A A+ A++

Od jesieni 1950 roku mocno ryzykowali, nawet samo posiadanie dewiz i kruszców typu złoto, platyna „w postaci nieużytkowej” było zakazane, nie mówiąc o handlowaniu. Groziła im nawet kara śmierci. Odetchnęli sześć lat później, po śmierci Józefa Stalina, gdy złagodzono kary za prywatny obrót walutami obcymi i nie ścigano ich tak zapalczywie. Dostarczali dewizy ludziom, którzy chcieli w PRL kupić coś trochę lepszego, a w pewnym sensie pomagali nawet… ludowemu państwu.

To właśnie pod koniec lat 50. XX wieku powstała potoczna nazwa osób wbrew zakazowi skupujących i sprzedających waluty wymienialne, głównie dolary amerykańskie i marki niemieckie, ale także ich substytuty na rynku wewnętrznym PRL – bony dolarowe/towarowe. Wcześniej mówiono o nich czarnogiełdziarze, co jednak było zbyt skomplikowane, waluciarze albo koniki. To ostatnie określenie przylgnęło do handlujących biletami na koncerty, imprezy, do kina czy teatru. A do waluciarzy dokleiła się ironiczna obserwacja tego, jak zniekształcali – bo nie znali języka – angielskie „change money”. Szeptana przez nich do potencjalnych klientów „wymiana pieniędzy” brzmiała jak „cieńć many” albo „cincz many”. Mówiono więc cynkciarz, cinksiarz, a w końcu cinkciarz. 

W swoim fachu byli właściwie weteranami. „Podziemny” obrót walutami zaczynali już podczas okupacji niemieckiej, a rozwinęli po II wojnie światowej, gdy monopol państwa zaczął obejmować kolejne dziedziny gospodarki. Różnica między urągającym, ustalanym centralnie kursem zagranicznego pieniądza a czarnorynkowym robiła się coraz większa, zatem ich zarobek również. Początkowo na „blackmarcie” dewizy kupowało nawet państwo, ale w 1947 roku zaczęło z nimi bitwę o handel i ściganie waluciarzy.

Na samochód i pastę do zębów

W skórzanych kurtkach kręcili się pod lotniskami, dworcami, ale przede wszystkim pod najlepszymi hotelami i bankami. Szeptali to „cincz many”, a reagowały osoby, które w szaro-burej Polsce Ludowej rzucały się w oczy. Dzięki cinkciarzom zachodni obcokrajowcy wymieniali więc dolary czy inną, swoją krajową walutę na złotówki po znacznie lepszym kursie niż ten oficjalny.

„To mężczyźni, których nie można było z nikim pomylić. Stali na zewnątrz, przechadzali się niespiesznie po holach. Charakterystyczna elegancja, kurtka z postawionym kołnierzem, mokasyny, papieros, a czasami marynarka w pepitkę, fular. Cinkciarzami byli też szatniarze, niektórzy kelnerzy, taksówkarz. W zasadzie mógł nim być każdy, kto miał kontakt z Zachodem. Bo dolary do Polski przywozili przede wszystkim ludzie z Zachodu: turyści, pracujący u nas specjaliści, dziennikarze. Także dyplomaci, którzy – wymieniwszy po oficjalnym kursie obowiązkowy haracz – korzystali z usług zaufanych cinkciarzy, by wieść dostatnie i przyjemne życie w komunistycznej Polsce” – wspominał Krzysztof Gottesman, dziennikarz i publicysta, w felietonie „Cinkciarze i panienki”, opublikowanym w serwisie IPN Pamiec.pl.

„Wymiana odbywała się także w bramach, knajpach albo w pobliżu targowisk. I co charakterystyczne – to nie cinkciarze szukali klientów, ale klienci cinkciarzy. Byli też poważni dżentelmeni cieszący się ogólnym szacunkiem, którzy wymianą waluty zajmowali się na dużo większą skalę, ale tu do transakcji dochodziło w prywatnych lokalach. Oczywiście nie bez znaczenia dla wielkości zarobków był adres zamieszkania cinkciarza. Wiadomo było, że najlepiej zarabiali ci z dużych miast, w każdym razie z miast, w których pojawiali się obcokrajowcy. Żyłą złota były więc Warszawa, Kraków, Wrocław, no i oczywiście Wybrzeże pełne marynarzy wszelkich nacji zawijających do portu. Dobrze pracowało się także w Katowicach – tu cinkciarze zarabiali z kolei na swoich rodakach, którzy wyemigrowali do Niemiec i w Polsce pojawiali się z kieszeniami wypchanymi markami” – opisywała Dorota Kowalska w reportażu „Taksówkarze i cinkciarze” w „Polska The Times”.

Polacy szukali cinkciarzy, kiedy mieli dość gotówki (bo dla rodaków kurs czarnorynkowy był zabójczy), by kupić dolary (jeśli dostali paszport i pozwolenie wyjazdu) lub bony, na zakup towarów luksusowych – mniej lub wcale niedostępnych na rynku – w wydzielonej sieci placówek. Bony emitował bank PeKaO i prowadził sieć sklepów dewizowych, w latach 70. przekształconą w Pewex. Sprzedawały towary z tzw. eksportu wewnętrznego, jak szynka eksportowa w puszce, a nawet samochody osobowe (!), normalnie dostępne na talony/przydziały po latach oczekiwania. Ale była tam też cała mnogość rzeczy importowanych, od zachodnich dżinsów, przez papierosy, kawę, po pastę do zębów i… reklamówki. Już od wejścia pachniało w tych placówkach luksusem, bo nie mydłem szarym tylko pachnącym. Krążył nawet dowcip o mężczyźnie, który wszedł do Pewexu i zwrócił się do ekspedientki: „To ja poproszę o azyl”.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykuł„WSPIERAJ SENIORA”
Następny artykułObronić pozycję lidera i awansować do turnieju finałowe LN – zapowiedź meczów polskiej kadry z Włochami i Holandią