A A+ A++

Z. stara się takich przypadków nie analizować. Po prostu zdarza się, że tonący w długach ostatecznie się topią. Zapisuje w notesie hasłowo, nie roztrząsa, bo mówi, że by zwariował. Jednak jeden przypadek szczególnie nie daje mu spokoju – emerytowany dyrektor spółdzielni mieszkaniowej, którego kłopoty zaczęły się, gdy żona zachorowała na raka trzustki. Wizyty u specjalistów, terapie, suplementy, jedna pożyczka, druga. W sumie piętnaście.

Żona zmarła wiosną ubiegłego roku. Komornik zajął mieszkanie w styczniu, wdowiec spokojnie oddał klucze, ze słowami: „To przecież nie pana wina”. Znaleźli go dwa dni później, martwego, w zaspie. – Gdyby chciał, mógłby żyć, miał dobre, kochające dzieci. Córka w Szwecji, syn w Kanadzie, świetnie sobie radzą, ale on nie chciał im powiedzieć, że się zadłużył – mówi Z.

A dr Sławomir Wolniak, ordynator Kliniki Psychiatrycznej i Terapii Uzależnień Wolmed w Dubiu koło Bełchatowa, najlepiej pamięta stolarza spod Łodzi. Wziął kredyty na maszyny, miał robić meble do Niemiec. Kontrakt nie wypalił, maszyny nie ruszyły, odsetki rosły. Stolarz spisał, co komu zostawia, rozdzielił pamiątki między dzieci. – Pozamykał wszystkie sprawy, poszedł do stodoły, powiesił się – opowiada dr Wolniak.

– Problemy finansowe – twierdzi dr Wolniak – to jedna z najczęstszych przyczyn samobójstw. Choć w policyjnych statystykach się to rozmazuje. Co roku około 6 tysięcy osób odbiera sobie życie, najczęściej przez powieszenie, w rubryce „przyczyna” na ogół wpisuje się: „nieporozumienia rodzinne”. Tylko w kilkuset przypadkach wyszczególnia się, że powodem nieporozumień były „warunki ekonomiczne” albo „nagła utrata źródeł utrzymania”.

– Jeszcze dwie dekady temu w ogóle nie notowano samobójstw na tle ekonomicznym – przypomina prof. Brunon Hołyst, suicydolog. Zwraca też uwagę, że wiele samobójczych zamachów wymyka się statystykom. – Ludzie przybici problemami finansowymi odbierają sobie życie na różne sposoby, choćby pozorując wypadki samochodowe – wyjaśnia.

Dziś już ponad dwa miliony z nas ma kłopot ze spłacaniem rat. Z danych Biura Informacji Gospodarczej i Biura Informacji Kredytowej wynika, że w sumie zaległości dłużników sięgają 42 mld zł. Rekordzista zadłużony jest na 99 mln zł.

Ostatnio głośna była sprawa z Krakowa: młoda komorniczka idzie na eksmisję, otwiera mieszkanie, a dłużnik w kałuży krwi. Strzelił sobie w głowę. Komorniczka w szoku, w jednym z wywiadów, na gorąco, postuluje, by przy takich sprawach standardem było wsparcie psychologa.

– Przydałoby się – potwierdza Z., komornik ze Śląska. Niedawno był u małżeństwa z trójką dzieci. Ona nauczycielka, on budowlaniec. Odwiedza ich regularnie, sprawdza, czy coś przybyło, co można byłoby zająć na poczet długów. Stracili już samochód, który mieli na kredyt. Stracili mieszkanie. – Myślałem: młodzi są, spłacą długi, odbiją się. Nie odbili – mówi komornik. Kiedyś przebojowi, weseli, fundowali sobie wakacje na Wyspach Kanaryjskich, teraz kiszą się w mieszkaniu socjalnym. Wchodzi, a oni w barłogu. Nawet wstać im się nie chce. – Patrzeć nie mogę. Wykształceni ludzie, a przez te długi zupełnie rozmemłani. Z psychiką taką, nie obrażając nikogo, jakby byli po szkole specjalnej. Z trudem formułują proste zdania.

– Gdy toniesz w długach, zaczynasz zachowywać się jak upośledzony. Wpadasz w jakiś rodzaj choroby psychicznej – wyjaśnia Bartek, 35 lat, warszawiak, zadłużony na 45 tys. zł, a może i więcej. Nie wyklucza, że wziął gdzieś jeszcze jakiś kredyt i wyparł to z pamięci. Ma studia z politologii i zarządzania, a jednak gdy zaczęły przychodzić ponaglenia z banku, nie potrafił ich przeczytać, zrozumieć, przyjąć do wiadomości. Z czasem już nawet nie rozcinał kopert, wrzucał do szuflady. Z żoną przestało się układać, zamieszkał u ojca.

– Przestałem dbać o siebie, nie myłem się. Gdy pierwszy raz szedłem grzebać w śmietniku, to sobie tłumaczyłem, że nic takiego, idę tylko sprawdzić, czy ktoś nie wyrzucił puszki z farbą, bo może bym wziął i pomalował ściany u ojca. Później myślałem tylko o tym, żeby mnie za te długi wsadzili, byłby spokój. Wyobrażałem sobie, jak to będzie w więzieniu. Mentalnie to ja już byłem w celi, zastanawiałem się, czy tam będą mnie bić. Tym sobie zajmowałem głowę, żeby tylko nie myśleć, jak wyjść z długów.

– Gdy pętla się zaciska, tracisz zdolność racjonalnej oceny sytuacji – twierdzi Robert, nauczyciel z Lublina. 38 lat, kredyt konsumpcyjny plus hipoteczny we frankach. Co miesiąc na same raty potrzebuje ponad 2,5 tys. zł. Dopóki żona miała pracę, jakoś płacili, a później to już równia pochyła: wypowiedzenie umów kredytowych, komornik. – Przyszedł, pokazał decyzję o licytacji mieszkania. Żona w płacz. Ja w szoku. Patrzyłem w te pisma od komornika i nie potrafiłem ich odczytać – opowiada. Krew tak człowiekowi uderza do głowy, że nie widzi liter. I zaczyna się dziwnie zachowywać. – Czekając, aż nam zabiorą mieszkanie, wziąłem się do remontu. Żeby się jakoś zmęczyć, nie myśleć, kładłem gładzie. Żona na to: „Obcemu kładziesz?”.

Dom Badawczy Maison na zlecenie grupy KRUK przyjrzał się tym, którzy spóźniają się z płaceniem rat. Okazało się, że co trzeci to zwykły zapominalski, ma niewielkie poślizgi, szybko reguluje, wstyd mu, że zapomniał. Co czwarty zadłużył się dla innych – ojciec chciał pomóc synowi, babcia wnuczce. Na ogół to pożyczka gotówkowa, średnio 35 tys. zł. Gdy brakuje na raty, jest przerażenie, ale nie mówi się o tym nikomu, nie prosi o pomoc, bo wstyd. Pozostali dłużnicy to albo beztroscy (zwlekają ze spłatą, licząc, że dług się przedawni), unikający (mają poczucie niesprawiedliwości, że trzeba oddać), albo zagubieni (biorą kredyty na potęgę, a gdy nie mają z czego spłacić, żalą się na zły los).

– Tylko niewielka grupa gotowa jest wziąć byka za rogi i próbuje przyjąć jakąś strategię spłat – mówi dr Rafał Jaros, psycholog, prezes agencji badań społecznych INSE Research.

Inni albo udają, że nie ma problemu, albo dochodzą do wniosku, że problem jest już zbyt wielki, by go rozwiązać. – Ci, którzy wpadają w schemat ucieczkowy, tłumią lęk i wstyd, zakładają, że jakoś to będzie. Gdyby natknęli się na ogłoszenie: „Przyjdź, pomożemy ci wyjść z długów”, nawet nie zatrzymają na nim wzroku. Bo gdyby poszli szukać pomocy, musieliby przyznać sami przed sobą, że mają długi. A oni są jak alkoholik, który twierdzi, że nie ma problemu z piciem – tłumaczy dr Jaros.

– Zapętlone zadłużenie zaczyna się czasami naprawdę bardzo niewinnie, od pożyczki na rower, na komunię wnuczki, na wczasy w ciepłych krajach – wylicza Łukasz Białkowski z Łodzi, były marketingowiec, dziś współwłaściciel kancelarii oddłużeniowej. Jego rodzice nabrali kiedyś kredytów i pewnego dnia w domu pojawili się panowie o grubych karkach, wynieśli, co się dało.

– To były inne czasy, ale jedno się nie zmieniło: bezradność dłużnika wobec machiny, która jest uruchamiana, gdy na konto banku nie wpłynie kilka rat. Nikt nie pyta dlaczego. Nikogo nie interesuje, że żona straciła pracę, mąż zachorował, syn miał wypadek. Z dnia na dzień naliczane są karne odsetki. Dla większości nie do udźwignięcia. A to dopiero początek. Bo później dłużnik sprzedawany jest firmie windykacyjnej. A windykatorzy potrafią okleić blok kartkami z jego nazwiskiem, straszyć, że odbiorą mu dzieci – mówi Białkowski.

Gdy dzwonią do niego zadłużeni, tłumaczy spokojnie, że nawet z największych tarapatów można wyjść, 80 procent spraw jest do załatwienia. Trzeba tylko wiedzieć, jak rozmawiać z windykatorami, jak zabiegać o anulowanie horrendalnych odsetek albo wystąpić o upadłość konsumencką. – W niektórych krajach Europy Zachodniej ogłoszenie takiej upadłości konsumenckiej jest formalnością i zajmuje nie więcej niż kilka chwil – mówi Białkowski. Tymczasem u nas to wciąż procedura długa i skomplikowana. Dłużnik wciąż jest postrzegany przez banki, czasem także przez sądy, jako kombinator.

Bywają szczęśliwe finały, jak w przypadku nauczyciela z Lublina, któremu kancelaria Białkowskiego poprowadziła sprawę tak, że w ostatniej chwili wstrzymano licytację mieszkania. Ale bywa, że wszystko jest już na dobrej drodze, banki miękną, a Białkowski nagle czyta nekrolog. Klient jednak nie wytrzymał, powiesił się, otruł, wpadł pod samochód.

– Uciekłem, spanikowałem – przyznaje znany działacz ruchu zadłużonych we frankach. Jeszcze niedawno wraz z innymi frankowiczami demonstrował na ulicach Warszawy, teraz żyje w mieście na krańcu Unii Europejskiej, pracuje na dworcu. Nie jest w najlepszej formie. Na antydepresantach, po próbie samobójczej. Ugrzązł przez kredyt na biuro i mieszkanie. Bank naliczył mu do spłaty – wraz z odsetkami i w przeliczeniu na złotówki – prawie milion. Biuro już mu zajęli. Mieszkanie ma zaraz iść pod młotek.

– Syn niedługo skończy trzy lata. Jak miałbym dziecku wytłumaczyć, że ktoś zabierze nam klucze i każe wyjść z domu? – pyta. Wolał więc zwiać. Spośród tych, z którymi jeszcze kilka miesięcy temu protestował, wielu się wykruszyło. Paru nie żyje, kilku trafiło na oddziały dla umysłowo chorych. Wcale go to nie dziwi: – Życie z długami, których nie można spłacić, jest jak ciągły stan zapalny. Prędzej czy później przepalają się styki w głowie.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułKoszmary senne wcale nie są takie złe. Jak nam pomagają?
Następny artykułDaniel Passent nie żyje. Miał 84 lata