A A+ A++

Konferencja zorganizowana trzeci raz przez europosła Solidarnej Polski wyróżnia się na tle zdegenerowanej polskiej debaty. Jej organizatorzy naprawdę starają się wyjść poza swoją bańkę i warto to docenić, nawet jeśli jest się w sporze z formacją Patryka Jakiego czy nim samym.

Rzadko zdarza mi się chwalić za coś polityków – bo i po prawdzie nie ma za bardzo za co. A jednak czasami trzeba.

Najpierw wspomnienia. Kongres Polska Wielki Projekt po raz pierwszy odbywał się w 2011 r. i był jak powiew świeżego powietrza. W środku coraz bardziej gnuśniejących i coraz bardziej jałowych rządów Platformy Obywatelskiej wówczas Instytut Sobieskiego (potem organizator się zmienił), powiązany z PiS, uruchomił przedsięwzięcie całkowicie inne niż cokolwiek wcześniej znanego: duże, kilkudniowe spotkanie ekspertów, publicystów, analityków, intelektualistów z mnóstwem arcyciekawych dyskusji, a co najważniejsze – wychodzące poza bańkę. Choć wtedy chyba to pojęcie nie było jeszcze tak popularne jak dzisiaj. Owszem, konferencji i debat było mnóstwo w różnych miejscach i firmowanych przez różne organizacje, ale to jednak było coś nowego. Po raz pierwszy partia polityczna, choć za pośrednictwem powiązanego z nią think-tanku, pokazywała, że jest w stanie otworzyć się na koncepcje z innych środowisk, również krytyczne wobec własnej linii, i traktuje to spotkanie jako zaczyn dla swoich koncepcji programowych. A przynajmniej takie było wówczas i w kolejnych latach odczucie. Szczególnie uderzający był kontrast pomiędzy intelektualną martwotą rządów PO w tamtym czasie a naprawdę żywymi dyskusjami, jakie odbywały się na Kongresie PWP.

Niestety, PWP spotkał taki sam los jak większość podobnych przedsięwzięć: gdy władza się zmieniła, Kongres PWP stopniowo, w kolejnych edycjach, przestawał być miejscem żywej dyskusji i tworzenia idei dla rządzących – bo oni tkwili coraz głębiej w bagnie praktycznego sprawowania władzy, co na ogół niszczy intelektualną refleksję i pracę koncepcyjną – a stawał się w coraz większym stopniu okazją do składania hołdów wcielanym w życie koncepcjom Naczelnika oraz jemu samemu i do wzajemnego dopieszczania się przez intelektualistów bliskich obozowi władzy. Jednym słowem – theatrum vanitas bez żadnej specjalnej wartości.

Na poziom debaty narzekało się w Polsce od zawsze – od kiedy można ją było prowadzić swobodnie, czyli od początku III RP (a i w innych czasach). Jednak problemy bywały w różnych okresach różne, a i obiektywnie rzecz biorąc poziom jej bywał wyższy lub niższy w różnych czasach. Wiadomo, że zawsze najbardziej doskwiera to, co najświeższe. Jednak przypominając sobie dyskusje, w jakich zdarzało mi się brać kiedyś udział – ba, patrząc na stare z nich zdjęcia i widząc, kto z kim był w stanie usiąść za stołem i normalnie rozmawiać, i porównując to z czasami dzisiejszymi jestem w stanie powiedzieć, że degeneracja polskiej debaty po 2015 r. jest bezprecedensowa. Może nie w perspektywie całej naszej historii, ale w perspektywie 33 lat istnienia III RP na pewno. Część przyczyn jest niezależna od tego, co robimy w Polsce – z pewnością bardzo przyczyniły się do tego media społecznościowe. Ale to niejedyne wyjaśnienie i nawet nie główne. Gigantyczną winę ponoszą najważniejsze siły polityczne, które postawiły na najbardziej tępą propagandę, w której na normalną rozmowę miejsca nie ma. Rządzący zaprzęgli do pracy media rządowe: i te nazywane wciąż formalnie publicznymi, i te prywatne, pozorując za ich pomocą dyskusję, w rzeczywistości będącą żenującymi spektaklami czołobitnych pochwał wobec opcji jedynie słusznej.

W niebywałym stopniu do zniszczenia normalnej dyskusji przyczyniły się dwa momenty w naszej najnowszej historii: covidowa histeria i wojna na Ukrainie. W obu przypadkach zadziałał podobny mechanizm (o czym zresztą wielokrotnie pisałem): debata została stłumiona, właściwie skasowana, poprzez oznaczenie poglądów sprzecznych z obowiązującą linią jako oszołomskich, niebezpiecznych, a argumentem ostatecznym okazało się przyczepienie ich wyrazicielom łatki „ruskich onuc”. Etykietowano hurtowo, nie starając się nawet argumentować czy polemizować. Wystarczyło, że ktoś kwestionował obowiązującą linię.

Miało przy tym miejsce kilka w pewnym sensie zabawnych i paradoksalnych zjawisk. Pierwsze – że w obu przypadkach miękką cenzurę z równą zaciekłością wprowadzała główna partia opozycyjna i główna partia rządząca (jakkolwiek mająca w swoich szeregach i w swoim obozie dysydentów). Drugie – że wyjątkowo gorliwi cenzorzy pochodzili z obozu władzy (vide Janusz Cieszyński czy Stanisław Żaryn), którego lider zarazem głosi niezmiennie ludowi, że rządy jego partii są gwarancją wolności obywatelskich, w tym wolności słowa. Trzecie – że w pewnych wypadkach po stronie cenzury stanęli ci, którzy dotąd nazywali się liberałami. To ostatnie zjawisko jest szczególnie wyraźnie widoczne w przypadku wojny na Ukrainie. Zdarza się, że więcej szacunku dla wolności słowa i prawdy wykazuje – niestety – lewica niż ci, którzy sami siebie nazywają prawicą albo liberałami. (Przykładów podawał nie będę, bo musiałbym wskazać konkretne osoby i zdarzenia, a nie jest moim celem wchodzenie przy okazji tego tekstu w jakieś personalne spory. Kto uważnie obserwuje sytuację, ten wie.)

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykuł113 tysięcy złotych za miesiąc. Miasto płaci, a rowery nie zawsze działają
Następny artykułŻycie i śmierć Czesława Freudenreicha inspiruje do działań kolejne pokolenia