A A+ A++

Cztery kobiety, cztery pokolenia, cztery odmienne siły. „Gorzko, gorzko” to saga rodziny Serce, od początku naznaczonej zbrodnią. Opowieść zaczyna się w latach 20. XX wieku na Dolnym Śląsku i krąży wokół Wałbrzycha, rodzinnego miasta Joanny Bator, by dotrzeć do czasów współczesnych, gdy gniew kobiet jest widoczny na ulicach.

„Newsweek”: Podobno dobrze się pani pisze w kryzysowych czasach?

Joanna Bator: Jeśli na podstawie dwóch katastrof można wyciągać takie wnioski, to się zgadza. Gdy w Tokio pisałam „Ciemno, prawie noc”, w marcu 2011 r. doszło do trzęsienia ziemi, zaraz później nastąpiła katastrofa jądrowa w Fukushimie. Wtedy udałam się na wewnętrzną emigrację, niemal zupełnie odcinając się od codzienności. Dokładnie te same mechanizmy zadziałały teraz. Kształt najnowszej powieści nadałam właśnie w tych pandemicznych miesiącach.

Ten rok zaczął się dla pani w styczniu od książki „Wyspa Łza od nowa” o podroży po Sri Lance. Chwilę później podróże się skończyły.

– Najbardziej, abstrahując od lęków o zdrowie osób starszych i bliskich, doskwiera mi właśnie niemożność podróżowania. Ten przywilej uznawałam już za pewnik, a tu taka niespodzianka… Tak już się u mnie utarło, że rytm podróży wyznaczały książki. Po ukończeniu pracy znikałam. Tym razem miało być podobnie. Chciałam polecieć na Zanzibar. Rok temu, gdy wracałam stamtąd, zło już wisiało w powietrzu.

Zobacz też: Mniej scen seksu, pocałunków i statystów na planie. Tak się kręci filmy w czasach pandemii

„Gorzko, gorzko” też zaczęło się od podróży. Takiej na miarę obecnych czasów, w rodzinne rejony, na Dolny Śląsk. Dobrze się tam pani wraca?

– Dolny Śląsk to moja literacka matczyzna. Nie mieszkam tam od ponad trzydziestu lat, ale to tam narodziła się moja wyobraźnia literacka. Matki się nie wybiera.

Przy pisaniu „Gorzko, gorzko” nawiązałam nową relację z moją matczyzną, z jej nowymi miejscami. Książka zaczęła się od spaceru po poniemieckim cmentarzu w Unisławiu Śląskim. Był szary i zimny dzień, a ja włóczyłam się z Mateuszem Mykytyszynem, który zna historię każdego domu, każdego kamienia w okolicy. Czytałam inskrypcje nagrobne, a on opowiadał mi o straszliwej zbrodni, którą dawno temu popełniła mieszkanka Langwaltersdorfu. Tam zasiało się ziarno „Gorzko, gorzko”.

„Pisarz pisze o tym, co go obchodzi najbardziej” – to pani słowa. Co tym razem obchodziło panią najbardziej?

– Wyzwanie, by własne doświadczenie emancypacyjne przerobić na literacką fikcję. Z własnej kobiecej wojny zrobić powieść. Stąd pomysł kobiecej sagi obejmującej kilka pokoleń bohaterek walczących o swoją wolność. Każda z nich personifikuje jakąś emocję związaną z odczuwaną przez siebie opresją. Poza tym od dawna kusiło mnie, żeby napisać powieść o miłości. Przymierzałam się do tego w powieści „Rok królika”, ale wtedy okazało się, że najpierw muszę się zmierzyć z tematem potworności. „Gorzko, gorzko” narodziło się z walki o miłość i wolność.

Jest w książce zdanie o ludziach noszących maseczki na twarzy, ale pisać zaczęła pani jeszcze przed pandemią. Długo pani pracowała nad powieścią?

– To chyba profetyczny wątek, bo zdanie napisałam przed pandemią (śmiech). Przez całą książkę przewija się postać wieszcza. W opowieści o czasach współczesnych jego kolejna reinkarnacja, Edek Węgiel, mówi o maseczkach, ale odniesieniem była dla mnie Japonia, bo tam po prostu nosi się maseczki w sezonie grypy. Pisanie „Gorzko, gorzko” trwało dłużej niż w przypadku moich wcześniejszych powieści, bo ponad dwa lata, i to nie tylko dlatego, że książka jest gruba [650 stron – red.]. Mościłam się w nowej rzeczywistości – w domu, pierwszym, do którego po latach nomadyzmu wprowadziłam się na długo, może na zawsze. Proces twórczy miał inny, rwany rytm.

Do napisania sagi trzeba dorosnąć?

– Z pewnością, chociaż elementy sagi znajdują się już w „Piaskowej Górze”, mojej pierwszej powieści. Dopiero jednak „Gorzko, gorzko” jest sagą rodzinną z prawdziwego zdarzenia, choć to opowieść w nowoczesnej formie, z nietypową narratorką. Musiałam dorosnąć i rzemieślniczo, i egzystencjalnie. Trzeba się w życiu mocno nażyć, żeby mieć materiał na cztery pokolenia bohaterek tak różnych i pełnych emocji jak Berta, Barbara, Violetta i Kalina.

Co to znaczy dojrzeć rzemieślniczo?

– Mieć odwagę zrobić wszystko inaczej niż dotąd. Po dziesięciu latach pisania myślałam, że zawsze będzie tak samo. Ja i plik z nową książką. Wielki plik. Tym razem podzieliłam pracę na cztery pliki i każdy pisałam osobno, skacząc między Bertą, Barbarą, Violettą i Kaliną. Dopiero wtedy zaczęło mi się to układać w całość, przeplatać jak warkocz. Dzięki temu zabiegowi uwyraźniła się odmienność stylistyczna i językowa każdej z czterech historii, dziejących się w innych czasach i okolicznościach.

Kim jest Berta, pierwsza bohaterka książki?

– Berta mieszka z ojcem i jest mu całkowicie podporządkowana. Razem wytwarzają wędliny i inne potrawy mięsne na sprzedaż. Berta zakochuje się i buntuje przeciw ojcu. Ogarnia ją ogromna, wręcz wściekła złość, która doprowadza do zbrodni. Ale zbrodnia nie uwalnia jej. Nie jest w stanie ruszyć dalej. Pociąg do „Złotej Pragi”, o której marzy, nie zabierze jej. Pozostaje uwięziona w świecie, który nie dawał szansy. Dobrze mi się Bertę pisało. To była przyjemność zmysłowa i perwersyjna, bo jej życie toczy się wokół mięsa.

Czytaj także: Seryjni mordercy wydają książki, a on nie wyda. Woody Allen zakazany

Perwersyjna, bo pani mięsa nie je. Podobno wreszcie udało się pani ostatecznie przejść na wegetarianizm.

– Pierwszy raz na wegetarianizm przeszłam na studiach, ale zawsze po jakimś czasie upadałam. Stoczyłam wiele walk i doskwierała mi moja słabość. Teraz mam wrażenie, że na dobre rozstałam się z mięsem. Dzięki Bercie z Langwaltersdorfu i jej ojcu Hansowi.

Jej córka, wychowana w sierocińcu Barbara, to personifikacja strachu. Boi się odzywać, boi się kochać.

– Barbara dziedziczy traumę po swojej nieszczęsnej matce, a do tego doświadcza wojny i sieroctwa. Jest człowiekiem-trumną. Wszystko jest w niej zatrzaśnięte, potwór siedzi w środku i nie da się go uwolnić. Barbara chowa się, buduje zasieki, ale podnosi głowę, gdy udaje jej się wygrać odrobinę wolności. Biegnie ulicą 22 Lipca do pracy w nowych butach i pierwszy raz w życiu czuje się prawie szczęśliwa. Dlatego Mirek Maj może pojawić się w jej życiu. Barbara personifikuje strach, ale w końcu zdobędzie się na akt wielkiej odwagi.

Barbara i jej dzieci noszą nazwisko Serce, a nazwiska w pani książce wiele znaczą. Jak można je rozumieć?

– Tak nazywają się ludzie, którzy adoptują Barbarę – Jakub i Maria Serce. Nazwisko Serce to nie był jednak racjonalny i wykalkulowany pomysł. Gdy Jakub i Maria pojawili się w sierocińcu i wskazali na Barbarę, kierowało nimi serce, najczystsza, delikatna emocja i tak to nazwisko wpadło mi pod pióro. Wszystkie moje bohaterki, z różnymi skutkami, kierują się tym głosem.

Przerażona Barbara rodzi córkę, której boi się kochać – Violettę.

– Barbara traciła wszystko, co kochała, więc odmawia Violetcie miłości, łudząc się, że w ten sposób ją uratuje. Ojciec Violetty jest toksyczny i zły. Ona żyje w bezmiłości, w lęku, pragnąc zasłużyć na uwagę i akceptację. Gdy dorośnie, marzy o innym świecie, ma aspiracje i pozorną możliwość ich realizacji, bo jest młoda, gdy upada komunizm. Wyobrażam ją sobie jako negatyw mojego losu. Pani Bovary z wałbrzyskiego placu Górnika, nieszczęśliwa, niespokojna, niespełniona.

Violetta ma obsesję na punkcie smrodu. Wszystko jej cuchnie.

– Violetta odziedziczyła po mnie nadwrażliwość zapachową. To kłopotliwa cecha. Ale w jej przypadku to coś więcej. Violetta samej sobie śmierdzi. Straszliwy skutek bycia niekochaną – wstręt do samej siebie.

Podobno o ostatniej kobiecie z rodu, Kalinie, pisało się najtrudniej.

– Kalina urodziła się w 1990 r., mogłaby być moją córką. Nie pamiętam tych lat najlepiej, w przeciwieństwie do cudownych lat 80. mojej licealnej i studenckiej młodości. Lata 90. to dla mnie wyścig szczurów, wytężona praca intelektualna, walka o byt. Bałam się więc, że pójdę na łatwiznę i nadam Kalinie swoje cechy. Poza tym od początku wiedziałam, że ona będzie postacią w procesie, a takie bohaterki pisze się trudniej, zawsze jest pokusa, by domknąć, dokończyć grubą kreską.

Kalina jest uosobieniem nadziei, która może zmienić świat.

– Mogę się panu zwierzyć, że korciło mnie, by Kalina stała się jedną z tych gniewnych dziewczyn uczestniczących w czarnych marszach. Czyli znów – mną z młodości. Ale literatura nie jest reportażem, a łączenie jej świadomie z tym, co tu i teraz, to porażka. Kalina idzie swoją drogą, jest uparta, niepokorna, trochę dziwna i niesie nadzieję, że można być, jaką się chce, że nadal jest szansa, by stworzyć taki świat.

Pani ma nadzieję na zmianę świata?

– Jako studentka, potem doktorantka pisząca pracę o feminizmie, miałam przekonanie, że naprawiamy świat i za 20 lat nie trzeba będzie w ogóle używać takich zwrotów jak „patriarchalna władza”. Byłam naiwna, pełna nadziei, ale smutna byłaby młodość bez utopii. Wojna przeciw kobietom trwa i trwa walka. Cywilizacja została zbudowana na opresji kobiet, a zdobycze emancypacyjne są świeże i kruche. Kobiety są codziennie bite, gwałcone, poddawane torturom, okaleczane, sprzedawane. Jednak gniewu kobiet nie da się już zignorować czy pomniejszyć. Przyszłość należy do dziewczyn takich jak Kalina Serce.

Na koniec o tych, których w powieści w zasadzie nie ma, o mężczyznach: da się pisać książkę, tworzyć świat bez nich?

– Jestem mentalną lesbijką. Mężczyźni są mi w pisaniu znacznie mniej potrzebni niż kobiety i już. Muszą z tym żyć.

Czytaj więcej: Ścięło mnie z nóg. Arkadiusz Jakubik o życiu w czasie pandemii

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułChuck Norris ambasadorem World of Tanks. Aktor dołącza do gry w ramach świątecznego wydarzenia
Następny artykułWolontariat – doskonała szkoła charakteru