A A+ A++

– My też będziemy mieli taki tygodnik, jak wy w Polsce: „Newsweek”. Tylko nasz będzie miał inny tytuł – mówił mi w 2002 r. z dumą Ołeh, znajomy dziennikarz z Ukrainy. I faktycznie taki tygodnik powstał nazywał się „Korrespondent” i mocno wzorował się na polskiej edycji „Nwsweeka”. tyle, że szybko podpadł tamtejszej władzy. Efekt? Żeby nie wyglądało to na uciszanie niewygodnej gazety, tygodnik kupił najpierw niezależny koncern medialny UMH. A potem do UMH przyszli ludzie 27-letniego oligarchy Serhija Kurczenki, kolegi syna Janukowycza. Brzmi jak przestroga? Powinno.

Pojawienie się tego amerykańskiego tytułu lub gazety wzorowanej na nim w postkomunistycznym kraju było oznaką nadchodzącej normalności. A my w Polsce, ale też moi znajomi na Ukrainie, byliśmy spragnieni tego, że wreszcie przestaniemy się zachwycać Zachodem, bo tamtejsze standardy wreszcie i dla nas będą normą. Miałem dosyć tych westchnień znajomych zaraz po przekroczeniu polsko-niemieckiej: – Jakie drogi. Zobaczcie, jak tu jest wszystko poukładane. 20 lat temu nie widziałem powodów, dlaczego u nas ma się nie poukładać.

Miało być tylko lepiej. Polska egzaminy z przyjmowania zachodniej demokracji w latach 90. ubiegłego wieku zdawała celująco. Ukraina, która w 1991 r. wchodziła w niepodległość mniej więcej z tych samych pozycji, co nasz kraj, od początku była uczniem specjalnej troski, który nie mógł się pozbyć patologii nabytych w swojej wcześniejszej rodzinie zastępczej – Związku Radzieckim. Trudno było przypuszczać, że wkrótce i prymus zacznie się staczać.

Pieniądze w pościeli

W 1997 r. w Polska wciąż odczuwała skutki terapii szokowej zaaplikowanej polskiej gospodarce przez Leszka Balcerowicza. Wielu ludzi musiało szukać nowej pracy i klęli sierczyście na ówczesne władze, ale ceny już nie rosły o kilkaset proc. na tydzień, jak na początku lat 90. ubiegłego wieku.

Na co dzień się tego nie odczuwało, ale gospodarka zaczynała stawać na nogi. Ze skromnego stypendium studenckiego i pomocy rodziny na wyjazd do Kijowa, do Akademii Kijowsko-Mohylańskiej udało mi się odłożyć tyle, że na jeden dzień pobytu mogłem przeznaczyć 15 zł. Ceny na Ukrainie były wtedy niższe niż w Polsce, ale nie jakoś znacznie.

W akademiku na kijowskim blokowisku Trojeszczyna studenci wyczekiwali na paczki od rodziców, mieszkających w innych regionach Ukrainy. Było w nich zawekowane mięso, ziemniaki, cebula, sało. Kolega Andrij dostał nawet nową pościel. Wywalił wszystko z paczki na środek pokoju, a pościel poleciała lotem koszącym pod kaloryfer. Pomyślałem, że kolega chce się nacieszyć widokiem darów. Jednak na jego twarzy zamiast radości, pojawił się najpierw niepokój, a potem przerażenie.

– Gdzie są pieniądze? – pytał, potrząsając skrzynką, w której dostał dary z domu.

– Może po prostu rodzice zapomnieli je włożyć – spróbowałem zażartować.

Popukał się tylko w głowę. – Człowieku, przecież oni wiedzą, że nie mam za co żyć. Niemożliwe, żeby zapomnieli. Ukradli pewnie w pociągu, ci których rodzice poprosili o przewiezienie skrzynki – Andrij prawie już krzyczał.

Rzucił skrzynką o podłogę i pobiegł na pocztę zamówić rozmowę międzymiastową z rodzinnym domem w Mikołajewie. W Polsce wtedy już bez problemów można było dzwonić do innych miast z ulicznych budek telefonicznych. Na Ukrainie wciąż trzeba było korzystać z usług państwowej poczty.

Wybiegłem za kolegą. Na poczcie wszedłem z nim do kabiny, w której stał aparat ze słuchawką. Wziął ją do ręki i zbolałym głosem mówił mamie, że nie wie, jak bez pieniędzy przeżyje cały miesiąc.

– Co? – wykrzyknął. – Do pościeli? Tam nie sprawdzałem.

Po powrocie do akademika okazało się, że pieniądze rzeczywiście były włożone do pościeli. Całe 20 hrywien, w jednym banknocie. Andrijowi miało to wystarczyć na miesiąc życia. W przeliczeniu, to było mniej więcej tyle, ile ja miałem skrupulatnie wyliczone na jeden dzień, czyli ok. 15 zł.

W Polsce wieszano psy na reformach Balcerowicza, że nie miał serca i nie interesowali go ludzie tracący pracę. W Kijowie widać było, że one jednak działają. Gdy upadał komunizm i rozpadał się Związek Radziecki, Produkt Krajowy Brutto w Polsce i na Ukrainie był na podobnym poziomie. Na Ukrainie nie przeprowadzono jednak systemowych zmian. Nie powstał cywilizowany biznes, a zamiast przedsiębiorców i klasy średniej pojawili się oligarchowie, którzy zawładnęli gospodarką, a potem polityką.

W kijowskim akademiku prawie wszyscy klepali podobną biedę. Poza Kijowem było jeszcze gorzej i rodziców nie było stać, żeby pomagać dzieciom, które wyjechały uczyć się do stolicy. Na obiad gotowaliśmy ziemniaki. Dodatkiem do nich był chleb i polewa z oleju, który został z konserwy rybnej zjedzonej na kolację dzień wcześniej.

W 1997 r. studentom UMCS w Lublinie, gdzie się uczyłem, nie przelewało się, ale stać nas było na kino, koncert czy wyjście na piwo, a od czasu do czasu to nawet na powrót do domu taksówką. Andrijowi, który rok później przyjechał na wymianę studencką do Lublina, podobało się też, że w nocy nawet na obrzeżach miasta jest jasno. Na Ukrainie w miastach wielkości Lublina, dobrze było, gdy świeciła się co druga latarnia.

Polską uczelnia zafundowała Andrijowi stypendium – na miesięczny pobyt w Lublinie dostał 100 dolarów. Ja w Kijowie nie dostawałem żadnych pieniędzy. Andrij w Polsce oszczędzał na wszystkim, dzięki czemu prawie całe swoje stypendium przywiózł na Ukrainę – bo jak mówił – ojciec zaczyna chorować i będą potrzebne pieniądze na leczenie. A na leczenie w ukraińskim szpitalu wtedy trzeba było się zgłosić nawet z własnymi strzykawkami.

„Newsweek” wzorem na Ukrainie

Na przełomie wieków Polska była już w NATO i na prostej drodze do Unii Europejskiej. Dostosowywaliśmy zasady rządzące w państwie i gospodarce do zachodnich standardów.

Na Ukrainie zmian nie widziałem. Może w Kijowie coś się delikatnie poprawiało, gdzie płace były niższe niż w Warszawie, ale nie głodowe, jak na ukraińskiej prowincji. Rządzący nie potrafili się zdecydować, czy ich kraj ma się integrować z Zachodem, czy trzymać z Rosją. Sprawę rozstrzygnęli oligarchowie, którzy dorabiali się fortun na szemranych interesach z Rosją. Jak się później okazało, takie decyzje w naszej części Europy mają poważne konsekwencje.

Gdy w Polsce zaświtał pomysł wydawania „Newsweeka”, w lesie koło Kijowa, w listopadzie 2000 r. znaleziono zmasakrowane zwłoki, pozbawione głowy. Zabity został założyciel internetowej, niezależnej gazety „Ukraińska prawda”, Heorhij Gongadze. Dziennikarz krytykował ówczesne ukraińskie władze, a szczególnie mocno prezydenta Leonida Kuczmę. Potem wypłynęły nagrania, na których Kuczma miał zlecać zabójstwo Gongadzego. Tej śmierci do tej pory nie wyjaśniono do końca. Natomiast na co dzień wolność słowa na Ukrainie wyglądała w ten sposób, że władze wysyłały mediom tzw. temnyki, czyli wytyczne, o czym i w jaki sposób mają informować w danym tygodniu.

W takich okolicznościach niespełna 30-letni Amerykanin Jed Sunden przyjechał na Ukrainę i wymyślił, że będzie tam wydawał nowoczesny tygodnik, który oczywiście nie będzie zwracał uwagi na temnyki. Pierwszy numer „Korrespondenta” ukazał się we wrześniu 2002 r., czyli niemal równo rok po tym, jak w Polsce zaczął wychodzić „Newsweek”. – Dostawaliśmy polską edycję „Newsweeka”, którą dokładnie czytaliśmy i oglądaliśmy. Przyjeżdżali też do nas ludzie z waszego „Newsweeka”. Poznałem wtedy naczelnego Tomasza Wróblewskiego [pierwszy redaktor naczelny „Newsweek Polska” – przyp. red.] – opowiadał Ołeh, znajmy dziennikarz który rozpoczynał wtedy pracę w „Korrespondencie”.

„Newsweek” w Polsce i „Korrespondent” na Ukrainie szybko stały się jednymi z najważniejszych tygodników opinii w swoich krajach.

Oligarchów walka z mediami

W maju 2004 roku Polska została członkiem Unii Europejskiej, a Ukraińcy w grudniu tego samego roku musieli bronić swoich wyborów. Popierany przez Kreml Wiktor Janukowycz tak bardzo chciał zostać prezydentem Ukrainy, że jego ekipa sfałszowała głosowanie i obwieściła zwycięstwo nad konkurentem, przedstawiającym się jako prozachodni demokrata – Wiktorem Juszczenką. Ukraińcy nie dali ukraść sobie głosów i wybuchła Pomarańczowa Rewolucja. Wybory powtórzono i wygrał je Juszczenko. W uniknięciu rozlewu krwi istotną rolę odegrał polski prezydent Aleksander Kwaśniewski, który razem z europejskimi politykami pomagał negocjować stronom ukraińskiego konfliktu.

– Polska stawała się wtedy częścią Zachodu. Zaczęliście zapominać ten cały postsowiecki bałagan – mówił mi później, trochę z zazdrością w głosie, jeden z najbardziej znanych ukraińskich publicystów Witalij Portnikow.

Jeździłem na Ukrainę i obserwowałem, jak tamtejsi politycy z Juszczenką zaklinali się, że chcą zwrócić Ukrainę na Zachód. Słowo „demokracja” nie schodziła im z ust. Tylko że ta demokratyczna ekipa tak zażarcie walczyła w swoim gronie o władzę i pieniądze, że prorosyjski Wiktor Janukowycz najpierw został premierem, a w 2010 r. – prezydentem.

Ekipa Janukowycza opracowała i uruchomiła jeden z najbardziej wydajnych systemów korupcyjnych. Kradli na potęgę i budowali sobie pałace. Problem sprawiały tylko niezależne media, bo ujawniały ich przekręty i majątki. Janukowycz i jego ekipa zdali sobie sprawę, że media mogą zagrozić utrzymaniu przez nich władzy.

Jed Sunden został nakłoniony do sprzedaży „Korrespondenta” i innych gazet oraz serwisów internetowych, które udało mu się uruchomić na Ukrainie. Żeby nie wyglądało to na uciszanie niewygodnej gazety, tygodnik kupił najpierw niezależny koncern medialny UMH. A potem do UMH przyszli ludzie 27-letniego oligarchy Serhija Kurczenki, kolegi syna Janukowycza i zaproponowali, że oni kupią ten największy koncern medialny na Ukrainie.

– Zaproponowali cenę kilkakrotnie wyższą od rynkowej. Właściciele UMH na normalnym rynku nigdy nie dostaliby takich pieniędzy. Trudno się im dziwić, że zgodzili się na transakcję – tłumaczył mi Witalij Sycz, redaktor naczelny tego ukraińskiego tygodnika, który gdy dowiedział się o transakcji, podał się do dymisji. Potem z dziennikarzami z „Korrespondenta” założy tygodnik „Nowoje Wriemia”, który też odniósł sukces. „Korrespondent” natomiast został przekształcony w tubę propagandową. Media, których właściciele nie chcieli się ich pozbyć po dobroci, były przejmowane siłą, jak np. kanał telewizyjny TVi.

Wtedy do głowy by mi nie przyszło, że za kilka lat władza w Polsce też będzie niszczyła i wykupywała niezależne media. Próba wywłaszczenia na rynku polskim amerykańskiego właściciela TVN czy wykupienie przez państwowy PKN Orlen dzienników regionalnych przypominają praktyki z Ukrainy czasów Janukowycza. I u nas chodzi o to samo: zniszczenie mediów, które pokazując prawdę, mogą przeszkodzić w utrzymaniu władzy.

Cena wychodzenia z bagna

Polska i Ukraina szykowały się do wspólnego przeprowadzenia piłkarskich Mistrzostw Europy Euro 2012. Janukowycz i jego „rodzina” – jak nazywano kompanów prezydenta – mydlili oczy Zachodowi, że chcą z nim współpracować. Euro 2012, organizowane razem z Polską, było dla nich świetną wymówką: zobaczcie, nie jesteśmy tacy straszni. Potrafimy wybudować takie stadiony jak Polacy, a może nawet lepsze.

Kiedy przyszło co do czego, czyli podpisania przez Ukrainę umowy stowarzyszeniowej z UE, prezydent Rosji Władimir Putin wziął pod koniec 2013 r. na rozmowę Janukowycza. Po ich spotkaniu ukraiński prezydent już nie chciał umowy z UE.

Dla wielu moich znajomych z Ukrainy to był dramat, bo okazało się, że mogą zapomnieć o europejskiej przyszłości ich kraju. Już nawet nie chodziło im o europejskie pieniądze. – Chodzi o to, żeby było normalnie. A normalnie jest wtedy, kiedy lekarz leczy, nauczyciel uczy, policjant pilnuje porządku – mówił mi wtedy znajomy z Kijowa.

A na Ukrainie było już dalece nienormalnie. Korupcją przeżarte były wszystkie sfery życia. Jadąc samochodem na zagranicznych numerach trzeba było uważać na drogówkę, której skrót oficjalnej nazwy brzmiał DAI. We Lwowie próbowali na mnie zarobić, wmawiając mi, że prowadzę auto po pijanemu. W okolicach Łucka prawie nic nie mówili. Zaprowadzili mnie do kanciapy, otworzyli szufladę w biurku i poprosili o wsypanie do niej zawartości kieszeni. Wrzuciłem kilka złotych i trochę hrywien, ale nie więcej niż równowartość 10 zł. Mogłem jechać dalej. Ukraińcy narażeni byli na bardziej drastyczne przygody. Milicjanci porywali ludzi, a jak nie mogli się opłacić, byli wmanewrowywani w przestępstwa, których nie popełnili.

Ludzie na Ukrainie mieli dość. Stanęli na kijowskim Majdanie Niezależnosti, czyli Placu Niepodległości i oświadczyli, że z niego nie zejdą aż Janukowycz nie poda się do dymisji. W rękach trzymali flagi UE. Widać było, że nie żartują. Pod koniec 2013 r. w centrum Kijowa pojawiły się namioty i beczki, w których palił się ogień i ogrzewał protestujących na mrozie. Miałem wyrzuty sumienia, że do Kijowa zabrałem wtedy pięcioletnią córkę. Wysiedliśmy z metra na głównej ulicy miasta Chreszczatiku, gdzie zobaczyła ludzi śpiących w namiotach, ogień i dym. Rozpłakała się. W Polsce takich scen nie musiała oglądać.

Kontrolowane przez władzę media przypominały to, co teraz oglądamy w TVP. UE też przedstawiano w nich jako siedlisko dewiacji, głównie seksualnych. Parlament, w którym większość miała prezydencka Partia Regionów stał się maszynką do głosowania. Rada Najwyższa Ukrainy w jeden dzień uchwaliła przepisy odbierające wolności obywatelskie, które przekształcały kraj w państwo totalitarne. Deputowani nawet nie wiedzieli za czym głosują, bo wcześniej nie mieli szans, żeby zapoznać się z treścią uchwał. A gdy coś w parlamencie poszło nie tak, sprawę szybko naprawiał przewodniczący.

Przypomniało mi się to, gdy oglądałem obrady polskiego Sejmu, zajmującego się tzw. lex TVN, który ma doprowadzić do przejęcia przez władzę kontroli nad TVN 24. Gdy jedno z głosowań nie poszło po myśli większości parlamentarnej, marszałek Elżbieta Witek ogłosiła reasumpcję, czym doprowadziła do zmiany wyniku głosowania. Trudno to nazwać inaczej niż ukrainizacją polskiej polityki.

Gdy trwały protesty na Majdanie, sądy w Kijowie skazywały protestujących niemal całodobowo. Sądownictwo na Ukrainie było „zreformowane”, w ten sposób, w jaki PiS chciałoby, żeby sądy działały w Polsce, czyli na polityczne zamówienie.

Dym unoszący się wtedy nad Kijowem miał jednak zapach wolności. Janukowycz uciekł do Rosji. Tylko cena tej wolności okazała się olbrzymia. Na Majdanie od kul zginęło ok. 100 osób. Ukraina straciła Krym. Potem tysiące ludzi zginęło na Donbasie, gdzie zaatakowali sterowani z Moskwy separatyści przy wsparciu rosyjskiego wojska. Taką cenę Ukraińcy płacili za odrzucenie autorytarnej władzy, która realizowała rosyjskie interesy i zwrócenie się w stronę Zachodu.

Znajomi z Ukrainy coraz częściej mnie pytają: Dlaczego u was mówią, że Unia Europejska szkodzi Polsce? Chcecie mieć upolitycznione sądy? Szykują u was bat na wolne media?

Akurat znajomym z Ukrainy szczególnie trudno jest odpowiadać na takie pytania. Nie potrafią zrozumieć, dlaczego Polska, której kiedyś udało się uniknąć ich problemów, sama się teraz w nie pakuje.

Czytaj też: W krajach byłego ZSRR społeczeństwa wyczekują zbawicieli, którzy rozwiążą ich wszystkie problemy

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułOficjalnie otwarto plac zabaw Nivea w Kochłowicach!
Następny artykułCoraz bliżej lepszych i tańszych baterii litowo-siarkowych