W wieku 91 lat zmarł Ennio Morricone, jeden z najwybitniejszych twórców muzyki filmowej. Jego partytury bywały tak wyraziste, że przytłaczały obraz.
Jego utwory znają wszyscy. Nawet jeśli posługiwał się pseudonimami Leo Nichols czy Nicola Piovani, charakterystyczne, triumfalne brzmienie kompozycji, często z gwizdaniem, fletnią Pana albo harmonijką ustną na pierwszym planie, zdradzało mistrza. Zasłynął jako autor spaghetti westernów wyreżyserowanych przez jego przyjaciela i kolegę z klasy Sergio Leone (m.in. „Za garść dolarów”, „Dobry, zły, brzydki”, „Pewnego razu na dzikim Zachodzie”).
Spadkobierca Nino Roty
Niewysokiej postury Włoch, który był także utalentowanym szachistą, podczas swojej ponad 60-letniej kariery stworzył muzykę do ponad 500 widowisk i spektakli teatralnych. Płyty z muzyką filmową jego autorstwa sprzedały się w ponad 70 mln egzemplarzy. Jego soundtracki były wielokrotnie nagradzane. Trzy razy otrzymały Złoty Glob. Sześciokrotnie nagrodę BAFTA. Dziesięciokrotnie zostały uhonorowane statuetkami Davida di Donatello. Dopiero niedawno, bo w 2016 r., za muzykę do rewizjonistycznego westernu „Nienawistna ósemka” Quentina Tarantino Ennio dostał w końcu Oscara – mimo iż parę lat wcześniej przyznano mu już Oscara honorowego za całokształt twórczości. W sumie był sześciokrotnie nominowany do nagrody Akademii.
Uważano go za spadkobiercę Nino Roty, innego geniusza muzyki filmowej, chociaż początkowo Morricone wiązał przyszłość raczej z muzyką poważną. Urodził się w Rzymie, gdzie ukończył konserwatorium Santa Cecilia pod kierunkiem Goffredo Petrassiego. Zaczął komponować w wieku sześciu lat. Jego ojciec, trębacz jazzowy, był jego mentorem i to on nauczył syna gry na instrumencie. Pierwsze kompozycje Ennio pisał na trąbkę. Po studiach związał się ze środowiskiem awangardy Nuova Consonanza. Skomponował ponad 100 utworów w duchu Schönberga i Weberna, ale ponieważ nie mógł się z tego utrzymać pod koniec lat 50. ubiegłego wieku, szybko nawiązał współpracę z radiem, a później z telewizją Rai, zajmując się aranżacją popularnych piosenek. I nieprzerwanie aż do swojej śmierci tworzył dla kina.
Zabiegali o niego najwięksi reżyserzy
Był niezwykle płodnym artystą. Potrafił rocznie napisać muzykę do ponad 20 filmów, poświęcając jednemu tytułowi zaledwie kilka dni. Fascynacje muzyczne, doświadczenia z dyrygenturą oraz tajemnice kompozytorskiego warsztatu ujawnił w autobiografii „Moje życie. Moja muzyka” napisanej w formie wywiadu rzeki w rozmowie z Alessandro de Rossą.
Wstawał wcześnie, gimnastykował się, pił kawę, czytał gazety i codziennie o 8:30 zasiadał przy biurku w swoim gabinecie, do którego nikt oprócz jego żony nie miał prawa wstępu. Żeby stworzyć ścieżkę dźwiękową, nie potrzebował oglądać gotowego filmu. Wystarczał mu scenariusz. O współpracę z nim zabiegali najwięksi reżyserzy: Terrence Malick („Niebiańskie dni”), Brian De Palma („Nietykalni”), Roman Polański („Frantic”), Roland Joffé („Misja”), nie mówiąc o stale podziwiających go filmowcach z jego rodzinnych Włoch – od Pasoliniego i Tornatore, po Zeffirellego, Bertolucciego i Amelio.
Jego początkowe prace cechowała ekspresja. Aby podkreślić napięcie w scenach przemocy albo stonować przebieg brutalnej akcji na ekranie, zamiast pełnego, orkiestrowego brzmienia typowego dla hollywoodzkich superprodukcji używał gitar elektrycznych i różnorodnych efektów dźwiękowych, takich jak wycie kojotów, odgłosy stąpania konia, gwizdnięcia. To wzmacniało wrażenie egzotyki, potęgowało efekt mitologicznej pustki, dodając kinu gatunkowemu szczyptę europejskiej ironii.
Kanon kultury masowej
Gdy ludzie zaczęli identyfikować jego muzykę z westernami, dziwił się i oburzał, tłumacząc, że to przecież tylko niewielki procent muzyki przez niego skomponowanej. Specjaliści, próbując zdefiniować eksperymentalny styl Morricone, mówili o nadawaniu klasycznego brzmienia muzyce popularnej. Czasami jego partytury mimo pastelowej miękkości były tak wyraziste, że przytłaczały obraz. Stało się tak np. w ambitnej „Misji” o krwawej rozprawie z Indianami, którzy są nawracani ogniem i mieczem na katolicyzm przez jezuickich misjonarzy w Ameryce Południowej w XVIII w.
Trudno powiedzieć, która kompozycja w jego bogatym i bardzo różnorodnym dorobku wydaje się najlepsza. Ale niewątpliwie do ścisłej czołówki arcydzieł Morricone trzeba zaliczyć muzykę do filmów „Pewnego razu w Ameryce” oraz „Kino Paradiso”. Nie mówiąc o należących do kanonu kultury masowej ścieżkach dźwiękowych trylogii Leone.
Aby uczcić 50. rocznicę kariery w listopadzie 2013 r., Ennio Morricone zapoczątkował cykl objazdowych koncertów po całym świecie, gromadząc gigantyczną widownię. Z ponad 160-osobową orkiestrą oraz polifonicznym chórem występował m.in. w Crocus City Hall w Moskwie, Stadhalle w Wiedniu, O2 w Londynie, Ziggo Dome w Amsterdamie oraz w Berlinie, Budapeszcie i na wielu scenach Ameryki Południowej. Kilkakrotnie odwiedził również Polskę.
Do końca swych dni mieszkał w Rzymie
W lutym 2014 r. Riccardo Mutti poprowadził chicagowską orkiestrę symfoniczną, wykonując „Voices from the Silence”, kantatę skomponowaną przez Morricone w hołdzie ofiarom ataku terrorystycznego 11 września. A w czerwcu 2015 r. Morricone poprowadził mszę poświęconą papieżowi Franciszkowi. Utwór został zamówiony przez zakon jezuitów dla uczczenia dwusetnej rocznicy ponownego zgromadzenia zakonu w Rzymie.
Mimo hołdów składanych mu przez Hollywood włoski kompozytor nie zadał sobie nawet trudu, by nauczyć się angielskiego. Będąc u szczytu sławy, gdy proponowano mu zamieszkanie (za darmo!) w luksusowej, kalifornijskiej willi, do głowy mu nie przyszło, by skorzystać z tej oferty. Do końca swoich dni przebywał w Rzymie. Nigdy nie wyrzekł się korzeni. Tarantino, który wielokrotnie wykorzystywał muzykę Włocha do swoich filmów, stawiał go na równi z Mozartem, Beethovenem i Schubertem. Jest w tym oczywiście sporo przesady, ale też wiele mówi o emocjach wyzwalanych przez muzykę Morricone.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS