Andy Murray jeszcze nie wygrał meczu w trzech turniejach w tym roku. Teraz odpadł w pierwszej rundzie z sześciu z ostatnich siedmiu imprez. W swoich ostatnich dziewięciu meczach Murray – jeden z największych rywali w nowoczesnej historii gry – wygrał tylko jeden. W którym momencie dzielne dążenie zaczyna szkodzić jego dziedzictwu?
Dwa Wimbledony, tytuł US Open, osiem innych finałów Wielkiego Szlema i dwa złote medale olimpijskie to imponujące osiągnięcia. On był także połową drużyny, która pomogła Dunblane – przepraszam, Wielkiej Brytanii – wygrać Puchar Davisa. Jako gdyby tego było mało, wygrał turniej dziewięć miesięcy po operacji biodra, udowadniając, że może przeciwstawić się nauce, jak również wierze. Powrót do najwyższego poziomu singla na tourze z metalowym biodrem jest bezprecedensowy. Graniczy to z niewiarygodnym, żeby potem wygrać tytuł i dotrzeć do dwóch innych finałów.
Od przegrania z Daniiłem Miedwiediewem w ostatnim z nich w Doha w zeszłym roku, jednakże nastąpił stopniowy spadek. Nie wygrał więcej niż dwa mecze na żadnym turnieju. Światowy ranking Murraya osiągnął szczyt na 36. pozycji, tuż przed zasiadaniem w stawce w Wielkim Szlemie. Teraz znów jest o krok od wyjścia z top 50.
W lutym wziął udział w trzech imprezach: w Marsylii, Doha i Dubaju. Biorąc pod uwagę poziom jego ostatnich występów, z pewnością teraz zastanawia się, czy cały ten czas z dala od rodziny naprawdę jest tego wart. Chronienie własnego zdrowia psychicznego musi z pewnością odgrywać rolę obok zachowania swojego wizerunku. Jeśli nigdy nie trafi już piłki, jego status jako wielkiego gracza gry, i legendy brytyjskiego sportu, jest już bezpieczny.
Artykuł wygenerowany na podstawie informacji udostępnionych przez Google News
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS