A A+ A++

Mimo udanej kampanii wzbudzenia społecznej antypatii do nich, władzom Polski Ludowej nigdy nie udało się skutecznie wyplenić badylarzy i prywaciarzy. Nie tylko dlatego, że dostarczali oni często produkty pierwszej potrzeby, których w sklepach nie było. Ludzie zdawali sobie sprawę, że to nie socjalistyczna gospodarka, lecz wolny rynek prowadzi do dobrobytu. A badylarze są jego enklawą – to tak naprawdę ludzie przedsiębiorczy i uparci, którzy mają w sobie trochę mniej strachu przed monopolem władzy.

W latach 50. XX wieku przymuszono do kolektywizacji – czyli przekształcenia indywidualnych gospodarstw chłopskich w spółdzielnie, odpowiedniki kołchozów – rolników we wszystkich krajach bloku sowieckiego z wyjątkiem Polski.

Nasi dzielni chłopi okazali się bardziej oporni, choć do łączenia gruntów zmuszano ich na wiele sposobów: poprzez kontyngenty (obowiązkowe dostawy żywności) czy domiary (zwiększone obciążenia podatkowe, doprowadzające chłopów do bankructwa), przez rewizje i niszczenie mienia po szykany, aresztowania i więzienia. A mimo to do 1951 r. powstało tylko około 2200 spółdzielni, zajmujących zaledwie 0,8% gruntów rolnych. Po wprowadzeniu przywilejów dla spółdzielców, liczba ta wzrosła w 1955 r. do 9800 spółdzielni obejmujących 9,2% pól uprawnych w Polsce. Ale osiągały niższą produkcję z 1 hektara ziemi niż przeciętne gospodarstwo indywidualne! Tak samo, jak tworzone równolegle państwowe gospodarstwa rolne (PGR-y zajmowały ok. 10% powierzchni upraw).

Co gorsza, nakłady państwa w czasie prowadzonej przez ZSRR wojny koreańskiej szły głównie na przemysł zbrojeniowy, na wsiach brakło podstawowych narzędzi, maszyn, nawozów sztucznych i środków owadobójczych (z tego powodu m.in. na ziemniakach plenił się pasożyt – stonka – co propaganda tłumaczyła opowieścią o dywersyjnym zrzucaniu szkodnika z amerykańskich samolotów, by niszczyły socjalistyczne rolnictwo). A w efekcie w miastach zabrakło żywności. Po 1956 roku Władysław Gomułka szybko zezwolił więc na likwidację spółdzielni i oficjalnie uznał prywatne rolnictwo jako specyfikę tzw. polskiej drogi do socjalizmu. W ten sposób zostawił Polakom bardzo ważną enklawę wolnego rynku – rolników i ogrodników, którzy dostarczali podstawowe artykuły, żywność, jakiej nie było w sklepach, czy nawet kwiaty na wszelkie uroczystości.

Baba z jajami i podmiejskie szklarnie 

Handel w Warszawie. 1967 r. Fot. NAC

Przy czym w owym przyczółku działały jakby dwa nurty, różnie odbierane społecznie. Kim innym byli chłopi, którzy przyjeżdżali na miejskie rynki z mlekiem, serem, masłem, śmietaną, jajami, czy drobiem i prosiakami. Często zwykłymi drabiniastymi wozami z koniem, albo babcie w chustkach na głowach i kankami na plecach. Tu relacja była dobra, czasem współczująca, choć i nieraz z pewną zadrą, że ostatecznie to wieśniacy mają władzę nad miastowymi – ludźmi z aspiracjami, uciekinierami ze wsi. 

Ale była też grupa znienawidzona – tak zwani badylarze. Czyli ogrodnicy uprawiający często warzywa i kwiaty w szklarniach czy pod folią, tuż pod miastem. Kto z żyjących w tamtych czasach nie pamięta, z jakim poświęceniem zdobywało się tulipany i goździki na Dzień Kobiet czy Dzień Nauczyciela? Bo o różach można było pomarzyć. Albo „przepych” prywatnego warzywniaka?

W tej gospodarce niedoboru owi ogrodnicy często zarabiał o wiele więcej niż przeciętny Polak. Przy szklarniach mieli domy, w garażach samochody – przedmiot pożądania Polaków, na talony i przedpłaty. Chodziły legendy o dolarach, chowanych przez nich sprytnie np. w oparciach foteli – bo nie można było ot tak pójść sobie i założyć konto walutowe, a dolar był rzecz jasna lepszą lokatą niż podlegające ogromnej inflacji złotówki.

Rzecz jasna to pejoratywne określenie – badylarze – pomogła ukuć PRL-owska propaganda, która dorobiła im gębę „kapitalistów, którzy chcą się dorobić na polskiej biedzie” i „krwiopijców bogacących się kosztem narodu”. Najpierw tłumaczono fiasko w polityce rolnej czasu kolektywizacji chowaniem przez tzw. kułaków – jak nazywano rzekomo zamożnych chłopów – zboża i mięsa i rozpowszechniając ich karykatury. Potem na badylarzy (i tzw. spekulantów, którym zarzucano, że wykupują towar i sprzedają na rynku wtórnym po wyższej cenie) zrzucano braki żywności i wielu innych towarów w sklepach oraz konieczność wprowadzania kartek na coraz więcej rzeczy.

Kto się zamachnął na monopol państwa…. 

Ten przyczółek przedsiębiorczości był sprytnie stygmatyzowany. Małgorzata Tomaszkiewicz-Ostrowska w naukowym piśmie „ER(R)GO. Teoria Literatura Kultura” opisała jak robiono to w popularnej produkcji telewizyjnej: „Serial 07 zgłoś się wpisuje się w ramy socjalistyczne i jest tak bardzo socjalistycznie poprawny, że trudno to opisać. (…) Życie w PRL-u pokazane w serialu wydaje się być całkiem przyzwoite – jest niewiele kolejek, braków na rynku i prawie nie ma represji. Na ulicach nie ma bezdomnych, a problem bezrobocia praktycznie nie istnieje. Ludzie bez pracy są bezrobotnymi z wyboru, bo wolą czerpać zyski z nielegalnego handlu albo prostytucji. Milicja nigdy nie stosuje siły przeciwko obywatelom, jedynie delikatną perswazję. Równocześnie wszystkie aspekty rzeczywistości, które nie współgrają z doktryną socjalistyczną, są stygmatyzowane. W ostatnim odcinku kobieta, która jest »badylarzem«, kupuje namiętnie sztabki złota. Dowie się później, że są fałszywe, ale wcześniej pokazana jest, jak w midasowym zachwycie tuli swoje złoto. Taka akumulacja kapitału była powszechnie uznawana za niewłaściwą i piętnowana jako niemoralna”.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułAktywista „Margot” wyszła na wolność
Następny artykułUniwersytet Zielonogórski rozpocznie współpracę z Krajowymi Producentami Leków. “To wielka szansa”