A A+ A++

PanSmok pisze: Skomentowałem ostatnio film na JM dotyczący skoku
spadochronowego i parę osób w komentarzach napisało – pisz artykuł. Że
ja? Ostatni dłuższy tekst pisałem na maturze z języka polskiego. Ale
ziarno w głowie zostało zasiane i zaczęło drążyć. A co mi tam – spróbuję.

Spadochroniarstwo w świadomości społecznej ma jakąś otoczką tajemniczości i egzotyki, a jak to wygląda na moim przykładzie? Czasem kiedy znajdę się w grupie mieszanej (ludzi, którzy mnie znają i obcych mi osób) w trakcie rozmowy wychodzi na jaw, że skaczę – ktoś ze znajomych pyta, czy coś ciekawego ostatnio się działo, ja odpowiadam i nagle widzę, że czyjeś oczy z grona otwierają się szeroko:
– To ty skaczesz na spadochronie? (najczęściej używana forma).
– Tak.
I zaczyna się 100 pytań do. Nie mam nic przeciwko. Fajnie jest opowiadać o rzeczach, które się kocha. Przy okazji można odczarować niektóre krążące mity lub spróbować zarazić kogoś pasją. No to lecimy.

Cierpię na lęk wysokości. Dzieckiem będąc osiągnięciem był czwarty stopień domowej drabiny. Im byłem starszy, tym było lepiej i łatwiej, ale 2 metry nad ziemią kolana robiły się miękkie, w okolicach 2,5-3 metrów zaczynała się strefa śmierci. Wyżej ni hu hu. Rusztowanie – mowy nie ma. Bałem się i już.

Kolega z pracy spotykał się ze spadochroniarką. Dwie osoby w pokoju, 8 godzin dziennie przez parę lat – rozmawia się o wszystkim i – chciał nie chciał – temat skakania wypływał raz na jakiś czas. Tam też po raz pierwszy usłyszałem o skokach tandemowych i postanowiłem rozprawić się z moim lękiem wysokości raz na zawsze stosując zasadę większego młotka. Skok tandemowy tani nie jest, ale byłem zdecydowany. Zostałem skierowany do konkretnego człowieka (tandem instruktora), nie musiałem szukać, pytać. To sporo upraszczało.

Umówiliśmy się na konkretny dzień. Pojechałem na lotnisko, gdzie okazało się, że muszę czekać cały dzień – skaczę ostatni. W międzyczasie zmieniła się pogoda – sorki, ale dziś nie skoczymy. Jak chcesz, to czekaj do jutra. Na strefie był bar i parę miejsc noclegowych, więc wynająłem łóżko i – chcąc nie chcąc – trafiłem na sobotnią imprezę skoczków, którzy spędzali weekend na strefie. Wszyscy znali się jak łyse konie – tylko ja byłem jak wolny elektron. Oni ze sobą rozmawiali, a ja słuchałem. Sporo się tam wtedy dowiedziałem o sporcie jako takim. Miałem bezpośrednie dojście „od kuchni”.

Nadszedł następny dzień i okazało się, że znowu jestem ostatni w kolejce, bo jestem z „listy rezerwowej” po wyskakaniu klientów normalnie zaplanowanych na ten dzień. No nic – pogoda piękna, lato, upał… poczekamy. Cały kolejny dzień oglądałem tych samych ludzi, jak ubierają się, idą do samolotu, skaczą robiąc istne cuda w powietrzu, lądują, układają spadochrony i z powrotem ładują się do samolotu. W międzyczasie przeszedłem „szkolenie” – półgodzinna pogadanka o tym, co się będzie działo, czego oczekiwać, gdzie się złapać, jak się wygiąć i czego pod żadnym pozorem nie dotykać. Dzień miał się ku końcowi, słońce nieśmiało zaczęło kierować się ku horyzontowi – nadeszła moja kolej. Prawie dwa pełne dni na strefie – przyznam, że troszkę miałem już dość tego czekania.

Ubrali mnie w uprząż, pogadałem chwilę z tandem pilotem, poszliśmy do samolotu, zapakowali mnie z całą resztą i wystartowaliśmy. Po raz pierwszy w życiu leciałem samolotem. Ciekawe uczucie, trochę buja, ale wokoło same uśmiechnięte twarze i widoki po byku. Poza jednym typem, który poszedł spać. Tu trochę zwątpiłem: JAK DO CHOLERY MOŻNA USNĄĆ W TAKICH WARUNKACH??? Okazuje się, że można. Nerwów troszkę było, ale nie za dużo, delikatna adrenalinka – ale w normie.

Dolecieliśmy na 4000 m, ktoś otworzył drzwi i ludzie zaczęli po kolei wyskakiwać. Tandem wychodzi ostatni. Przymocowany do instruktora jak bliźniak syjamski powoli przesuwam się w stronę drzwi. W głowie spokój i znak zapytania. Parka przed nami przybiła piątkę, w sekretnym języku migowych gestów grzybiarzy jeden drugiemu pokazał, że dziś na obiad gołąbki (tak mi się przynajmniej wydawało), ten drugi wyraził wątpliwość i obiecał, że zadzwoni dopytać. Pierwszy potwierdził i wyskoczyli.

Moja kolej. Podeszliśmy do otwartych drzwi, zobaczyłem WIDOK niezmącony szybami i ścianami.. W głowie spokój. Trzy wahnięcia (przód, tył, przód), jak na szkoleniu i fru. Spadam. Lecę. Widoki zacne. Mózg przełączył się na tryb obserwatora. W głowie spokój. To jest to całe skakanie? To jest ta wyrywająca z butów adrenalina? Instruktor klepnął mnie w ramię – mogę rozłożyć ręce i cieszyć się lotem. Całkiem miłe uczycie. Często powtarzane pytanie: jakie to uczucie spadać?

Nie da się tego opisać. To zupełnie inne środowisko, w jakim się znajdujesz. Zupełnie inny zestaw bodźców, którym jesteś poddawany. Jedynie do czego mogę to przyrównać, to próba wytłumaczenia komuś, kto nigdy nie miał kontaktu z wystarczająco dużą ilością wody, co to znaczy pływać i jakie to uczycie unosić się w wodzie. Abstrakcja 100% – to zupełnie inny zestaw klocków.

W momencie kiedy zaczęło mi się podobać, kiedy naprawdę się rozluźniłem i zacząłem chłonąć zmysłami nowe środowisko, jakiś bydlak chwycił mnie za uprząż i z całej siły pociągnął do góry. Co do jasnej…??? Parę sekund bezprecedensowego ciągnięcia za bety, rzut oka do góry, a tam niespodzianka – otwarta czasza spadochronu. W ciągu paru sekund zwalniasz z 200 km/h do 20 km/h. Najbardziej hardkorowe hamowanie w samochodzie i zawiśniecie na pasach bezpieczeństwa nawet koło tego nie stało.

– Jak ci się podoba? – głos instruktora za uchem.
– Całkiem fajnie.
– Jaki mamy kolor czaszy?
– Pomarańczowy.
– Bo wiesz – nie do końca jest w porządku i będziemy mieli przesiadkę.

Że co? O czym on… nagle ktoś wykopnął mi krzesło spod nóg i znowu zacząłem spadać, by po dwóch trzech sekundach i dużo łagodniejszym szarpnięciu znów zawisnąć.

– A teraz?
Rzut oka na czasze.
– Żółty.
– Widzisz to pomarańczowe spadające obok nas? – zapytał instruktor wskazując na kłąb szmat i linek, który właśnie nas mijał, lecąc w kierunku ziemi. – To nasza główna czasza.

Tak – właśnie przeżyłem moje pierwsze ratowanie, czyli odpięcie czaszy głównej i otwarcie czaszy zapasowej. Przyjąłem to zupełnie bezrefleksyjnie. Przypomniałem sobie o tym jakieś dwa lata później i dopiero do mnie w pełni dotarło. Ale nie odbiegajmy od tematu.
Lot na czaszy: całkiem przyjemny element skoku, poza drobną łyżką dziegciu w garncu miodu w postaci dwóch mniej więcej 2-centymetrowej szerokości pasków, na których wisi CAŁY ciężar ciała. Uprząż jest uniwersalna – nieważne, czy ważysz 40 kg, czy 100 – dostajesz taką samą. A ja raczej spoza tej górnej granicy…

– Masz ochotę się trochę pokręcić? – pytanie zza pleców.
– No peeewno.

Sterowanie spadochronem jest zaskakująco proste. Masz do wyboru dwie linki zwane – nie wiedzieć czemu – sterówkami: Prawą i lewą. Ciągniesz prawą – skręcasz w prawo. Ciągniesz lewą – skręcasz w to drugie prawo. Pociągnąłem. Skręciliśmy. Prędkość wzrosła. Przeciążenie wzrosło. Po mniej więcej dwóch pełnych obrotach dwa tępe miecze zagłady wrzynające się w moje pachwiny wcięły się już chyba do wysokości bioder. Agonia.

– STOP, stop, stop, stop, stoooop.
– Nie ma sprawy, nie musimy się kręcić.

Spokojny lot do ziemi, lądowanie, piątka przybita z instruktorem i pierwsza świadoma myśl: ja chcę tam do góry z powrotem. Ja chcę jeszcze.
Jeszcze nie wiedziałem, ale gdybym był rybą, to połknąłem przynętę razem z haczykiem, wędką i kołowrotkiem.

Zszedłem z lądowiska i właściwie dopiero w czasie tego schodzenia mózg połapał się, że wszystko jest w porządku i w ramach nagrody za przeżycie odkręcił wszelkie możliwe zawory. Przez cały lot byłem spokojny, a potem… Nie potrafię tego opisać. Zalała mnie taka fala hormonów, że mój mózg w niej pływał. Dostałem jazdy bez trzymanki, na jaką jogini pracują latami medytacji lub którą można osiągnąć po naprawdę ciężkich prochach (to ostatnie to akurat zakładam). Szedłem i lewitowałem. Mój własny mózg wystrzelił mnie w dopaminowy kosmos. Uśmiechnąłem się do samego siebie i zacząłem się śmiać. Jak wariat. Potem przestałem się śmiać, ale uśmiech na twarzy pozostał. Przez mniej więcej pół godziny. Jeżeli najsilniejszy, najlepszy, jaki sobie możesz wymarzyć orgazm może trwać pół godziny ciurkiem, to ja go miałem. Spróbuj wyszczerzyć się w największym, najszerszym uśmiechu, jaki możesz osiągnąć. Po mniej więcej dwóch minutach zaczynają boleć mięśnie twarzy. A ty nie możesz przestać. Jak cholerny Joker z Batmana.

Pół godziny później doszedłem do siebie i zacząłem przypominać normalnie funkcjonującego człowieka. Stan delikatnego rauszu utrzymywał mi się przez mniej więcej dwa tygodnie.
I jeszcze jedno – po skoku już nigdy w ten sam sposób nie spojrzysz na niebo – a szczególnie na chmury. Po prostu nie i już.

Właściwie od razu podjąłem decyzję, że chcę iść na kurs dla skoczków. Miałem tu napisać wspomnienia z tandemu i kursu, ale już wyszła dłużyzna. Jak ktoś będzie miał ochotę, to napiszę, jak wyglądało to dalej, ewentualnie chętnie odpowiem na pytania. Instruktorem nie jestem, ale podstawy do wypowiadania się o tym sporcie uważam, że mam.

PS Spadochroniarstwo zmieniło wszystko, jeżeli chodzi o mój lęk wysokości, teraz jest dużo lepiej. Strefa śmierci zaczyna się teraz w okolicach 5 metrów…

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułSprzątaczki dzielą się dziwnymi znaleziskami, na jakie trafiły w domach klientów
Następny artykułPowiat Wadowice: Nie będzie zmiany granic. Przysiółek Sokółka pozostaje w powiecie wadowickim