A A+ A++

Dawid Szymczak: Wyjeżdżał pan na dwa lata, a za granicą zeszło blisko trzydzieści. Trzeba było się znów w Polsce zadomawiać?

Janusz Góra, asystent Dariusza Żurawia: Przez te wszystkie lata dość regularnie przyjeżdżaliśmy z rodziną do Polski, więc nie musiałem się przestawiać. Zawsze wiedzieliśmy, że w końcu wrócimy. Cieszę się, że już jesteśmy, a ja mogę pracować w ekstraklasie.

Zobacz wideo Prezes Lecha: Jesteśmy w stanie robić transfery za milion euro

Kto wpadł na pomysł, żeby sprowadzić pana do Lecha Poznań?

– Zadzwonił Tomasz Rząsa, ale czy to był jego pomysł? Z dyrektorem spotkałem się w Poznaniu i odbyłem pierwsze rozmowy. Później dołączył też trener Dariusz Żuraw. Już się znaliśmy, bo wiosną byłem na meczu Lecha i wtedy mieliśmy chwilę, żeby porozmawiać. Niezobowiązująco. O piłce.

Jak o piłce rozmawia dwóch uczniów Ralfa Rangnicka?

– Na końcu na pewno zawsze się ze sobą dogada! Ale poważniej: rzeczywiście na grę w piłkę patrzymy w podobny sposób. Mamy zbliżone oczekiwania, priorytety, chcemy realizować cele poprzez dobrą grę. Obaj wiemy, że to jedyna droga.

Da się te standardy, filozofię i założenia poznane w Red Bullu przenieść do Poznania?

– Myślę, że już w grze Lecha jest wiele aspektów, pod którymi podpisaliby się w Red Bullu: zespół gra do przodu, zakłada pressing na połowie rywala, stawia na młodych piłkarzy, czyli credo z Salzburga. Darek Żuraw już to wprowadził. Nie uda się jednak przenieść wszystkiego jeden do jeden, to niemożliwe.

Jak to się stało, że ze wszystkich ludzi, których znał Ralf Rangnick, do pracy w Salzburgu wybrał pana?

– Znał mnie, bo byłem jego piłkarzem i pasowałem do jego taktyki, szybko się w niej odnalazłem, wiedziałem o jaką grę mu chodzi, szybko zaczynałem rozumieć nowe elementy, które wprowadzał. Zawsze grałem tak, jak chciał, więc mógł zakładać, że skoro bardzo dobrze rozumiałem jego taktykę będąc piłkarzem, to jako trener też będę chciał grać w ten sposób i będę myślał w podobnym kierunku. Ale to tylko moje przypuszczenie, bo nigdy mi tego nie powiedział.

Dostrzegł w panu talent trenerski już wtedy, gdy był pan jego piłkarzem?

– Chyba nie. Sam wtedy nie myślałem, żeby zostać trenerem. Chciałem jak najdłużej grać w piłkę.

Kończył pan karierę jak miał 46 lat.

– Zerwane więzadła w stawie skokowym mnie do tego zmusiły. Byłem już wtedy grającym asystentem trenera, samodzielnie prowadziłem drugą drużynę Ulm, więc wtedy już wiedziałem, co będę robił po karierze. Nie było sensu tego przeciągać, uznałem, że kontuzja to sygnał, by kończyć, choć wiadomo, że serce chciało jeszcze grać.

Czyli to, że z Rangnickiem postrzegaliście piłkę w podobny sposób, było kluczowe?

– Pewne rzeczy robiłem automatycznie i dlatego ściągnął mnie do Ulm. Chciał, żebym u niego grał, przedłużył mi tym karierę o kilka lat. Dał mi trzecią młodość. Ale wątpię, żeby opierał się tylko na tym, jakim byłem piłkarzem. Na pewno analizował, jak mogę rozwinąć się trenersko.

Jak on otwiera umysł piłkarza? Na czym polega jego fenomen?

– Jest doskonały w przekazywaniu wiedzy. Potrafi przekazać innemu trenerowi, jak powinien pracować z piłkarzami. Dużo rozmawia i potrafi to robić. Jest przekonany co do swojej filozofii pressingu. Jego uczniowie mają to zaszczepione. Zaraża tym. Jest konkretny.

Na co panu otworzył oczy?

– Nie spotkałem się wcześniej z trenerem, który by opowiadał tak dużo o taktyce. Dzielił zespół na formacje i czasami rozmawiał wyłącznie z obrońcami, innym razem z pomocnikami albo z całym zespołem. Zależy co miał do przekazania. Dużo pracował indywidualnie z zawodnikami i wszystko to opierało się na rozmowie: zawsze tłumaczył, dlaczego coś trzeba zrobić w taki sposób. Najpierw przekonywał do swoich pomysłów. Później, jak się widziało na boisku postępy, to było się przekonanym.

W takim razie, ile trener pracujący w Red Bullu ma swobody i miejsca na wprowadzanie swoich pomysłów, a na ile musi stosować się do podręcznika Rangnicka?

– Nie to, że musi się stosować. Po prostu trenerzy, którzy pracują w Red Bullu są odpowiednio dobierani. Rangnick i jego sztab ich selekcjonują. Wcześniej wiedzą, w jaki sposób będzie chciał grać trener przez nich rozpatrywany. Będzie mógł być ściągnięty, jeśli o piłce myśli w podobny sposób jak oni. W klubie jest określona filozofia, są wyznaczone cele, na które trener musi kłaść nacisk. Każdy trener je zna. Może wdrażać swoje pomysły, ale w ramach tej filozofii.

Czyli raczej nie mógł pan nagle zapałać miłością do gry piątką obrońców, niskiego pressingu i zachowawczej gry?

– Pamiętajmy, że na boisku zawsze jest jeszcze przeciwnik i on też ma swój pomysł na mecz, więc zdarzało się, że chcieliśmy atakować wysoko, ale nam to nie wychodziło, rywal był lepszy i przejmował inicjatywę. Nikt wtedy nie bił trenera po rękach dlatego, że się cofnął. Była jednak nakreślona ogólna wizja, którą w dłuższym wymiarze trzeba było realizować.

Co było najważniejsze?

– Odbiór piłki. Trzeba tak wywierać presję na przeciwniku, żeby w konsekwencji stracił piłkę. To najważniejszy punkt tej filozofii. Do tego przede wszystkim dąży się na treningach, a później kładzie nacisk na realizację w meczach.

I te słynne sekundy, w ciągu których trzeba odebrać piłkę. Ile ich było?

– To mit. Powtarza się to w wywiadach, ale tak naprawdę nikt nie stał na treningu ze stoperem i tego nie mierzył. Owszem, jest taka zasada, że jeśli w ciągu pięciu sekund po stracie piłki znów ją odzyskasz, to przeciwnik niemal na pewno będzie źle ustawiony i łatwiej będzie zdobyć bramkę. Statystyki to potwierdzają. Tyle, że to już żadna tajemna wiedza, wielu trenerów stosuje tę zasadę w różnych klubach. Tak samo mówiło się, że najwięcej goli strzelamy, jeśli od odbioru piłki do skończenia akcji nie minie więcej niż dziesięć sekund. Zawodnicy mają to zakodowane, słyszą o tym, znają rozwiązania, które mają do tego doprowadzić. Ale znów – nikt ze stoperem nie stoi.

Pan był przez kogoś nadzorowany? Ktoś pana rozliczał z tego, jak gra pana drużyna i czy realizuje te postanowienia?

– Dyrektor akademii czy dyrektor sportowy klubu przychodzili na treningi i doglądali. Poza tym każde boisko w akademii jest monitorowane. Wszędzie są kamery, dzięki czemu każdy skaut, trener czy dyrektor może w każdej chwili, siedząc w swoim biurze, przełączać się i oglądać różne treningi lub mecze. Każde zajęcia są nagrywane i lądują w odpowiednim serwerze. Dyrektor widzi, jak trener prowadzi zajęcia. Trenerzy mogą obserwować zawodników z innych roczników, a skauci podglądają piłkarzy, których akurat testujemy. Big Brother.

Przeszedł pan przez niemal wszystkie szczeble tej akademii. Zaczynał pan z 13. i 14-latkami, aż prowadził Liefering. Dlaczego nie został pan drugim Marco Rose i nie objął pan pierwszej drużyny?

– Czasami tak się to układa. Marco wykorzystał swoją szansę, zdobył młodzieżową Ligę Mistrzów.

A pan był tuż za jego plecami. Wspólnie prowadziliście tę drużynę.

– No tak. A później klub zadecydował, że Marco idzie do pierwszej drużyny, a ja dostaję Liefering. Taka była decyzja, nie do końca wiem, co za nią stało. Ale nie mogłem narzekać. Praca w Lieferingu też była bardzo ciekawa i ważna dla klubu, bo chodziło o bezpośrednie przygotowanie zawodników do gry w pierwszym zespole.

Nie zabrakło puenty?

– Może i tak, ale nie robię sobie z tego powodu wyrzutów.

A to odejście z klubu czym było podyktowane?

– Zmianami w klubie, które co jakiś czas następowały. Podejście tam jest takie, żeby trenerzy dość często się zmieniali – średnio co dwa lata. Ja pracowałem siedem – to i tak bardzo długo. Byłem chyba najdłużej pracującym trenerem. Razem ze mną odeszło kilku innych. W absolutnej zgodzie, podaliśmy sobie ręce, podziękowaliśmy. Taka filozofia.

Z czego wynika? U nas byśmy powiedzieli, że potrzebna jest jakaś ciągłość pracy.

– Trener też musi iść dalej, rozwijać się. Oni wtedy biorą innych, świeższych, z jeszcze innym spojrzeniem.

Liefering, w którym pracował pan na koniec to bardzo ciekawa drużyna. Powstała, by obejść przepisy, które zabraniają posiadania najlepszym klubom rezerw w drugiej lidze. No i jest takim pierwszym sitem przesiewowym dla tych wszystkich utalentowanych zawodników sprowadzanych do Salzburga z Afryki, Azji i Ameryki Południowej. Miał pan bardzo multikulturowy zespół.

– Dlatego na każdym treningu było trzech tłumaczy. Nie trafiali tam przypadkowi zawodnicy. Ci, którzy zostali ściągnięci, byli wcześniej bardzo długo obserwowani, więc umiejętności mieli naprawdę bardzo wysokie. Świetnie się z takimi zawodnikami pracowało: musiałem się nimi zaopiekować, bo pierwszy raz znaleźli się w Europie, byli daleko od domu, ale dość szybko się aklimatyzowali i z dnia na dzień widziałem ich postępy. Z czasem zaczynali pokazywać pełen potencjał. To byli bardzo młodzi chłopcy, bardzo utalentowani, ale musieli zostać ukształtowani. Błyskawicznie przyswajali wiedzę. Daję słowo, że każdy trener pracując tam, odczuwałby wielką satysfakcję.

To taki ostatni przystanek przed naprawdę wielką piłką. Z pana drużyny najlepsi piłkarze trafiali już prosto do pierwszej drużyny Salzburga.

– W większości tak. Czasami niektórzy byli wypożyczani do innych zespołów, żeby ogrywali się w najwyższej lidze, ale jeszcze nie w Salzburgu. Na koniec średnia wieku w naszej drużynie wynosiła nieco ponad 18 lat. Sukcesywnie ją obniżaliśmy, bo początkowo graliśmy w trzeciej lidze i potrzebowaliśmy kilku starszych zawodników, żeby na nich oprzeć zespół i awansować do drugiej ligi. Tam już celem było maksymalne odmłodzenie zespołu, żeby mogli do niego wchodzić zawodnicy przychodzący bezpośrednio z akademii.

Czym jeszcze, poza wiekiem piłkarzy, wyróżniał się pana zespół w drugiej lidze?

– Budżetem, bo mieliśmy największy w całej lidze. Profesjonalizmem, bo nikt nie miał tak rozbudowanego sztabu ani takich warunków do pracy. Trenowaliśmy w tym samym ośrodku co akademia, mieliśmy do dyspozycji te wszystkie udogodnienia. Na pewno wyróżniliśmy się też stylem gry, bo gdzie nie pojechaliśmy, od razu było wiadomo, że gra druga drużyna Salzburga: charakterystyczny doskok, operowanie piłką, budowanie akcji.  

Kto z pana zespołu wypłynął później na szerokie wody?

– Dayot Upamecano, Konrad Laimer i Amadou Haidara są dzisiaj w RB Lipsk, Xaver Schlager jest w Wolfsburgu, Diadie Samassekou w Hoffenheim. Jeszcze paru by się znalazło, ale nie śledzę tego aż tak uważnie.  

Red Bull wychowuje lepszych piłkarzy czy trenerów?

– Jednych i drugich.

Przeczytaj też:

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykuł“Ratownik4” kończy służbę na lotnisku w Kaniowie
Następny artykułKoronawirus. Prezydent Płocka zaproponował wojewodzie utworzenie szpitala polowego w SP nr 17