A A+ A++

Historia z dawnych czasów: niemłody już krytyk literacki, zresztą znany z zupełnie innej aktywności, co tydzień przysyłał nam recenzję książki. Zazwyczaj wcale nie nowej. Żartowaliśmy, że starszy pan przechodził obok szafy z książkami i jedna mu spadła z półki – więc ją podniósł i opisał.

Może to kwestia wieku, ale mnie też różne rzeczy zaczynają spadać z półek. Parę dni temu to były „Prawdziwe zbrodnie” z 2016 r. Jak to możliwe, że przegapiłem amerykański film, którego akcja ma miejsce nad Wisłą, a gra w nim Jim Carrey oraz świetni polscy aktorzy: Robert Więckiewicz, Agata Kulesza i Zbigniew Zamachowski? Film, który na pewno był hitem, bo opowiada prawdziwą historię pisarza, który zabił człowieka, a potem opisał morderstwo w książce – a po jej wydaniu został schwytany i skazany.

Czułem się trochę jak Kubuś Puchatek. Im dłużej oglądałem, tym bardziej było nudno i przewidywalnie. Carrey zapuścił specjalnie na tę okazję gęstą brodę, więc to, z czego słynie – sugestywna mimika – było niewidoczne. Może zresztą to lepiej, bo po co komediowe sztuczki w psychologicznym kryminale. Tylko czemu w ogóle wynajmować gwiazdora, skoro z brodą nie jest do siebie podobny? Może po to, by na jego tle pokazali swój kunszt polscy aktorzy? Ale przecież oni dostali tylko epizody.

Zacisnąłem zęby i obejrzałem do końca. Potem pogoogle’owałem. Film pokazano w trzech czy czterech krajach, w każdym z nich po tygodniu zszedł z ekranu. W Polsce w ogóle nie zdecydowano się na dystrybucję kinową. Recenzje były bardzo złe. Choć najbardziej druzgocący jest odnośnik na stronie tego filmu w Wikipedii: „List of films considered the worst”.

Polska w „Prawdziwych zbrodniach” wypadła ponuro. Stale zachmurzone niebo, Kraków całkiem bez uroku, obrzydliwe mieszkania z brudnymi szybami, na ścianach drewniane krucyfiksy, na stołach kawa w szklankach w metalowych koszyczkach.

Opowiedziałem to koledze. Westchnął: „Całe szczęście, że to nie za nasze pieniądze”.

Otóż za nasze. Czterech znanych polskich reżyserów lekką rączką w imieniu PISF dorzuciło w 2015 r. parę milionów złotych na to arcydzieło początkującego greckiego twórcy. Ich nazwiska pominę, i tak się pewnie wstydzą. Być może gdy usłyszeli o Jimie Carreyu dostali pomroczności jasnej.

Całkiem na poważnie należałoby przemyśleć, czy nie wcielić tego PISF do Polskiej Fundacji Narodowej.

Felieton ukazał się w 24/2020 numerze tygodnika „Sieci”.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułOd 0:3 do 4:3! Kosecki przebił legendarnego Romario. Polacy rozbijali Real i Barcelonę
Następny artykułParadise Lost: Odkryj tajemniczy bunkier