A A+ A++

Cierpiał na chorobę Parkinsona, miał kłopoty z ciśnieniem i inne dolegliwości. A jednak codziennie pisał, ostatnio niewiele, po pół strony. Jego najnowsza powieść rozgrywa się w domu pracy twórczej nad Wigrami w pokamedulskim klasztorze, gdzie zjeżdżają literaccy stypendyści.

– Przecież wiedziałem, że ostatnimi książkami właściwie żegna się ze światem, pisze o odchodzeniu – mówi Krzysztof Varga, pisarz, przyjaciel autora „Spisu cudzołożnic”. – Ale myślałem, że będzie tak odchodził jeszcze bardzo długo, latami. Kiedy zadzwoniła do mnie Kinga, żona Jerzego, nie mogłem uwierzyć, że to już.

Jerzy Pilch zmarł 29 maja w domu w Kielcach. Miał 67 lat.

Ostatni spacer po Hożej

– Jest coś „zabawnego” w tym, że facet, który nie może wyjść z domu

w Warszawie, opuszcza miasto i trafia do Kielc. I tutaj się dowiaduje, że też nie wyjdzie z domu, bo epidemia. Ciekaw jestem, jaki będzie dalszy ciąg tej tajemniczej peregrynacji – zaczął Jerzy Pilch naszą ostatnią rozmowę dla „Newsweeka”, kiedy spotkaliśmy się miesiąc temu. Zadzwoniłem do niego pod koniec marca, kiedy zaczęła się pandemia i nasz świat wywrócił się do góry nogami. On to jakoś przeczuł, napisał przecież książkę „Żywego ducha”, z takim opisem: „Puste są kina, filharmonie i stadiony, w teatrach nie ma ani aktorów, ani publiczności. Puste autobusy, puste samoloty, puste tramwaje. Puste lotniska, dworce i parkingi”.

Pilch się zgodził na wywiad, zaprosił do Kielc, jak już ta cała epidemia się przewali. Może za miesiąc, dwa. Zadzwonił tydzień później, że możemy jednak porozmawiać przez Skype’a. To było absolutne złamanie jego zasad. Na wywiady umawiał się zawsze osobiście, to był rodzaj spektaklu. Zawsze w miejscach, w których czuł się najlepiej. Najpierw w hotelowym lobby nieopodal swego warszawskiego mieszkania koło ronda ONZ, później w ulubionej kawiarni na pl. Trzech Krzyży, a potem w mieszkaniu na Hożej.

Nie wiem, dlaczego tym razem złamał swój rytuał. Czy przeczuwał, że kilka miesięcy to zbyt odległa perspektywa na spotkanie?

Na ekranie wyglądał na strasznie szczupłego, siedział na wózku. Mówił cicho, ale pewnie. – Nie umiem mówić inaczej o tej sytuacji niż z nutą komizmu czy nawet szyderstwa. Nie umiem, ale to się jeszcze nie skończyło. Niech ta wesołkowatość nie przysłoni sytuacji naprawdę poważnej – mówił ironicznie i zarazem śmiertelnie poważnie. Cały on.

Na autoryzację zwykle potrzebował dużo czasu, traktował wywiad bardzo poważnie, jak swój tekst. Mówiąc wprost: pisał go od nowa. Tym razem zmienił tylko jedno słowo.

– Był słaby – mówi Krzysztof Varga. – Ostatni raz widzieliśmy się w grudniu. Sprzedał już swoje warszawskie mieszkanie, byli z żoną prawie spakowani. Wyszliśmy na spacer. To znaczy on poruszał się już na wózku. Trzeba było go z niego zdjąć, bo wózek nie wchodził do windy, i przesadzić na krzesełko. Potem znów na wózek. Poszliśmy do księgarni Czytelnika na Wiejską, do jego ulubionej kawiarni przy pl. Trzech Krzyży, do Empiku… Miałem wrażenie, że żegna się z Warszawą. Wie, że już jej nie zobaczy.

Atomowe felietony

Był naukowcem na Uniwersytecie Jagiellońskim, sprzedawcą w galerii Andrzeja Mleczki, stróżem w starej bibliotece w kościele ewangelicko-augsburskim w Krakowie. W 1989 roku otrzymał prestiżową Nagrodę Fundacji im. Kościelskich za tom „Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej”, ale z pisania zaczął się utrzymywać stosunkowo późno. I to przede wszystkim z felietonów.

– Poznaliśmy się pod koniec lat 90. – wspomina Krzysztof Varga. – Siedzieliśmy z Marcinem Świetlickim w Zwisie, ulubionej knajpie krakowskich pisarzy na Rynku, kiedy przechodził Jerzy. Szedł do „Tygodnika Powszechnego”, którego był wtedy czołowym felietonistą. Dosiadł się, potem przenieśliśmy się do innej knajpy. Na pewno do „Tygodnika” tego dnia nie dotarł.

Na przełomie lat 90. i dwutysięcznych był gwiazdą. „Rozpacz z powodu utraty furmanki”, „Bezpowrotnie utracona leworęczność”, „Spis cudzołożnic”, „Tezy o głupocie, piciu i umieraniu” – to książki, które na przełomie wieków musiał znać każdy szanujący się polski inteligent.

Przeniósł się z Krakowa do Warszawy. Za „Pod Mocnym Aniołem” otrzymał w 2001 roku literacką nagrodę Nike. Na kolejną książkę dostał 200 tys. zł zaliczki (to były „Narty Ojca Świętego”). Kiedy przeszedł z felietonami z „Polityki” do „Dziennika”, dostawał za nie 30 tys. zł miesięcznie. Udzielał wywiadów literackim pismom i kolorowym magazynom. Ale ani na moment nie tracił autoironii.

– Kasa, jak jest, trochę potworność losu łagodzi, ale tylko trochę – mówił w wywiadzie. – Prawdziwe problemy prawdziwego pisarza są gdzie indziej. Nawet jak wieczorem dostaje Nike albo Nobla, następnego dnia, góra trzeciego już powinien zapierdalać z robotą. Demony niemocy, zapaści twórczej, sklerozy udaremniającej snucie barwnych opowieści, demony starczego zdziecinnienia, demencji, a najbardziej pychy patrzą nań łakomie – ostrzegał.

Jego felietony były perełkami humoru i okrucieństwa. I miały wtedy moc bomby atomowej. Sam się o tym przekonałem – dwukrotnie mnie zmiażdżył, kiedy zalazłem mu za skórę reportażem o jego pierwszych miesiącach w Warszawie. Za

pierwszym razem od rana wszyscy pytali, czym podpadłem, skoro Pilch spuścił mi taki literacki łomot. Za drugim – redakcja, z którą współpracowałem, po prostu mnie zwolniła, uznając, że nie chce mieć u siebie wroga Jerzego Pilcha.

Kokietował szczerością

– Poznaliśmy się bardzo dawno, ale zaczęliśmy się kolegować bardzo późno, obaj dobrze po pięćdziesiątce – wspomina Piotr Bratkowski, publicysta „Newsweeka”. – To była więź bardzo szczególna, bo poza literaturą i zamiłowaniem do piłki nożnej łączyły nas powiązane ze sobą choroby. Obaj leczyliśmy się z uzależnienia od alkoholu, u obu z nas łączyło się ono z różnymi formami parkinsonizmu – u Jurka w znacznie większym nasileniu. Na pierwszy wywiad z Jurkiem umówiliśmy się w maju 2012 roku, w barku na tyłach hotelu Polonia. Jurek był po pierwszej operacji mózgu, w nie najlepszej formie. Gdy wszedłem, dostrzegłem w kącie mężczyznę, który – jak mi się zdawało – szybko pisze coś na laptopie. Podszedłem bliżej i zobaczyłem, że to Jerzy – i wcale nie pisze na laptopie, tylko dłonie w niekontrolowany sposób skaczą mu po blacie. Rozmawialiśmy bardzo szczerze, także o różnych wstydliwych upadkach życiowych, z góry zakładając, że połowa nie pójdzie do druku. Bo Jurek kokietował szczerością na pograniczu ekshibicjonizmu. Ale to była konwencja, bardzo tę szczerość kontrolował.

Po rozmowie zażartował: – Gdybyś teraz zgubił dyktafon, znalazca mógłby go za duże pieniądze sprzedać tabloidowi.

– On jako jeden z pierwszych umiał połączyć w sobie literacką wielkość z rolą celebryty – mówi Krzysztof Varga. Ale potem przyszło następne pokolenie i nowe literackie gwiazdy. Proza Pilcha była jak na te czasy zbyt wyrafinowana literacko, zbyt autotematyczna. Polska zaczęła czytać powieści z wartką akcją, prozę gatunkową, raczej Jakuba Żulczyka czy Szczepana Twardocha niż Pilcha.

Jak znosił abdykację? Varga: – To nie był facet, który na coś narzeka. Owszem, nakłady były nie tak duże, zaliczki mniejsze. Może coś ironicznie skomentował, ale pisał swoje.

– Pisarska filozofia Pilcha była bardzo prosta: snucie opowieści – mówi Piotr Bratkowski. – Zanim się zakolegowaliśmy, raz ostro starliśmy się w mediach. Napisałem tekst, w którym zarzucałem współczesnym pisarzom, że zbyt łatwo dają sobie odbierać rolę obywatelskich autorytetów. Jurek odpowiedział mi złośliwym felietonem w swoim najlepszym stylu. Napisał, że polska literatura właśnie wyzwala się z różnych obywatelskich obowiązków i uczy się tego, co w niej najważniejsze – opowiadania ciekawych historii. Nie polemizowałem, uznałem, że to Jerzy ma rację.

Andrzej Franaszek, literaturoznawca, biograf Czesława Miłosza i Zbigniewa Herberta:

– Przez lata posługiwał się w swojej prozie tematem alkoholu, zmysłowości, erotyki, często był traktowany troszkę z przymrużeniem oka. A to był bardzo mądry człowiek i znakomity pisarz stylista. Z łatwością rozpoznajemy, że to Pilch, nie sposób go z kimś pomylić.

– Jego biografia była fundamentem jego pisarstwa, tam się wielokrotnie pojawiały powroty do czasów młodości, do dzieciństwa w Wiśle, do dziedzictwa luterańskiego, z którego wyrósł. Ale według mnie fundamentalne było to, że był czytelnikiem, że żył literaturą. Był bardzo oczytany, dla niego istotna była materia słowa – wspomina Varga. – Kiedy debiutował, jego język literacki był w pełni ukształtowany, to jest rzadki przypadek. Po tym się poznaje wielkiego autora, że ma język, którego nie można pomylić z żadnym innym.

Celebryta samotnik

Uwielbiał rozmawiać przez telefon. Godzinami. Ze starymi przyjaciółmi i nowymi znajomymi.

– W Gołębniku, siedzibie krakowskiej polonistyki, zadzierzgnęła się przyjaźń między Jerzym Pilchem, Bronisławem Majem i Marianem Stalą – wspominał lata 70. Jerzy Illg, redaktor naczelny wydawnictwa Znak. – Z meandrycznymi zakolami zbliżającymi i oddalającymi w różnych okresach trzech muszkieterów trwa ona do dzisiaj. Do dzisiaj istnieje stała łączność telefoniczna, polegająca na niemal codziennym komentowaniu wydarzeń, dzieleniu się plotkami i nowinami, złośliwym wydobywaniu gaf, potknięć i głupstw wygadywanych przez polityków, dziennikarzy i kolegów pisarzy.

– O czym rozmawialiśmy? O sprawach ważnych dla mężczyzn – lakonicznie odpowiada Varga. – W jego mieszkaniu na Hożej byłem ze trzy razy, ale rozmawialiśmy godzinami przez telefon. Był królem literatury, który siedział na swoim fotelu w centrum Warszawy i przez telefon kontrolował literackie życie stolicy, całej Polski, a może i całego świata. Był ciekawy świata, ale nie lgnął do niego. Lubił być dobrze poinformowany, ale nie wychodził z domu. Był celebrytą samotnikiem.

– Maj to był jego szczególny miesiąc, dopadała go melancholia przemijania – wspomina Piotr Bratkowski. – Miał takie stałe majowe powiedzonko: „Jeszcze tylko czerwiec, a potem już zaraz zrobi się wigilia”.

– Kiedy parę miesięcy temu wydałem książkę, jeden z pisarzy powiedział: „Tego pierwszego zdania pozazdrościłby ci Pilch” – dodaje Piotr Bratkowski. – Był to najcenniejszy z możliwych komplementów, bo Jurek był mistrzem niezwykłych, pięknych zdań.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułDzień 77.
Następny artykułWspólnota ratunkowa. To historyczny moment dla Unii Europejskiej