pisał badacz historii motocykli William Dulaney. Weterani poszukiwali czarno-białego świata, koledzy z pracy wydawali im się nieszczerzy i słabi, normy obyczajowe obce. To weterani cieszący się dobrym zdrowiem. Kłopoty tych z szokiem pourazowym były dużo poważniejsze. Agresja, melancholia, napady szału, bezsenność.

Kilkadziesiąt lat po II wojnie światowej psychologowie w krajach anglosaskich wpadli na pomysł terapii za pomocą jazdy na motorze. „Koncentracja podczas wykonywania wszelakich manewrów na drodze zmusza cię do olbrzymiej samokontroli, ale daje też niesamowitego kopa. Tworzy ład tam, gdzie poprzednio był chaos” – mówił Stephen Carr, jeden z wyleczonych w ten sposób brytyjskich antyterrorystów. Weterani w USA wpadli na ten pomysł instynktownie w 1945 r. bez pomocy psychologów.

„Powracający weterani powszechnie wydawali swoje odprawy na zakup motocykli i na suto zakrapiane imprezy w barach” – mówi prof. James F. Quinn z University of North Texas, badacz dziejów gangów motocyklowych. „Szukanie guza skierowało ich do życia knajpianego skupianego wokół jazdy na motorze”. Dodajmy do tego to, że społeczeństwo USA już przed wojną wykazywało olbrzymie zainteresowanie motoryzacją, ich armia była jedną z bardziej nasyconych pojazdami w całej wojnie, a motocykle można było tanio nabyć z niepotrzebnych już zapasów armii.

Awantura w Hollister

W 1947 r. środowisko motocyklistów przy wydatnej pomocy prasy skazane zostało na niesławę. Kalifornijskie miasteczko Hollister jak co roku gościło bikerów z okazji Święta Niepodległości. Odbywały się wyścigi i pokazy. Tym razem do miasteczka zjechało prawie 5 tys. motocyklistów (w tym wielu weteranów niedawnej wojny), z których tylko część była zrzeszona w oficjalnym stowarzyszeniu AMA (American Motorcycle Association). Kłopoty zaczęły się już 3 lipca. Większość motocyklistów nie miała gdzie spać, kładli się więc pokotem na skwerach, prywatnych trawnikach, pubowych patiach. Zaczęły wybuchać awantury, podkręcane dodatkowo przez hektolitry wypitego piwa i burbona.

4 lipca było jeszcze gorzej – rozpoczęły się dzikie wyścigi na głównej ulicy miasteczka. Motocykliści wjeżdżali na motorach do pubów, demolując sprzęt i żądając więcej piwa. Przez okna leciały na ulicę meble i butelki. W rytm owym harcom przygrywała kapela jazzowa, która rozlokowała się na ulicy. Siedmioosobowy patrol lokalnej policji nie mógł zaprowadzić porządku, wezwano więc posiłki z pobliskiego posterunku drogówki, które używając miotaczy gazu łzawiącego, próbowały jakoś okiełznać nabzdryngolone towarzystwo. 50 awanturników aresztowano. Rannych było stosunkowo mało – jednemu z uczestników ktoś przejechał motorem po stopie, innemu w bójce na butelki pękła czaszka.

Jeden z uczestników zapytany o powód swojego zachowania palnął: „No co? Amerykański Legion wpadł do miasta i rozpętał piekło. Taka jest po prostu konwencja naszych spotkań” (Amerykański Legion był organizacją zrzeszającą weteranów). William Dulaney dodawał: „Dla kogoś, kto jeszcze trzy lata temu szturmował plaże Normandii albo kulił się w wykopanej jamie na jakiejś piaskowej łasze na Pacyfiku, szarża na motorze przez drzwi restauracji nie była specjalnym powodem do nagany”.

Sprawa pewnie by przycichła, pozostając elementem lokalnego folkloru, gdyby nie magazyn „Life”. Kilka dni po zamieszkach cała mieszczańska Ameryka przeczytała tekst (krótki i sensacyjny notabene) o bandach motocyklistów terroryzujących spokojne miasteczko. Gorsze było zdjęcie. Pijany w sztok biker rozsiadający się na harleyu pośród potłuczonych butelek po piwie. Po latach się okazało, że to niejaki Eddie Davenport z klubu Tulare Raiders. Kilku miejscowych twierdziło jednak, że zdjęcie zostało wyreżyserowane przez fotografa „Life”. Tak czy inaczej w ślad za reportażem poszedł film z Marlonem Brando pt. „Dziki” („Wild One”). Amerykańscy mieszczanie poznali nowy koszmar.

Jednoprocentowcy

W magazynie „Life” bardzo szybko pojawiły się listy oburzonych motocyklistów, których przesłanie w skrócie brzmiało: „99 proc. z nas to uczciwi, szanujący prawo obywatele”. Tak zapewne było, ale momentalnie pojawiły się kluby motocyklowe, których członkowie z dumą nosili naszywkę z symbolem „1 proc”.. Nie chcieli oni mieć nic wspólnego z AMA, tworząc własny skomplikowany system norm, wartości i rytuałów. Jednymi z pierwszych był – założony przez Ottona Friedliego – Pissed Off Bastards of Bloomington, rekrutujący się głównie z byłych żołnierzy sił powietrznych. To z niego wywodzą się właśnie słynni Hells Angels. Inne kluby powstałe w tym okresie to Boozefighters i Market Street Commandos. Wszystkie te kluby określano również szerszym mianem Outlaw. Termin ten bardziej miał podkreślać ich niezależność od oficjalnych struktur i mieszczańskiego systemu wartości, niż implikować zachowania stricte bandyckie.


Hells Angels mają niejaki związek z eskadrą myśliwców P-38 o tej samej nazwie z okresu II wojny światowej. Jednym z założycieli klubu był dowódca eskadry Arvid Olson. Barwy klubu nawiązują do godła innych jednostek USAF noszących w czasie wojny nazwę Hells Angels.

Etos nowej subkultury łączył w sobie elementy wojskowej dyscypliny i obyczajowego buntu. Opracowano wielostopniowe procedury przyjmowania członków, szyku w czasie jazdy, gdzie każdy z członków znał swoje miejsce, a nawet precyzyjne regulaminy… wywoływania awantur (w klubie Forgotten Warriors zwane na przykład „nauczaniem”). Wszystko opisane zwięzłym wojskowym żargonem. Nieprzypadkowo jednym z twórców i długoletnim szefem Hells Angels był Sonny Barger, który za służbę wojskową otrzymał wyróżnienie (odszedł do cywila w 1959 r.). Szefem i założycielem Bandidos był weteran z Wietnamu, były marine Don Chambers. Mongolsów, którzy stoczyli z Hells Angels krwawą wojnę o przywództwo w Kalifornii, stworzył zaś Roger Pinney służący w Wietnamie w szeregach 101. Dywizji Powietrznodesantowej.

W 1965 r. w prasie amerykańskiej zaczęły pojawiać się informacje o przestępstwach popełnianych przez jednoprocentowych bikerów. Prokurator Stanu Kalifornia, Lynch, stworzył specjalny raport, w którym starał się wykazać bandyckie konotacje bikerów na czele z Hells Angels. Już dwa lata potem dziennikarz Hunter S. Thompson wykazał bzdurność większości tez raportu, wskazując na liczne nadinterpretacje, ale wyryty w głowach czytelników „Time” lub „The New York Times” obraz był już nie do zatarcia.

Kilka lat później, 6 grudnia 1969 r., w czasie koncertu Rolling Stones w Altamont w Kalifornii doszło do rozrób na widowni. Otumanieni narkotykami fani starali się przepchnąć jak najbliżej sceny, co wywoływało niekończące się burdy i sprzeczki. Hells Angels stanowili ochronę tego koncertu. W pewnym momencie czarnoskóry student Meredtih Hunter, będąc pod wpływem narkotyków, zaczął wymachiwać rewolwerem w kierunku sceny i Hells Angels. Stojący w pobliżu biker Alan Passaro zadał mu śmiertelny cios nożem. Passaro został uniewinniony jako działający w samoobronie, ale całe USA poznały Hells Angels jako rasistowskich brutali.

Jednakże, jak mówi badacz subkultury motocyklowej Dulaney: „W istocie członkowie klubów motocyklowych, którzy byli aktywni w latach 60. i 70., twierdzą, że sposób, w jaki nosili długie włosy i brody, tatuaże, skórzane kamizelki i wytarte spodnie, służył trzymaniu zwykłych obywateli na dystans”. To zdecydowanie nie była grupa, do której chciałby dołączyć marzący o dobrym wykształceniu, pracy i rodzinie młody Amerykanin przestrzegający obowiązującego dress code’u. Przywódca klubu Forgotten Warriors, niejaki Red, mówił na jednym ze spotkań: „Zwykli obywatele i pozerzy są niczym więcej jak wypatrującymi afery frajerami i nie chcę, bracia, abyście dawali im satysfakcję. Nie bądźcie chamscy, nie bądźcie mili. Po prostu więcej z nimi nie rozmawiajcie”.

W klubach motocyklowych typu outlaw nie mieli czego szukać stateczni obywatele. Jak się jednak okazało, równie nieproszeni okazali się działacze lewicowi.

Mir wśród weteranów

W 1965 r. w społeczeństwie amerykańskim widać było jeszcze spory entuzjazm dla udziału w wojnie w Wietnamie. Już jednak w tym samym roku ruch antywojenny był w stanie zorganizować liczne manifestacje. Największe odbyły się w Nowym Jorku i w Berkeley w pobliżu słynnego uniwersytetu. Gdy 16 października lewicowy marsz dotarł do miejsca, gdzie miasto Berkeley przechodzi w Oakland, został zatrzymany przez policję, która poleciła protestującym usiąść na ulicy w celu uniknięcia konfrontacji. Gdy poeta Allen Ginsberg zaintonował pieśń Harre Kriszny, na protestujących rzuciły się nagle nie wiadomo skąd przybyłe długowłose brodate typy w skórzanych kurtkach z naszywkami. Był to główny oddział Hells Angels. Bikerzy zrywali antywojenne transparenty, kable nagłaśniające sprzęt manifestantów z okrzykiem: „Wracać do Rosji pierdolone komuchy!”, „Zdrajcy!”.

Policja odpędziła bikerów, ci jednak zagrozili ponownymi atakami w następnych dniach. Ginsberg udał się więc do domu Sonny’ego Bargera, gdzie miał przekupić go podobno solidną porcją LSD. Powody odstąpienia Hells Angels od kontrmanifestacji były jednak inne. Nad klubem ciążyła już infamia bandytów terroryzujących miasteczka. Niejeden biker wdał się zaś w handel narkotykami. Klub nie potrzebował więcej kłopotów, wydając jednak w listopadzie oświadczenie na temat ruchu antywojennego: „Nasza patriotyczna troska o to, co wyprawiają ci ludzie naszemu wielkiemu narodowi, może popchnąć nas do czynów brutalnych. Jakakolwiek nasza akcja oparta na przemocy fizycznej przyczyni się jedynie do wzrostu powszechnej sympatii dla tej bandy zdrajców”.

Barger szybko wysmażył też list do prezydenta Johnsona, wprawiając niejednego Amerykanina w osłupienie: „W imieniu swoim i całego stowarzyszenia zgłaszam grupę lojalnych Amerykanów do służby poza liniami wroga w Wietnamie. Wierzymy, że grupa szturmowa wyćwiczonych komandosów zdemoralizuje Wietkong i pomoże sprawie wolności. Jesteśmy w gotowości do służby i do szkolenia”. Inne źródła mówią o ofercie 5 tys. motocyklistów. Johnson z oferty nie skorzystał. Historię tę opisał w swojej biografii Hells Angels Hunter S. Thompson.

Bikerzy wzbudzali niechęć i strach, niejeden zszedł na złą drogę, ale wśród weteranów cieszyli się oni prawdziwym mirem. Michael C. Hansen, były marine z Nowego Jorku, który był w Wietnamie w okresie najcięższych starć, wspominał: „Hells Angels jako jedyne ze znanych mi stowarzyszeń napisało do mnie list, gdy byłem w Wietnamie. Zaoferowali się, że będą mnie eskortować wszędzie na terenie Kalifornii, abym mógł bezpiecznie dotrzeć do domu. To były czasy, gdy manifestanci wywrzaskiwali na nas różne rzeczy. W 1967 i 1968 r. marines byli dla nich mordercami dzieci. Bikerzy byli jedyną grupą społeczną, która wstawiła się za weteranami. Z tego powodu, że wielu z nich też nimi było. Dziękuj wam, Hells Angels, za szacunek, gdy reszta kraju o nim zapomniała”.

Antropolodzy Michael Winklelman i Jill Dubisch, analizując słynne rajdy motocyklowe do pomnika wojny w Wietnamie, napisali: „Nie wszyscy weterani z Wietnamu związali swoje dalsze życie z motorami, choć było ich wielu. Wśród samych bikerów też stanowią mniejszość, aczkolwiek liczba weteranów z Wietnamu, którzy zostali bikerami, charakteryzuje się dużą nadreprezentacją. Obie grupy były małe i izolowane. Były patriotycznie nastawione, promilitarne, choć niekoniecznie prorządowe. Obie podkreślają znaczenie wolności, braterstwa i solidarności”. Taka postawa trwa wśród amerykańskich motocyklistów do dziś, co nie przeszkadzało części z nich angażować się w krwawe bójki i wojny gangów.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułBrexit. Dobre wyjście dla zdrowia?
Następny artykułKolumbia: Kościół przeżywa miesiąc rodziny