A A+ A++

Poza panią list podpisali byli prezesi NBP Marek Belka i prof. Balcerowicz oraz 14 byłych członków RPP. Opublikowany został 2 października, a cztery dni potem Rada podniosła stopy procentowe – po raz pierwszy od dziewięciu lat. Zawstydziliście ich czy to był zbieg okoliczności?

– Prezes Glapiński trochę się podśmiewał z tego listu. Ale uważam, że byliśmy katalizatorem podwyżki stóp. Pewnie przygotowywali się, żeby zrobić to w listopadzie, ale zrobili miesiąc wcześniej.

Czytaj też: Oto kto rządzi Polską: zdezorientowany i zaniedbany satrapa

Stopa referencyjna wzrosła z 0,1 do 0,5 proc. i to było duże zaskoczenie, bo choć biliśmy inflacyjne rekordy Europy (ostatnio 5,9 proc.), to prezes NBP jeszcze we wrześniu przekonywał, że podwyżka byłaby szkolnym błędem. W komunikacji z rynkiem chyba nie chodzi o to, żeby zaskakiwać.

– W polityce pieniężnej wszystko musi być wyważone. Ale jeśli NBP wyznaczył sobie cel, że inflacja ma wynosić 2,5 proc., a już jest prawie 6 proc., to znaczy, że przegapił moment, w którym należy podnieść stopy. Jak już się zdecydował to zrobić, to pierwsza podwyżka powinna być znacząca, tak działają doświadczone banki centralne. Potem trzeba obserwować reakcje rynku i ewentualnie wprowadzać kolejne, ale już mniejsze podwyżki. Z reguły banki centralne wcześniej ostrzegają, że przyglądają się wzrostowi cen i będą reagować. Zamiast tego obserwowaliśmy zaklinanie rynku, że inflacja wprawdzie rośnie, ale głównie to wzrost cen paliw i surowców, na co NBP nie ma wpływu. A w końcu prezes zapowiedział, że będzie drukował banknot 1000-złotowy…

Ma na nim być królowa Jadwiga. Ogłaszanie wprowadzenia do obiegu banknotu o wysokim nominale jest podkręcaniem oczekiwań wzrostu cen i tak to większość ludzi zrozumiała.

– To sprawia wrażenie braku porozumienia z rynkiem, czyli zarówno z obywatelami, jak i bankami. Nie ma potrzeby wprowadzać tak wysokiego nominału do obiegu, przecież nawet banknot 200-złotowy jest rzadko używany.

Wielu ekonomistów od miesięcy zarzucało NBP, że jego polityka pieniężna jest podporządkowana fiskalnej polityce rządu. A przecież konstytucja i ustawa o NBP czyni prezesa praktycznie nieodwoływalnym właśnie po to, by był wolny od nacisków. Czy prezes Glapiński jest niezależny?

– To, że prezes ma zagwarantowaną niezależność, nie znaczy, że Sejm nie może poprosić go o informacje na temat zagrożeń dla stabilności cen. Kiedy ja kierowałam NBP, moja niezależność była może mniejsza, ale gdy inflacja przekraczała wyznaczony cel, Sejm zawsze mnie pytał, dlaczego tak jest, dlaczego złoty jest za mocny albo za słaby. Nawet prezes Europejskiego Banku Centralnego składa relacje ze swoich działań przed Zgromadzeniem Parlamentarnym. U nas teraz brakuje takiej publicznej komunikacji. Widać, że prezes Glapiński, którego sześcioletnia kadencja upływa w kwietniu czy maju przyszłego roku, walczy o to, żeby go wybrano na drugą kadencję. Ciekawe, na ile niezależni będą członkowie RPP. Prof. Łukasz Hardt już powiedział, że podwyżka stóp była spóźniona.

Prof. Hardt był jedną z trzech osób w dziewięcioosobowej Radzie, które już wcześniej proponowały podwyżkę o 0,15 pkt proc.

– Jeśli mieliby ją zrobić pięć miesięcy temu, to może by było wystarczające ostrzeżenie. Ale teraz, gdy inflacja przekracza dwukrotnie wyznaczony cel, można było podnieść stopy nawet o jeden punkt procentowy. I powiedzieć: uważamy, że ceny rosną nie z naszej winy, ale chcemy zapanować nad oczekiwaniami inflacyjnymi.

Jakie mogą być skutki społeczne podporządkowania polityki pieniężnej polityce rządu?

– To jest zawsze niebezpieczne. Jeżeli rządy mają za duże deficyty budżetowe, to na ogół banki centralne podnoszą stopy procentowe. A NBP nie wysłał nawet ostrzeżenia ekipie premiera Morawieckiego. Bank centralny powinien współpracować z rządem i nie przeszkadzać wzrostowi gospodarczemu, ale gdy mamy wysoki wzrost i jednocześnie wysoką inflację, powinien działać i pokazać swoją niezależność. A tu prezes NBP uzgadniał podwyżkę stóp z premierem, bo rano Morawiecki mówił, że dobrze byłoby podnieść stopy, a po południu zostały podniesione. Nie uspokojono obywateli, którzy się obawiają, że drożyzna może być jeszcze większa.

Gdy obecna RPP rozpoczynała pracę w 2016 r., realne oprocentowanie depozytów, czyli po uwzględnieniu inflacji, wynosiło prawie 3 proc. Przez ostatnie pięć lat jest ujemne: inflacja zjada oszczędności w bankach, więc ludzie szukają innych inwestycji. Mamy boom na rynku nieruchomości. Tylko w pierwszym półroczu 130 tys. osób zaciągnęło kredyt hipoteczny.

– Kiedy pieniądze tracą na wartości, zaczyna się nienaturalny popyt na mieszkania, dużo ludzi kupuje je, żeby zabezpieczyć swoje oszczędności, i ceny przyspieszają. Rosnąca bańka cenowa na rynku nieruchomości zawsze jest niebezpieczna, od jej pęknięcia zaczynały się wszystkie kryzysy w USA, Finlandii czy w Hiszpanii.

Po podwyżce stóp rata kredytu hipotecznego wzrośnie – od każdych 100 tys. kredytu około 21 zł, przy 500 tys. – o ponad 100 zł. Pewnie teraz wszyscy kredytobiorcy zastanawiają się, czy to koniec podwyżek?

– Te 100 zł to nie jest jakoś dużo, ale kredytobiorcy są zazwyczaj zaskoczeni, że muszą płacić więcej, i nie wiedzą, co będzie dalej. Komunikaty prezesa Glapińskiego im tego nie wyjaśniają.

Żądania płacowe są na rekordowym poziomie. Analitycy zakładają, że inflacja nie wróci do celu, który wyznaczył sobie NBP do końca 2023 r.

– Trudno przewidzieć zachowanie tej RPP, która tak długo przysypiała. Nie wiadomo, czy rząd ulegnie presji i zdecyduje się na podwyżki dla sfery budżetowej. Podwyżki dostali premier, prezydent, posłowie, senatorowie, samorządowcy, ale nauczyciele akademiccy nie – wiem, bo wciąż jestem aktywna na uczelni. Urzędnicy całej sfery budżetowej też nie. Najbardziej niebezpieczne byłoby powstanie takiej spirali płacowo-inflacyjnej: ceny rosną, to ludzie domagają się podwyżek, wydają je, więc ceny jeszcze bardziej rosną, więc potrzeba kolejnych podwyżek. Pamiętam, jak trudna była sytuacja z przełomu lat 80. i 90.

Czytaj też: NBP prowadzi bardzo niebezpieczną grę. Belka: inflacja w pewnym momencie wymyka się spod kontroli

Inflacja u schyłku PRL, czyli w 1990 r., wynosiła ponad 585 proc.

– I trudno było ją zatrzymać. Mieliśmy puste półki w sklepach i czarny rynek. Mam nadzieję, że nigdy nam się to już nie przytrafi. Jeśli nie przywrócimy stabilności cen, to nie będzie biznesu. Firmy nie będą wiedziały, czy brać kredyty i inwestować. A ze względu na niepewność prawną nie będzie inwestycji zagranicznych. Ktoś z rządzących powiedział, że my ich nie potrzebujemy. Byłam tym ciężko przerażona, bo inwestycji zagranicznych potrzebują nawet Stany Zjednoczone, Francja czy Niemcy. To nie są czasy Gomułki, który mówił, że wszystko sobie sami wyprodukujemy. Jak wyjeżdżałam na stypendium do Francji i kupiłam sobie buty na kartki i niebieski płaszczyk, to w Paryżu wszystkie dzieci chciały, żebym przeprowadziła je przez ulicę. Tam asystentki w takich niebieskich płaszczykach pilnowały dzieci idących rano do szkoły.

Teraz oglądam relacje BBC z Wielkiej Brytanii i gdyby wyłączyć głos, to moglibyśmy pomyśleć, że to Polska z początku lat 90. – puste półki w sklepach, kolejki na stacjach benzynowych, nie ma kierowców do pracy w transporcie, nie można importować towarów z Unii bez cła.

Pewnie to się w jakimś momencie zakończy, ale bardzo to źle wpływa na rozwój gospodarczy.

Inflacja, jak państwo napisali w liście, stanowi nieformalny, bo nieuchwalany przez parlament podatek od oszczędności, płac, emerytur, rent, stypendiów. Jest szczególnie dotkliwy dla ludzi mniej zamożnych.

– Jeśli ktoś świadczy usługi, jak fryzjer lub hydraulik, albo dostarcza towary jak stolarz, może podnieść cenę swojej pracy. Klient wtedy zdecyduje – zapłacić czy nie. Urzędnik budżetówki, nauczyciel ani żaden pracownik najemny, w prywatnej czy państwowej firmie, nie może sobie podnieść pensji, więc ich inflacja najbardziej dotyka.

Od 1990 r. inflacja z roku na rok praktycznie cały czas była mniejsza. Wyjątkami były lata 2000, 2004, 2007 i 2008 oraz 2011. A teraz już trzeci rok z rzędu tempo wzrostu cen będzie coraz wyższe. Czy NBP panuje nad inflacją?

– Z inflacją trzeba być bardzo ostrożnym. Gdy byłam prezesem NBP, to popełniliśmy błąd: gdy ceny zaczęły spadać, obniżyliśmy stopy i wtedy inflacja wystrzeliła, więc potem musieliśmy zaraz je podnieść, by nie powstały oczekiwania inflacyjne. Źle, jak za szybko obniża się stopy, i źle, jak się to robi za późno.

Trzeba uczciwie powiedzieć, że obecny wzrost cen energii nie jest zależny od NBP, ale bank chcąc być wiarygodny – a tak naprawdę odpowiada przed obywatelami, a nie przed rządem czy parlamentem – powinien się wytłumaczyć, dlaczego inflacja jest dwa razy wyższa od wyznaczonego celu. Ten wyższy niż zaplanowano wzrost cen napełnia kieszenie budżetu. Ale prezes walczy o nominację na drugą kadencję.

Prezydent Duda już to zapowiedział w jednym z programów telewizyjnych: „Jeżeli jest głównodowodzący, który bardzo dobrze prowadzi armię, można prolongować zadanie, które zostało mu powierzone”. Czy spodziewa się pani, że podczas drugiej kadencji prezes Glapiński zmieni swoje nastawienie?

– Nie oszukujmy się, to nie prezydent Duda decyduje, kto jest prezesem NBP, on tylko formalnie składa wniosek. Decyduje Jarosław Kaczyński, który może po starej znajomości z Glapińskim pozwoli prezydentowi zawnioskować i posłowie przegłosują to posłusznie.

Nie sądzę, by podczas drugiej kadencji Glapiński zrobił psikusa i zmienił nastawienie. Jak już się zobowiązał, że będzie wspierał rząd, to będzie to robił, żeby mieć święty spokój.

Prezes NBP na Kongresie 590 zapowiedział, że podczas II kadencji będzie proponował zwiększenie zakupu złota o kolejne 100 ton. W jakim celu, przecież już mamy 230 ton?

– Wydaje mi się, że dla propagandy. Ludziom zakodowało się w pamięci, że jak pieniądz ma zabezpieczenie w złocie, to jest dobrze. Ale przed wojną złoty był wymienialny na złoto i w gospodarce wcale nie działo się dobrze. Prezes chce, by zasoby złota stanowiły 10 proc. wartości rezerw walutowych państwa. Jeśli złoto zdrożeje, skorzysta na tym, jak jego ceny spadną – straci. Moim zdaniem wystarczyłoby, gdyby złoto stanowiło 6 proc. wartości rezerw.

Wkrótce ma wejść w życie Polski Ład, który da impuls do inflacji, bo zwiększy dochody do dyspozycji gospodarstw domowych, tych mniej zarabiających, o wyższej skłonności do konsumpcji. Nie wiadomo, czy i kiedy dostaniemy z Unii 250 mld zł z unijnego Funduszu Odbudowy. Większość państw może z nich już korzystać, my prowadzimy spór z Brukselą.

– To jest dramat, że rząd do tego doprowadził. Pieniądze leżały na stole, a prezes Glapiński i premier Morawiecki z taką beztroską mówią, że damy sobie radę bez nich. Bo jesteśmy tacy bogaci? Skąd weźmiemy, pożyczymy w Chinach, zaczniemy się zapożyczać jeszcze gdzie indziej?

Potem będzie jak pod koniec komuny, kiedy nikt w państwie nie wiedział, ile mamy długów i komu mamy je spłacić. Gdy misja Międzynarodowego Funduszu Walutowego przyjechała do Polski w 1987 r., to nikt im nie potrafił udzielić takiej informacji, żeby ustalić wielkość wszystkich długów, musieli pytać wierzycieli.

Prezes NBP powiedział, że mamy cud gospodarczy, na czym on polega?

– Generalnie Polska po 1989 r. przez 30 lat dobrze się rozwijała i cały czas był wzrost gospodarczy. Nawet w czasie kryzysu 2008 roku byliśmy – nieważne, czy ktoś się będzie z tego śmiał, czy nie – zieloną wyspą na tle Europy i mieliśmy wzrost gospodarczy, a inni recesję. Nie wiem, co teraz robimy, czy będziemy przejadać owoce sukcesu, czy tak jak kiedyś proponował Andrzej Lepper: skonsumujemy nasze rezerwy walutowe? Przecież one są po to, by utrzymać stabilność złotego. Proszę zobaczyć, przecież po podniesieniu stóp złoty osłabł, to bardzo zaskakująca reakcja rynku.

Przez chwilę złoty się umacniał po podwyżce stóp, ale potem Trybunał Julii Przyłębskiej ogłosił wyższość prawa polskiego nad europejskim i wtedy złoty osłabł.

– Nie wiem, czy osoby, które zasiadają w Trybunale, zdają sobie sprawę, że przyłożyły się do tego, że kurs złotego osłabł. Niestabilność prawa wpływa na wszystkich inwestorów na świecie, jeżeli mieli zamiar podjąć jakieś działania w Polsce, to teraz będą się zastanawiać. To nieprawda, że w orzeczeniu Trybunału chodzi o wyższość polskiego prawa, chodzi o możliwość uchwalania ustaw dotyczących wymiaru sprawiedliwości, które są sprzeczne zarówno z konstytucją, jak i z unijnymi traktatami.

Czym skończy się spór z Unią?

– Jestem przewodniczącą misji do spraw miast neutralnych dla klimatu i inteligentnych, więc jeździłam do Brukseli i wiem, jak liczono tam na premiera Morawieckiego, że rozumie lepiej, co to jest Unia, i przeciwstawi się ustawom dezorganizującym wymiar sprawiedliwości. Miałam wrażenie, że przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen nawet go lekko wspierała, ale okazało się, że premier poddał się ministrowi sprawiedliwości. Zresztą sam Kaczyński też. Nie ma więc na razie kanału komunikacji, żeby się porozumieć z Unią. Propozycja debaty na forum Parlamentu Europejskiego moim zdaniem nic nie rozwiąże.

Kilka lat temu przewodniczącym Parlamentu Europejskiego był Jerzy Buzek, potem Donald Tusk został przewodniczącym Rady Europejskiej, teraz nikt z Polski nie jest „kimś” w Unii i nie będzie. Przestaniemy ich w ogóle obchodzić, to, jakie mamy zdanie. Nasza obecność w Unii będzie czysto formalna. Nie wyjdziemy z niej, bo europosłowie z PiS znajdują zatrudnienie dla swoich, no i mają wysokie apanaże. Boję się, że o to będzie głównie chodzić.

Czytaj także: Jak zmieni się Twoja rata kredytu? [WYKRESY]

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPolicja zatrzymała sprawców brutalnego rozboju
Następny artykułPrzez opozycję presja Łukaszenki na Polskę trwa