A A+ A++

„Z +Polityką+ był związany od zawsze – do zespołu dołączył w 1959 r. Od lat co tydzień publikował felietony poświęcone sprawom politycznym, społecznym, gospodarczym, międzynarodowym, ale i kulturalnym, dzielił się w nich wrażeniami z lektur, wspominał, żegnał przyjaciół” – napisano na stronie tygodnika.

Przypominamy archiwalną rozmowę z Danielem Passentem.

NEWSWEEK: To będzie rozmowa à rebours – bo tak jak inni uparcie poszukują swoich korzeni, tak pan przez wiele lat uparcie ich nie szukał, nie próbował się dowiedzieć, nie wracał do przeszłości.

DANIEL PASSENT: Bo tam niczego nie było – ani żywych ludzi, ani martwych przedmiotów, ani nadziei, że kogoś lub coś odnajdę.

Mam kolegę, jeszcze ze szkoły. Przed wojną rodzice Julka Bettera byli polskimi komunistami, których KPP skierowała do Moskwy. Podczas czystek w latach 30. NKWD najpierw aresztowało jego ojca, a kilka dni później matkę. Była z nim wtedy w ciąży. Urodziła na Łubiance, a jej mąż – który siedział w tym samym więzieniu – nigdy się nie dowiedział, że ma syna, został rozstrzelany kilka dni po jego urodzeniu. Julek z matką przeżyli więzienie, potem ona trafiła na siedem lat do łagru, a on do obozowego sierocińca. Po wojnie wrócili do Polski, w latach 50. wyemigrowali do Szwecji. Tam Julek, już jako człowiek dorosły, zaangażował się w poszukiwanie swoich korzeni. Przez lata niepokoił rosyjskie władze, napisał nawet do Putina (skutecznie, bo otrzymał dokument, którego poszukiwał), a dzięki swemu uporowi otrzymał m.in. odpis wyroku kary śmierci dla jego ojca i pismo Berii do Stalina, by zwolnić z gułagu 22 polskich obywateli – matka Julka jest pierwsza na liście.Te starania wynikały z potrzeby wiedzy o wojennych losach rodziny, o ojcu, którego nigdy nie poznał. Napisał o tym świetną książkę, która wyszła w kilku krajach. Niestety, nie w Polsce. Opowiadam tę historię jako kontrast do mojego podejścia.

„Co ja mogłem zobaczyć za sobą? Nawet żadnych grobów – czeluść, pustka, czarna dziura” – mówił pan w książce „Passa”.

– Nie było grobów, nie pozostał żaden ślad materialny tamtego życia – łyżka, stół, album, krzesło. Nie wiedziałem, po co mam szukać, skoro niczego nie znajdę. Zostałem fizycznie odcięty od przedwojennego świata – nie mam żadnej fotografii mojej matki, Izabeli, i nie wiem, jak wyglądała. Zdjęcie ojca, Bernarda, zobaczyłem dopiero jako dorosły człowiek, podczas pobytu w Paryżu, gdzie ojciec w latach 30. studiował i dokąd 30 lat później zaprosił mnie jego przyjaciel, adwokat Joseph Frenkiel. Przez całe studia mieszkali razem w jednej mansardzie przy bulwarze Saint Martin i byli biedni jak myszy kościelne („Mieliśmy jednego śledzia na kolację”). Ojciec został uchwycony na zbiorowej fotografii: wysoki, przystojny i lekko się uśmiecha. Bardzo mi się podobał. Ale nie chciałem szukać jego francuskich śladów, w Paryżu czy w Nancy – trochę ze strachu, a trochę z głupoty – takie przekonanie, że w moim przypadku przeszłość nie istnieje.

W chwili rozstania z rodzicami miałem niecałe dwa lata, w pamięci pozostało mi jedno jedyne wspomnienie – ojciec bierze mnie na ręce i przesadza przez wysoki mur. To wszystko. A i to nie było chyba prawdziwe wspomnienie, tylko wyobraźnia. Mierzenie się z bezsensowną śmiercią rodziców, to cierpienie, którego się chyba bałem, dlatego go unikałem, dlatego długi czas byłem zwrócony przodem do przodu. Im więcej bym się o nich dowiedział, tym bardziej by mnie bolało.

Dopiero jako człowiek dojrzały poszedłem do Żydowskiego Instytutu Historycznego. Pierwszy raz zjawiłem się tam, by wyjaśnić pewną historię z dzieciństwa. Zanim na stałe trafiłem do rodziny Prawinów, tuż po wojnie mieszkałem w Częstochowie, u Róży Kolin, siostry mojej matki. Ale ciekaw byłem, czy w czasie tego chaosu przełomu lat 1944/1945 byłem gdzieś jeszcze? Pani Rutkiewicz w ŻIH miała takie pudełko, jak po butach, i w tym pudełku pełno fiszek, także moją z 9 listopada 1944 roku: „Passensztein Dawid, 1938, (rodzice:) inż. Ber i Bela Mitz z Częstochowy, (ostatni adres:) 1939 Stanisławów, Romanowskiego 156, (obecnie Warszawa, ul. 11 Listopada 26/78 jako Bogdan Pasecki). Jest jeszcze dopisek na odwrocie: „Rodzice zabici w Radości”.


Fot.: Filip Ćwik/Napo Images / Newsweek_redakcja_zrodlo

A jeśli się już pan obejrzy za siebie, to co pan widzi?

– Raptem kilka dat i faktów. Mój ojciec po powrocie z Paryża, gdzie studiował, zamieszkał w Warszawie przy Chłodnej. Ale to w Częstochowie poznał Izabelę Mitz, pielęgniarkę. Pobrali się w 1936 roku i zamieszkali w Stanisławowie, gdzie ojciec otrzymał pracę w zieleni miejskiej.

W tym Stanisławowie na zachodniej Ukrainie, ze słynnym kościołem pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny, który Sienkiewicz wybrał na miejsce nabożeństwa żałobnego po śmierci Pana Wołodyjowskiego?

– Tak, w Stanisławowie przyszedłem na świat – jako Dawid, dopiero po wojnie zostałem Danielem Passentem. We wrześniu 1939 roku do miasta wchodzą Sowieci, wówczas moja rodzina się rozdziela. Ciotka, siostra mojego ojca, Anna Prawinowa, wraz z córką Dittą, ruszają na wschód – przeżyją wojnę w Uzbekistanie. Moi rodzice postanowili uciekać na zachód.

Wkrótce zaczynają się ukrywać, a mnie oddają pod opiekę swojemu przyjacielowi Tadeuszowi Płońskiemu, sąsiadowi ze Stanisławowa. Pan Płoński dbał o moje bezpieczeństwo przez całą okupację. Umieszczał mnie u ludzi, którzy mnie ukrywali, przekazywał następnym, pomagał finansowo, organizował pieniądze – swoje, swojej siostry, która miała sklep, a pod koniec wojny także pieniądze od Żegoty (konspiracyjna Rada Pomocy Żydom). Po wojnie Płoński przekazał mnie Prawinom. Jako ostatnia ukrywała mnie rodzina państwa Salonek na Pradze w Warszawie. Po latach pojechałem do tego domu – potworna rudera przy ulicy 11 Listopada. Dotrałem do mieszkania, ale otworzył mi jegomość, który bardzo pasował do tego budynku. Nie nalegał, bym wszedł do środka. Kilkanaście lat temu byłem też w Stanisławowie – to była podróż sentymentalna, choć oczywiście niczego nie mogłem ani pamiętać, ani kojarzyć.

To pańscy rodzice zabiegali w czasie okupacji, by sprowadzić pana do Warszawy, byście mogli być bliżej.

– Oni ukrywali się pod Warszawą, na linii otwockiej, ale nie wiadomo gdzie dokładnie. W 1944 roku zostali zadenuncjowani i rozstrzelani podczas masowej egzekucji w Radości. Ja końca wojny doczekałem na wspomnianej już Pradze, u Władysławy Salonek – w każdą niedzielę odwiedzał mnie też Tadeusz Płoński. I to on przekazał mnie w ręce płk. Jakuba Prawina, męża mojej ciotki Anny. Najpierw Prawinowie oddali mnie na wychowanie ciotce Róży, siostrze mojej matki, a po jej śmierci – zmarła tuż po wojnie na chorobę nowotworową – zabrali mnie do siebie. Trafiłem do normalnego domu, narodziłem się niejako powtórnie – nowe życie, właściwie od punktu zero – za mną były tylko cisza i ciemność. Prawinowie także nie wracali do przeszłości.


Fot.: Włodzimierz Ochnio / Newsweek_redakcja_zrodlo

W wywiadzie opowiada pan, jak przed przekroczeniem progu ich mieszkania stawiają pana do miski z ciepłą wodą i dokładnie szorują.

– Myli mnie w obawie przed wszami, ale dla mnie to symboliczna scena, jakby chcieli też spłukać tę moją przeszłość – dziecka żydowskiego ukrywanego, naznaczonego tragedią utraty obojga rodziców, pozbawionego korzeni. Potem mieszkaliśmy w Berlinie, gdzie Prawin był szefem Polskiej Misji Wojskowej w Niemczech. W domu nie rozmawiano ani o naszym żydowskim pochodzeniu, ani o naszej tożsamości, ani o tych, których nie było już wśród żywych. Ja też byłem pogodzony z sieroctwem. U Prawinów czułem się na swoim miejscu, zresztą – innego nie miałem. Być może był w tym wszystkim jakiś rodzaj obronnego wyparcia.

Kiedyś usłyszałem historię o kobiecie, która z Holokaustu zdołała ocalić jedno z dwojga swoich dzieci, to młodsze, które miała przy sobie, i – co wydaje się niewyobrażalne – „zapomniała”, że starsze oddała na przechowanie! Nawet jeżeli jest to zmyślone, to pokazuje, jak człowiek broni się przed pamięcią.

Przeszłość zaczęła mnie doganiać stosunkowo późno i korespondencyjnie. W 1992 roku otrzymałem list od Bogusławy Kowalskiej, córki nieżyjącej już wówczas Władysławy Salonek. Prosiła o potwierdzenie mojej u nich bytności, bo chcieli odpowiedzieć na apel Komitetu Żydowskiego, by zgłaszali się ci, którzy pomagali Żydom podczas wojny. Dzięki temu mogli uzyskać status i przywileje kombatantów. Mieszkałem wtedy w Bostonie, z rodziną Salonek spotkała się na moją prośbę Agnieszka Osiecka. Potem napisała do mnie list…

„Byłeś bardzo grzecznym dzieckiem, (…) spałeś w pokoiku, do którego wchodziło się przez szafę. Grzecznie tam wchodziłeś, ale rano miałeś czerwone oczy, bałeś się tam spać. Więc ta matka poleciła synkowi, Wojtkowi, żeby też tam spał”.

– Wystąpiłem wówczas o przyznanie rodzinie pani Władysławy drzewka Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. W 1995 roku z okazji uroczystości spotkałem się z Bogusławą, którą podczas mojego pobytu na Pradze nazywano Bogną. Była o osiem lat ode mnie starsza i to ona się mną zajmowała, kiedy matka była w pracy. Dwa lata później, w 1997 roku, napisał do mnie Tadeusz Płoński. Mieszkał w Poznaniu, niemal natychmiast do niego pojechałem. Opowiedział mi o moich rodzicach – ojciec był agronomem, specjalizował się w kwiatach, a pracował w zarządzie zieleni miejskiej w Stanisławowie. Żeniąc się z matką – drobną i nieśmiałą pielęgniarką – popełnił mezalians. Płoński kontaktował się z moimi rodzicami przez całą okupację – w 1944 roku nie przyszli na umówione spotkanie. Podczas naszego spotkania – pierwszego od pół wieku i ostatniego, bo ja wyjechałem do Chile, a Tadeusz Płoński wkrótce zmarł – dostałem od niego swoje zdjęcie z 1947 roku – siedzę na motocyklu pana Zboińskiego, adiutanta mego wuja Prawina – oraz krótki liścik, który do niego napisałem, m.in. o tym, że „w Berlinie jest ładnie”.

Przez wszystkie kolejne – świadome już lata – cieszyłem się życiem, pochłonęły mnie najpierw studia, a potem praca.

Przeszłość nie była panu do niczego potrzebna?

– Na pewno nie do tego, by w przeszłości szukać pociechy za nieudane życie, bo było udane. Ale nie jestem dumny z mojego braku zainteresowania własnymi korzeniami. Raczej wręcz przeciwnie. To chyba wynika też z beztroskiego stosunku do własnej historii. Nie mam natury zbieracza, więc nigdy nie przechowywałem dokumentów, zdjęć, zapisków – nawet moje artykuły skonfiskowane przez cenzurę gdzieś się zawieruszyły! Niektórzy mają głęboką potrzebę więzi ze swoją przeszłością – prof. Marcin Kula, syn światowej sławy historyka, prof. Witolda Kuli i wybitnej socjolog, prof. Niny Assorodobraj, wspomina w swojej książce, że u niego w domu nie wyrzucało się żadnego papierka, na którym było coś napisane. To mądra strategia. Dziś staram się stworzyć takie domowe archiwum, choć skupiam się przede wszystkim na rzeczach, które dotyczą mojej córki Agaty. Teraz myślę, że od przeszłości, nawet tej strasznej, nie można się odwracać.

DANIEL PASSENT (ur. 1938-2022). Polski dziennikarz i dyplomata, wieloletni felietonista tygodnika społeczno-politycznego „Polityka” i ambasador RP w Chile. Tłumacz, satyryk i autor książek. W 2012 r. ukazał się z nim wywiad rzeka „Passa”, autorstwa Jana Ordyńskiego.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykuł„Myślałem: młodzi są, spłacą długi, odbiją się. Nie odbili”. Życie z długami, których nie można spłacić
Następny artykułDzieje choinki. Jak stała się nieodłącznym elementem świąt?