A A+ A++

Donald Trump i szef republikańskiej większości w Senacie Mitch McConnell najprawdopodobniej zdążą przepchnąć swoją kandydatkę Amy Coney Barrett, nim na temat obsady Sądu Najwyższego (SCOTUS) wypowiedzą się wyborcy. Nominatka prezydenta zapewni konserwatystom przewagę 6:3 w organie państwa mającym bezprecedensowe na tle innych systemów prawnych kompetencje, narzucającym wszystkim pozostałym interpretację przepisów oraz uchylającym ich decyzje.

Ośmiu plus szef

SN sprawuje władzę sądową, która rozciąga się na wszystkie kwestie wynikające z konstytucji, ustaw i traktatów międzynarodowych, dotyczące ambasadorów oraz konsulów, prawa morskiego, zatargów USA z obcymi państwami, a także sporów między obywatelami, osobami prawnymi oraz władzami wszystkich szczebli w dowolnej konfiguracji (obywatel kontra stan, gubernator przeciw rządowi federalnemu, firma versus prezydent i tak dalej).

Jego orzeczenia wywierają większy wpływ na życie przeciętnego Amerykanina niż większość postanowień prezydenta czy Kongresu. Zwłaszcza, że może je – w zakresie rozstrzygania pozwów – zmieniać. Określa relacje między władzami federalnymi a stanowymi czyli zakres uprawnień rządu w polityce wewnętrznej, reguluje stosunki między pracownikami i pracodawcami, pilnuje przestrzegania swobód obywatelskich, zaostrza bądź liberalizuje normy ochrony środowiska.

Czytaj także: Czy po słowach Mosbacher PiS zrozumie, że ataki na LGBT będą nas dużo kosztować?

Składa się z ośmiu sędziów (justices) i przewodniczącego (Chief Justice) pełniących funkcje dożywotnio, zaś decyzje podejmuje zwykłą większością głosów. W 1937 roku, po utrąceniu przez SCOTUS kilku postanowień Nowego Ładu, prezydent Franklin Delano Roosevelt próbował zwiększyć liczbę sędziów do 15. Liczył, że przychylna mu szóstka poprze politykę rządu, lecz kongresmeni uznali inicjatywę za atak na niezależność sądownictwa i zablokowali projekt w Senacie.

SCOTUS nie podejmuje uchwał rozstrzygających zagadnienia prawne. Każdy werdykt dotyczy konkretnego sporu i ma moc wiążącą we wszystkich podobnych sprawach. Już w roku 1850 orzekł, że zakresu jego kompetencji nie może ograniczać Kongres. A pierwszą decyzję o kluczowym znaczeniu dla losów kraju podjął 7 lat później. Uznał, że byłym niewolnikom nie przysługuje obywatelstwo USA, co przyczyniło się do wybuchu wojny secesyjnej.

Na początku ubiegłego stulecia sędziowie stwierdzili, że kontrolujący 95 proc. rynku naftowy gigant Standard Oil łamie przepisy antymonopolowe i zarządzili podział przedsiębiorstwa. Podobnie było z pozwem USA kontra Paramount Pictures (1948), którego rozstrzygnięcie na zawsze złamało potęgę Hollywood czy rozbiciem wyłączności Kodaka w branży usług fotograficznych (1954).

SN zapoczątkował emancypację mniejszości etnicznych. W 1954 r. zniósł segregację rasową szkół. Dwa lata później zakazał podziału środków komunikacji na sekcje dla czarnych i białych. Następnie zmienił niekorzystne z punktu widzenia Afroamerykanów granice okręgów wyborczych oraz unieważnił zakaz małżeństw międzyrasowych (miscegenacji).

Rozpatrując sprawę „New York Times” przeciw komisarzowi bezpieczeństwa publicznego Montgomery (Alabama) L.B. Sullivanowi (1964), uznał za niekonstytucyjne przepisy o zniesławieniu umożliwiające cenzurowanie mediów. Od tej pory osoba publiczna, by wygrać proces z dziennikarzem, musi dowieść, że „świadomie opublikował fałszywe informacje, kierując się złą wolą”.

Rozstrzygając pozew Roe przeciw Wade, SN zalegalizował w roku 1973 aborcję. Orzekając w sprawie Gregg kontra Georgia (1976) przywrócił karę śmierci. Dwie dekady temu praktycznie mianował prezydentem George’a W. Busha, przyznając mu rację w procesie wytoczonym Alowi Gorowi, który żądał powtórnego liczenia głosów na Florydzie.

Wet za wet

SCOTUS zabronił też eksponowania symboli wiary w urzędach oraz nauki religii (1948), zbiorowych modlitw (1962), głośnego czytania Biblii (1963) na terenie szkół publicznych. Uniemożliwił władzom ingerowanie w życie seksualne obywateli (2003), znosząc prawne zakazy zdrad małżeńskich, stosunków analnych czy oralnych, noszenia ubrań płci przeciwnej itp. 26 czerwca 2015 roku uznał za sprzeczny z konstytucją zakaz ślubów gejowskich.

Jak uratować niezależność najwyższej instancji? Odpowiedzi udzielili politolog Robert Axelrod i matematyk psychologii Anatol Rapaport badający tzw. dylemat więźnia. Problem opiera się na dwuosobowej grze o niezerowej sumie, w której jeden uczestnik może zyskać, zdradzając przeciwnika, ale obaj przegrają w przypadku podwójnej zdrady. Przy jednej rundzie strategia konfliktu jest zawsze bardziej opłacalna niż pokojowa.

Załóżmy, że policja aresztuje dwóch podejrzanych i przedstawia każdemu ofertę: jeśli obciążysz kolegę, a ten pójdzie w zaparte, wyjdziesz na wolność milczek zaś dostanie dziesięcioletni wyrok. Gdy obaj nie puszczą pary z gęby, odsiedzą 6 miesięcy za inne przewinienia. Jeżeli równocześnie zdecydują się zeznawać, dostaną po pięć lat. Każdy musi podjąć decyzję niezależnie. Do chwili ogłoszenia wyroku żaden nie wie, co zrobił drugi.

Milczenie współwięźnia oznacza dla gaduły skrócenie odsiadki z sześciu miesięcy do zera. Jego zdrada, pozwala – dzięki zeznaniom – zredukować wyrok dziesięciu lat o połowę. Każdy racjonalny gracz będzie zatem zdradzał i w rezultacie obaj zyskają mniej, niż gdyby współpracowali (milczeli).

Rozgrywka wielokrotna zmienia postać rzeczy, bo uczestnik może karać drugiego za wcześniejsze postępki, więc kiedy straty spowodowane odwetem przekroczą zyski z donoszenia, tylko współpraca gwarantuje stan równowagi. Przy czym gracze nie mogą znać liczby kolejek, bo inaczej znów zaczną zdradzać.

W 1981 r. Axelrod zaprosił uczonych z całego świata do turnieju dla programów komputerowych symulujących rozgrywkę. Różniły się komplikacją, startowym zachowaniem, reakcjami na działanie przeciwnika A jednak przy wielokrotnych powtórkach, egoistyczne strategie dawały średnio bardzo małe wygrane w porównaniu z altruistycznymi.

Czytaj też: Jarosław Kaczyński marzył o tym, by być emerytowanym zbawcą narodu. Co po sobie zostawi? [TOMASZ LIS]

Axelrod dowiódł tym samym możliwości wyewoluowania zachowań przyjaznych z nastawionych na własny zysk, wyłącznie wskutek selekcji naturalnej. Zaś najkorzystniejsza okazała się strategia „wet za wet”, którą zgłosił Rapoport. Była też najprostsza – cały program w języku BASIC zajmował cztery linijki. Polegała na współpracy przy pierwszym starciu, a podczas kolejnych robieniu tego, co przeciwnik w poprzednim.

Joe Biden oraz kongresowi demokraci powinni przeczytać słynną pracę Axelroda „The Evolution of Cooperation” i zastosować wnioski w praktyce. Większość przez całą karierę usiłowała współpracować z republikanami, nawet, gdy tamci zdradzali. Czas na karę – wet za wet. Nie dlatego, że zemsta jest słodka, tylko w celu uratowania Sądu Najwyższego, który nie może wcielać w życie ideologii oraz realizować interesów jednej tylko formacji politycznej.

Prawica kłamała

Przypomnijmy, co przez minione 4 lata wyprawiała prawica. 13 lutego 2016 r. właściciel luksusowego ośrodka myśliwskiego znalazł zwłoki 79-letniego członka SN Antonina Scalii, który nie zszedł na śniadanie. Zaś senacka większość pod wodzą Mitcha McConnella odmówiła rozpatrywania jakiejkolwiek kandydatury zgłoszonej przez Baracka Obamę.

Prezydent nominował Merricka Garlanda orzekającego w sądzie apelacyjnym Dystryktu Kolumbii czyli drugim pod względem prestiżu i znaczenia organie sądowym Stanów Zjednoczonych. McConnell nie chciał jednak ustalić terminu przesłuchań, zweryfikować przygotowania kandydata ani przeprowadzić głosowania w jego sprawie.

Zamiast tego prawica wymyśliła nową zasadę: prezydent może powoływać członków Sądu Najwyższego tylko przez trzy czwarte swojej kadencji. A jeżeli zrobi to w czasie ostatnich 12 miesięcy urzędowania, nominacje będą czekać na rozpatrzenie do chwili ogłoszenia wyniku następnych wyborów. Ostateczna instancja sądowa Ameryki przez rok składała się z ośmiu zamiast dziewięciu członków.

16 wybitnych prawoznawców napisało w liście otwartym: „Konstytucja przyznaje Senatowi prawo utrącenia prezydenckiego kandydata. Ale decyzję musi poprzedzić pełnowymiarowa debata parlamentarna. Rezygnacja z niej stanowi poważne i bezprecedensowe naruszenie reguł funkcjonowania izby wyższej, jest sprzeczna z najlepszymi tradycjami naszego kraju.”

356 profesorów prawa skierowało apel do republikańskich liderów, twierdząc, że postępowanie większości „godzi w proces ustalony przez twórców państwa, zagraża jego demokratycznym instytucjom oraz działaniu władzy w ramach norm, które wyznacza konstytucja.” Jeszcze inni specjaliści podkreślili, że prezydenci 24 razy nominowali członków Sądu Najwyższego w ostatnim roku urzędowania, a senatorzy zatwierdzili 21 spośród kandydatur. Republikanom nie drgnęła powieka.

Postępowanie prawicy nie miało nic wspólnego z demokracją. W 2013 roku, kiedy Obama nominował Patricię Ann Millet do sądu okręgowego dla Waszyngtonu, konserwatyści wyciągnęli z miejsca, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, inną „zasadę”: mając na uwadze względy oszczędnościowe nie należy powoływać nowych sędziów tam, gdzie liczba spraw nie przekracza możliwości ich rozpatrywania. O dziwo wysoki rangą członek komisji sądownictwa izby wyższej Charles Grassley wygłosił ten nonsens, nie wybuchając śmiechem.

W okręgu stołecznym były nieobsadzone cztery stanowiska. Obama urzędował wówczas piąty rok. Przez następne trzy lata republikanie nie pozwolili mu mianować ani jednego sędziego federalnego dla Waszyngtonu. Innymi słowy prawica kłamała. Chodziło wyłącznie o ograniczenie konstytucyjnych prerogatyw głowy państwa. W ferworze debaty Grassley nie zdołał ukryć prawdziwych przyczyn blokowania kandydatury Millet.

„Sąd składa się obecnie z czterech członków nominowanych przez republikańskich prezydentów i czterech powołanych przez demokratystów – stwierdził przekręcając nazwę partii, bo takie uszczypliwości sprawiają radość słabującym na intelekcie. – Nie ma powodu, by zakłócać równowagę, zwłaszcza że chodzi o nominację motywowaną ideologicznie.”

Zmiana w porę, by ustrzec kworum

Trump wygrał wybory głównie dlatego, że masowo wsparli go chrześcijańscy fundamentaliści, którym obiecał sędziego przeciwnego aborcji. Przyrzeczenie spełnił. Tydzień po objęciu stanowiska mianował w miejsce Scalii – Neila Gorsucha. A 27 czerwca 2017 r. pod naciskiem Białego Domu na emeryturę zgodził się przejść sędzia Anthony Kennedy, który stanowisko dostał wprawdzie od konserwatywnego Ronalda Reagana, lecz okazał się centrystą.

Uznawał, że możliwość aborcji zapewnia kobietom 14. poprawka do konstytucji wzbraniająca stanom ograniczania swobód cywilnych wynikających z ustawy zasadniczej. Właśnie on, przychylając się do opinii czworga liberałów, zalegalizował w czerwcu 2015 r. małżeństwa gejowskie na terenie całego kraju. Szef republikańskiej większości w Izbie Reprezentantów Tom DeLay nazywał Kennedy’ego „sądowym politrukiem”.

Aby przekonać 81-letniego sędziego do rezygnacji, prezydent oddał trzem jego byłym asystentom – m.in. Gorsuchowi – prestiżowe stanowiska w sądownictwie federalnym. Choć często atakował na Twitterze pozostałych członków SCOTUS, Kennedy’ego zawsze obsypywał pochwałami. Zapraszał na obiady jego syna Justina, a córce Ivance kazał jadać lunche z samym sędzią. Uzyskany tym sposobem wakat powierzył przeciwnemu aborcji Brettowi Kavanaughowi.

W pierwszej fazie kampanii Biden niewiele mówił o Sądzie Najwyższym, ale śmierć Ruth Bader Ginsburg zmieniła wszystko. Nim odbył się pogrzeb, Trump nominował następczynię, a McConnell obiecał wykorzystać wszystkie proceduralne sztuczki, jakimi dysponuje, by zatwierdzić kandydatkę przed wyborami. Demokratom nie pozostaje nic innego niż po przejęciu władzy pójść śladem Roosevelta.

Powiększenie składu SN nie wymaga zmiany konstytucji. Ustawa zasadnicza poświęca procedurze tylko dwa ustępy: „Władzę sądową sprawował będzie Sąd Najwyższy oraz organy niższe, które Kongres z biegiem czasu utworzy i określi.” oraz „Prezydent w porozumieniu i za zgodą Senatu mianuje (…) sędziów SN oraz wszystkich innych urzędników, sposób powoływania których nie został w tej Konstytucji ustalony inaczej lub zostanie ustalony w drodze ustawy”.

Innymi słowy liczba foteli zależy od decyzji Kongresu. Jeśli lewica przejmie obie izby, uzyska pełne prawo uzupełnienia składu. Pomysł Roosevelta, wbrew zarzutom ustawodawców, nie wskazywał wcale na ciągoty despotyczne. Mieścił się zarówno w ramach tradycji historycznej jak i przepisów. Kongres zmieniał bowiem liczebność SCOTUS ni mniej ni więcej tylko siedem razy.

FDR zgłosił projekt ustawy, która pozwalałaby mianować dodatkowego sędziego za każdym razem, gdy któryś z dotychczasowych skończy 70 lat i 6 miesięcy, aż do uzyskania składu 15-osobowego. Niewykluczone, że mimo oporu prawicy i części partyjnych kolegów ostatecznie udałoby mu się zyskać poparcie obu izb.

Tymczasem jeden z sędziów Owen Roberts zmienił stanowisko (tzw. „zmiana w porę, by ustrzec kworum” – „switch in time that saved nine”). Wkrótce zaś prezydent wymienił Willisa Van Devantera na byłego szefa demokratycznej większości w Senacie Hugo Blacka. Przed śmiercią w 1945 zdążył obsadzić 8 na 9 foteli.

Kontra proporcjonalna i wyważona

Sąd obraduje w tym samym składzie od roku 1869, lecz przez pierwsze stulecie istnienia republiki owa magiczna – zdawałoby się dzisiaj – cyfra ulegała wielokrotnym zmianom: 6 – 5 – 7 – 9 – 10 – 7 – 9. Modyfikacje wspierali tacy prezydenci jak John Adams, Thomas Jefferson, Andrew Jackson czy zapiekły konstytucjonalista Abraham Lincoln.

Nierzadko kierowali się pobudkami czysto politycznymi. Regulowanie liczebności sądu nie stoi w sprzeczności z zasadami demokracji. Oznacza korzystanie z jej mechanizmów. – Ostatnie słowo nie należy do SN, tylko do narodu. – podkreśla były rektor Stanford Law School, Larry Kramer.

Owszem można przedstawić ważkie argumenty przeciw „doładowaniu”. Wiele padło w roku 1937. Spowodowałoby wrażenie, że SCOTUS nie różni się od pozostałych organów władzy i zainicjowało wyścig powiększania składu przez kolejne administracje. Nasuwałoby skojarzenia z autorytarnymi praktykami Juana Peróna i Hugo Cháveza. Ale powyższe racje da się zaakceptować tylko przy założeniu, że obie partie działają w dobrej wierze.

Tak nie jest. A zgodnie z dylematem więźnia, kiedy jeden gracz nie chce współpracować, tobie również nie wolno, bo przegrasz. Republikanie całkiem niedawno próbowali przeprowadzić wszak z inicjatywy Grassleya „doładowanie minusowe” czyli zmniejszyć liczbę sędziów apelacyjnych dla okręgu stołecznego, żeby „oszczędzić podatnikom miliony dolarów”. Oczywiście rządził wówczas demokrata i chodziło o nieuzupełnienie wakatów liberałami.

Owszem, lewica złamałaby utarte normy, ale to samo przecież zrobili republikanie, blokując Garlanda i forsując Barrett pięć minut przed wyborami. Jeśli nominatka obejmie stanowisko, nim oddamy głos, czy – w przypadku zwycięstwa Bidena – wcześniej od niego, doładowanie stanowić będzie jedyną racjonalną kontrę. Proporcjonalną i wyważoną.

Wolno ci podziwiać liberałów za pielęgnowanie wysokich standardów i nieschodzenie do poziomu konkurencji. Niestety w pewnym momencie spolegliwość przekracza granice głupoty, na ogień trzeba odpowiedzieć ogniem, by druga strona też poniosła straty i zrozumiała, że najkorzystniejsze rozwiązanie to rozejm.

SN już dawno uległ głębokiemu upolitycznieniu, zatem lewica winna wykonać kolejny logiczny krok. Nawet jeśli po kilku kolejnych cyklach wyborczych sędziowie zaczną orzekać z rzędów składanych krzesełek zamiast wykonanych na zamówienie foteli, niech tak będzie. Tym wyraźniej dostrzeżemy, że przestali być najwyższymi autorytetami moralnymi kraju, stali się wykonawcami woli swoich partii.

Nie możemy pozwolić, żeby prawica czerpała zyski z obstrukcji parlamentarnej, ponieważ grozi ona niekontrolowaną eskalacją. Nie wolno się godzić na ustalane ad hoc reguły dotyczące pierwszego czy ostatniego roku prezydentury albo liczby spraw rozpatrywanych w danym okręgu. Ameryka jest ważniejsza niż chwilowy triumf jednej formacji.

Demokraci muszą wypowiedzieć walkę przeciwnikowi gotowemu zdradzać własną historię i konstytucję. O determinacji republikanów w forsowaniu partykularnych interesów kosztem państwa świadczy komentarz „The Federalist”, wedle którego Sąd Najwyższy można właściwie sparaliżować na stałe, jeśli nie pociągnęłoby to za sobą zbyt wielkich strat politycznych. Konieczne jest ustanowienie precedensu. Zagranie tak, by prawicy na zawsze odechciało się faulowania.

Tłumaczenie Piotr Milewski.

Czytaj też: Ameryka opłakuje Ruth Bader Ginsburg. Jej śmierć całkowicie zmieniła dynamikę kampanii prezydenckiej

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułNajmodniejsze dywany 2020 roku
Następny artykułKoniec poszukiwań 20-letniego Macieja. Policja wyłowiła ciało z Odry [ZDJĘCIA]