A A+ A++

Rei Furuya, znany też, między innymi, jako Tooru Amuro i Burbon jest bardzo zapracowanym człowiekiem. Kiedy jego drogi krzyżują się z tytułowym bohaterem głównej serii, Conanem Edogawą, musi być na zmianę zwykłym kelnerem w małej, cichej kawiarni, członkiem przestępczej, Czarnej Organizacji, prywatnym detektywem i oficerem specjalnej jednostki policji walczącej ze wspomnianą organizacją. „Zero’s Tea time” pozwala spojrzeć jak wygląda jego życie codzienne.

Nie wiem czego spodziewałem się po dzisiejszym serialu. Obejrzałem kiedyś tyle „Detektywa Conana”, czy też „Case Closed” ile akurat było dostępne na Netflixie, ponieważ szukałem jakiejś sympatycznej, japońskiej historii detektywistycznej. Nie urwał mi niczego, ale oglądało się go całkiem nieźle. Oczywiście to, co było u nas dostępne to ledwie niewielki wycinek całego serialu, który nosi zaszczytny tytuł najdłużej prowadzonej serii w historii Japonii. Jak dotąd serial liczy sobie już przeszło tysiąc odcinków, a historia wciąż nie dobiegła końca. Główny bohater dzisiejszego, niedorzecznie krótkiego serialu pojawił się w mandze dopiero w 793 rozdziale, natychmiast jednak zdobywając sympatię czytelników. Jego nad wyraz skomplikowane życie aż prosiło się o własną serię i choć „Zero’s Tea Time” pokazuje widzowi różne aspekty jego codzienności, to jednak raczej nie o to chodziło fanom.

Detective Conan: Zero’s Tea Time (2022) – recenzja serialu [Netflix]. Okruchy życia i nic ponad to

W tym miejscu zazwyczaj bezczelnie spoiluję pół fabuły danej produkcji pod pretekstem krótkiego wytłumaczenia o co w niej chodzi, lecz w przypadku dzisiejszego serialu nie jest to chyba możliwe. Sześć króciutkich, piętnastominutowych odcinków skupia się na małych, zwykle wręcz zupełnie niezwiązanych z głównym wątkiem „Detektywa Conana” sprawach. Nie są ze sobą połączone, można wręcz powiedzieć, że nie są w ogóle ważne. To takie lekkostrawne anime bez zobowiązań, podzielone na króciutkie odcinki, dzięki czemu można sobie jeden puścić na przykład do gotowania, albo obejrzeć całość ciurkiem – to tylko półtorej godziny. Problem w tym, że przez tak krótki czas trwania całego sezonu, ciężko byłoby zbudować jakiś sensowny story arc, więc scenarzyści po prostu tego nie zrobili.

Praktycznie w każdym odcinku pojawiają się postacie i wątki nawiązujące do szerszej fabuły i poczynań Czarnej Organizacji, ale zostały tam umieszczone chyba jedynie po to aby przypomnieć widzowi, że „Herbatka” jest częścią większej całości, a nie całkowicie zawieszonym w niebycie zapychaczem. Jeśli ktoś nie zna fabuły „Conana”, to może nawet zaintryguje go, kim jest tajemnicza kobieta, z którą Rei regularnie rozmawia, a której twarzy nigdy nie widzimy, albo co łączy go z agentem FBI, przypadkiem odwiedzającym jego kawiarnię i robiącym przerażoną minę na jego widok. Problem w tym, że z tego co widzę, oryginalne anime zniknęło już z naszej oferty, więc potencjalni nowi widzowie mogą się najwyżej wkurzyć i nic więcej. Jakby co, część odcinków jest cały czas dostępna na Crunchyroll.

Detective Conan: Zero’s Tea Time (2022) – recenzja serialu [Netflix]. Specyficzny styl i polski dubbing

Rei i jego nowy przyjaciel

Nigdy nie byłem fanem kreski odpowiedzialnego za oryginalną mangę Gosho Aoyamy. Gigantyczne, pełne refleksów świetlnych oczy, spiczaste nosy, mało ambitne tła. Jego rysunki są funkcjonalne, ale generalnie powiedziałbym, że raczej… brzydkie. Anime nie dość, że wiernie odtwarza ten jego spiczasty styl, to jeszcze jest bardzo prosto cieniowane, ubrania rysowane są prostymi, pozbawionymi detali liniami, trochę jak na przykład w „Naruto”, a i tła są raczej proste. Tych kilka scen akcji, które dostajemy zbudowanych jest w oparciu o grafikę 3D – wiadomo, taniej – i nie sprawiają najlepszego wrażenia.

Co ciekawe, ktoś postanowił przygotować nam polski dubbing. Efekt jest… nierówny. Rei wypada całkiem nieźle, podobnie jak niezawodny Dariusz Odija jako Andre Camel (chociaż fakt, że jego charakterystyczny, głęboki głos dobiega również z ust jeszcze przynajmniej jednej postaci trochę psuje immersję), ale zdarzają się i kompletnie źle przeczytane linijki. Zwłaszcza Azusa Enomoto, koleżanka Reia z pracy w kawiarni, regularnie kaleczy swoje dialogi. Wiadomo, że najlepszym rozwiązaniem od zawsze jest i będzie obejrzenie japońskiego oryginału, najbardziej nacechowanego emocjami i odpowiadającego zamysłowi twórców, lecz w ostatecznym rozrachunku, biorąc pod uwagę ton i ciężar gatunkowy serialu, ta nasza polska wersja nie jest taka zła.

„Zero’s Tea Time” to serial, który powinien był okazać się kompletnym niewypałem. Brak fabuły, krótkie, nijakie odcinki i, moim prywatnym zdaniem, kiepski styl animacji powinny zupełnie go przekreślać, zwłaszcza jeśli ktoś liczył na mocno nawiązującą do „Detektywa Conana”, szpiegowską fabułę. A jednak te króciutkie odcinki, senna, relaksująca stylistyka i proste historyjki oparte na krótkich wycinkach codziennego życia Furuyi sprawiają, że całość ogląda się zaskakująco przyjemnie. Nie ma się tu nad czym przesadnie zastanawiać, przemocy jest tyle co nic, można sobie usiąść i po prostu się zrelaksować. Od wczoraj obejrzałem cały serial już dwa razy – wczoraj po japońsku i dzisiaj z synem po polsku. Być może za jakiś czas, jeśli będę zmęczony i będę potrzebował czegoś prostego, żeby pobrzęczało nad uchem, kiedy ja będę dochodził do siebie, to niewykluczone, że obejrzę go i trzeci raz – tym razem po angielsku. A co!

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułW Kiejszach (gm. Babiak) zderzyły się dwa samochody osobowe
Następny artykułGranie niemiecką kartą wciąż opłaca się PiS. Nie o sprawiedliwość tu chodzi