Ma eleganckie spodnie, szarą koszulę z napisem „security”, szykowny krawat, plastikowe krzesło ogrodowe i mur, który zapewnia kojącą odrobinę cienia. Przyjechał z Algierii. Spędza w skwarze kilka godzin dziennie. – Good morning, sir! – woła energicznie każdego ranka, gdy tylko pojawiam się w zasięgu wzroku, po czym dynamicznym ruchem przykłada dłoń do skroni. Salutuje do każdego, kto przechodzi przez bramę kompleksu willowego, jaki powstał specjalnie na mistrzostwa świata. Do mnie, do moich współlokatorów, do dziennikarzy z Japonii, do kibiców z Argentyny. Życzę mu dobrego dnia. Będzie dobry. Jak wszyscy inni imigranci spędzi wieczór na industrialnej strefie kibica. Do ćwierćfinału przejdzie dziś pierwsza arabska reprezentacja w historii mundialu.
Robotnicza strefa kibica – reportaż
Jeszcze nie myślą o tym, co będzie z kompleksem willowym, tak samo jak z innymi bazami noclegowymi, gdy turyści już wyjadą. Podpisali dwuroczne kontrakty. – Pan Jakub, jak się masz? – skrupulatnie cedzi po polsku wesoły Arab, ważąc każdą sylabę, by nie popełnić żadnej fałszywej głoski. Zna podstawowe zwroty. Dopiero co ożenił się z Polką w Kłodzku. Wcześniej mieszkał w Dubaju. Gdy dostaje propozycję pracy w Dauszy, wraz z małżonką nie zastanawiają się zbyt długo, by zamienić kapryśny Dolny Śląsk na wiecznie słoneczny Katar. On i jego koledzy z obsługi stają na baczność za każdym razem, gdy wchodzę do recepcji. Co słychać? W czym możemy pomóc? Czy czujesz się tu dobrze? Możemy posprzątać w twoim pokoju?
Gdyby nie oni – niekoniecznie salutujący Algierczyk czy Arab pytający „jak się masz?”, a po prostu imigranci – ten mundial by nie powstał. Katarczycy stanowią dziesięć procent populacji Kataru. Trzysta tysięcy osób z trzech milionów mieszkańców. Najbogatszą elitę. Nie bez powodu mówi się, że posiadanie katarskiego paszportu jest jak posiadanie złotej karty. Gdy urodzisz się Katarczykiem, prawdopodobnie będziesz wiódł dostatnie życie, w luksusie, w przepychu, w złocie wręcz – niekoniecznie tym metaforycznym, a dosłownym. Zostaniesz zamknięty w hermetycznym świecie napędzanym ropą naftową.
Taksówką przewiezie cię Hindus.
Zakupy z supermarketu dowiezie Pakistańczyk.
Twój pokój posprząta Filipińczyk.
Ochronę zapewni Banglijczyk.
Efektowne stadiony i szpiczaste wieżowce wybuduje Nepalczyk. Być może jeden z piętnastu tysięcy, jacy zginęli przy budowie okołomundialowej infrastruktury.
Nie wierzymy w hidżab. O piekle irańskich kobiet
SCHOWANI CZY DOCENIENI?
Industrial Fan Zone. Przemysłowa strefa kibica zlokalizowana w Asian Town. Już sama zbitka tych dwóch haseł nie brzmi jak miejsce, które Katar chce pokazywać równie często, co Khaby’ego Lame’a i Neymara, reklamujących rodzimy bank narodowy. Istnieją dwie szkoły opowiadania o tego typu lokacjach. Pierwsza głosi, że robotników upchano i odseparowano od świata. Stworzono dla nich strefę, by ci przypadkiem nie wpadli na pomysł pokazywania się w centrum w trakcie mundialu. Kraciasta koszula, spracowane ręce, twarz targana tęsknotą – jakby to wyglądało przy szklanych domach w Tampa Bay, które podziwiają turyści?
Druga szkoła głosi o poprawie warunków życia imigrantów. Mogli nie mieć nic poza barakami – jak kiedyś. Dziś mają strefę kibica dedykowaną specjalnie dla nich, stadion do krykieta i wielkie centrum handlowe, które odwiedza miesięcznie milion osób. Większą płacę minimalną, większe standardy, lepsze warunki.
Nie odpowiem, która ze szkół jest bliżej racji.
Na twarzach imigrantów widzę jednak głównie radość. Wielkie, mundialowe emocje. Przeżywanie czasu, który jest szczególny także dla nich.
Na stadion krykietowy, to właśnie tam ulokowano industrialną strefę kibica, dojeżdżam od centrum Dauhy w dwadzieścia minut. Robotniczy klimat czuję od samego początku. Indie. Bangladesz. Nepal. Sudan. Kenia. Ghana. Filipiny. Pakistan. Algieria. Jestem prawdopodobnie jedynym Europejczykiem, a już na pewno jedynym białym człowiekiem, który zbłądził w tym miejscu.
Kibice, którzy zjechali na mundial, nie mają po co tam przyjeżdżać. Ani tam blisko, ani atrakcyjnie. Wchodząc na największą strefę kibica w Dauszy – umieszczoną w Al-Bidda Park, na którą dowożą darmowe autobusy podjeżdżające na przystanek co minutę, by nikt nie musiał czekać – jestem przeszukiwany od stóp do głów i muszę wyrabiać zgody by wejść z kamerą. W Industrial Fan Zone nie trzeba pokazywać nawet Haaya Card. Pod stadionem krykieta ustawiono wielki telebim, oświetlony napis „FIFA World Cup”, przy którym robotnicy robą sobie zdjęcia i kilka budek z ulicznym jedzeniem.
– Dopiero się zapełnia – przekonuje mnie młody chłopak ze Sri Lanki, który pracuje w punkcie informacyjnym. – Nikt tego nie liczy, ale na najlepszych meczach jest tu kilka tysięcy osób. Najwięcej z nich przychodzi na największe gwiazdy. Oglądają Argentynę dla Leo Messiego, Brazylię dla Neymara… Przyjdą później, na Cristiano Ronaldo – kreśli scenariusz.
Jeszcze nie wie, jak bardzo się zawiodą widząc pierwszy w historii fazy pucharowej dużych turniejów mecz Portugalii, który CR7 zacznie na ławce rezerwowych.
JESTEM TU DLA RODZINY
– Możemy zrobić sobie z tobą fotkę? – pyta czwórka uśmiechniętych gości z Filipin. Nie ma dla nich znaczenia, skąd jestem, komu kibicuję i po co przyjechałem. Interesuje ich wyłącznie mój egzotyczny, z ich perspektywy, wygląd. Dopiero po wymianie kilku pytań dowiadują się, że jestem z Polski.
– Serio?! Nie wierzę! – mówi ich reprezentant, jedyny mówiący perfekcyjnym angielskim, po czym komunikuje się ze swoimi pobratymcami w zrozumiałym dla nich języku. – Za kilka miesięcy lecę do Polski! Mam tam przyjaciela. Ma mi załatwić jakąś pracę. Jeszcze nic konkretnego, ale mówi, że się uda. Tutaj zarabiam w fabryce 700 dolarów. Niewiele. Przyjaciel mówi, że w Polsce zarobię nawet 1700 dolarów, to prawda? – pyta Filipińczyk. Nie ma jeszcze żadnego planu. Żyje myślą, że wkrótce wyląduje w Polsce i rozpocznie lepsze życie. – Lewandowski! – rzuca cała czwórka na pożegnanie.
Gdy pytają mnie, skąd jestem, a ja odpowiadam „Poland”, panuje czasami chwila niezręcznej ciszy. – Lewandowski! – należy wtedy dodać, by przerwać moment skrępowania. Takich jak oni, proszących o zdjęcie bez konkretnego powodu (bo nie podejrzewam ich o baczne śledzenie każdego odcinka Katarskiego Turysty!), jest znacznie więcej. Jestem biały, mam aparat i akredytację na smyczy. Dla reportera to łatwa praca. Nie muszę nikogo nagabywać, by z nim porozmawiać. Robotnicy sami podchodzą.
– Hello, bro, hello, bro! – krzyczy sepleniącym afroangielskim chłopak w bordowej bluzie z napisem „Event”. Ma na imię Seth. Pochodzi z Ghany. – Gdzie jest lepiej? To oczywiste, w Katarze. Niczego mi tu nie brakuje – mówi z pełnym przekonaniem. Nie wiem, czy naprawdę „niczego mu nie brakuje”, zanim zaczniemy rozmowę wiem jednak, że nie brakuje mu z pewnością luzu.
Buja się jak amerykański raper. Co pół minuty skleja ze mną piątkę. Piątka jest puentą każdej wypowiedzi. Kiedy do rozmowy dołączają jego kumple, wychodzi sześć piątek na minutę. – Jesteś spoko, potrafisz zbijać piątki! – entuzjazmuje się jeden z nich. Pracują przy ochronie imprez. W praktyce stoją w przydzielonym miejscu i pokazują ręką kierunek wołając co kilka sekund „this way”.
– Wysyłam bliskim dużo pieniędzy. Samemu też jestem w stanie oszczędzić. Czasem się tu frustruję, denerwuję, szaleję. Nie czuję się jak u siebie. Ale w Akrze byłoby jeszcze gorzej. Jeszcze bardziej bym się frustrował, denerwował, szalał – opowiada Seth.
– Tęsknisz za rodziną? – pytam go.
– Tęsknię… – odpowiada, po czym zapada cisza.
– Hej, stary! – wtrąca się jego kumpel. – Ja też cholernie tęsknię za rodziną. Wiesz, co robię, gdy mam kryzys? Przypominam sobie, że jestem tu dla niej. Że dzięki mnie ona ma lepsze życie. Wyobrażam sobie, jakby im się żyło – żonie, córce, ojcu – bez pieniędzy, które im wysyłam. I wtedy już mi lepiej.
Ani Seth, ani jego koledzy, nie zamierzają wracać. Po trzech latach na obrzeżach Dauhy chcą wręcz jechać dalej. Marzy im się Europa. Niemcy, Belgia, Holandia, Francja – wszystko jedno. Wiedza, ile się tam zarabia i jednocześnie boli ich, że nie jest łatwo wyjechać. – This way – woła Seth do ludzi zmierzających na murawę krykietowego stadionu, przypominając sobie po chwili zadumy o swojej roli.
WSZYSCY ZA MAROKO
Przed wejściem na strefę duża tablica nakreśla kilka podstawowych zasad. Zakaz palenia. Zakaz spożywania alkoholu. Przyzwoity ubiór. To jedyne miejsce w Katarze spośród tych, w których byłem, gdzie instrukcje na drogowskazach napisane są nie tylko w angielskim i arabskim, ale i w hindi. Stadion faktycznie dopiero się zapełnia. Jedni siedzą na trybunach, drudzy na murawie, zwykle na gołym tyłku albo na butach, które większość z siedzących na trawie osób zdejmuje. Ewentualnie na fladze Tunezji, jak jeden z Algierczyków, który dostał ją od kibiców i teraz używa jej jako koca.
Niektórzy przyszli w kurtkach i zimowych czapkach. W końcu w Dauszy panuje właśnie zima, a tego dnia zbierało się nawet na deszcz (choć ostatecznie nie padał). Niektórzy śpią na trybunach albo murawie – i to dosłownie. Innym mecz przygrywa gdzieś w tle, są zajęci wideorozmowami ze swoimi rodzinami, jak siedzący obok mnie Hindus, który podczas pierwszej połowy praktycznie ani razu nie spojrzał na to, co się dzieje w meczu. Kolejni grają w siatkonogę. W piłkę nożną nie mogą, bo choć jest do tego dedykowane boisko, podczas dnia meczowego nie można z niego korzystać. Zaprasza za to piłkarski dart, czyli strzelanie ze stojącej futbolówki w gumową tarczę. Każdy, kto trafi dychę, ma dostać koszulkę, zatem przed areną konkursową zbiera się pokaźna kolejka śmiałków. – Proszę się odsunąć – rzuca do pierwszej osoby z kolejki pracownik obsługi, widząc, że zainteresowałem się wygraną. Pokazuje sugestywnie ręką, bym stanął na czele oczekujących. Mam na sobie akredytację FIFA, więc trzeba mnie przesunąć przed trzydzieści innych osób. Z propozycji oczywiście nie korzystam.
Panuje półmrok. Na stadionie zamontowano pięć jupiterów, zapalone są tylko dwa. Robotnicy popijają karak, czyli tradycyjną katarską herbatę podawaną w małym kubeczku z mlekiem i imbirem, którą panowie z termosami rozprowadzają po wpatrujących się w telebim kibicach.
– Wolimy grać w siatkę niż oglądać mecz – mówią Omer i Yousif z Sudanu, którzy przyjechali do Kataru specjalnie na mundial. Pierwszy – do pracy. Przyjechał do hotelu, w którym zakwaterowana była reprezentacja Niemiec, sto kilometrów na północ od Dauhy. Teraz przenieśli go bliżej kibiców. Yousif przyjechał z nim, ale nie pracuje. Chłonie mundial. – Tu jest najlepszy klimat, czujemy się jak u siebie – mówi. Był na dwóch meczach. Ekwador – Senegal i Serbia – Szwajcaria. – Dzisiaj trzymamy kciuki za Hiszpanię – deklarują.
Są w mniejszości. Maroko zjednoczyło wokół siebie cały arabski świat, czy też nawet szerzej – muzułmański. Kibicuje im także większość Afrykanów, która znalazła się we strefie kibica. Gdy pozaeuropejski rodzynek wyprowadzał akcje w dogrywce, podrywali się z miejsc. Gdy je marnował, łapali się za głowę. Gdy Hiszpanie marnowali karne, wpadali w dziki szał. Zupełnie tak, jakby to ich drużyna przechodziła właśnie do ćwierćfinału mistrzostw świata.
Przypomniałem sobie wtedy o wszystkich przebieranych kibicach, jacy przychodzą na mecze Argentyny, Brazylii czy Portugalii.
I pomyślałem sobie: cholera, oni naprawdę kibicują w ten sposób, naprawdę się tym przejmują.
Widząc „hinduskich Chorwatów” na arenach mistrzostw świata, zastanawiałem się, czy ich zamiłowanie do piłki nie jest jedną, wielką mistyfikacją. Teoria o tym, że udają kibiców, by lepiej wypadł telewizyjny obrazek, wpisywała się w narrację o Katarze chcącym jak najlepiej wypaść za wszelką cenę. Ale w przemysłowej strefie kibica? Nie zaglądają tam ani kamery BBC, ani kibice z jakiegokolwiek kraju, ani oficjele FIFA, przed którymi trzeba się pokazać. Zresztą – gdyby trzeba byłoby się pokazać, imigranci mieliby na sobie koszulki Maroka, Hiszpanii, Portugalii i Szwajcarii. A mają je tylko jednostki.
To wszystko jest szczere.
Naturalne.
Tak samo jak zawód wypisany na twarzach robotników, gdy ze sceny padła informacja o tym, że Cristiano Ronaldo nie wyjdzie od pierwszej minuty na Szwajcarię. Mniej więcej wtedy, przed rozpoczęciem drugiego spotkania, na stadionie można zauważyć więcej kobiet.
Przez pierwszą godzinę nie widzę żadnej, absolutnie żadnej. – A kto przyjeżdża do innego kraju, by pracować fizycznie? No mężczyźni. Ich żony zostały w Indiach, Bangladeszu czy Nepalu – wyjaśnia Lankijczyk z punktu informacyjnego. Płeć żeńska to ledwie mniej niż 1/4 całego społeczeństwa. Zaczną zbierać się dopiero przed meczem Portugalii. I ortodoksyjne muzułmanki, pojawiające się na trybunach w nikabach, i hinduskie matki, opiekujące się swoimi dziećmi, które mają chwilę rozrywki w smutnym na co dzień Asia Town.
– Jestem tu dla pieniędzy, ale chciałbym znaleźć też żonę – zagaduje dostawca jedzenia z Bangladeszu, a ja żartuję, że powinien znaleźć lepsze miejsce. – I tak uciekam właśnie na swoją zmianę! – wyjaśnia kierując się w stronę wyjścia. Dodaje, że w jego kraju każdy chce wyjechać. Katar jawi się w nim jako kraina mlekiem i miodem płynąca. On, rozwożąc burgery skuterem, czuje się jednym ze szczęśliwców.
DAM JEDEN RIAL
Południowoindyjska. Północnoindyjska. Arabska. Filipińska. Nepalska. Hyderabadi. Tymczasowe budki serwujące jedzenie z tych rejonów ustawione są pod stadionem krykieta. Większość z nich nie ma nawet tablicy z menu. Jest także chińska, ekskluzywna. Nie dość, że ma tablicę, to jeszcze wszystkie dania zaprezentowane są w formie obrazkowej.
Można tu zjeść o wiele taniej niż na strefie kibica, która znajduje się w centrum, gdzie cena za danie rozpoczyna się od 30 riali. W robotniczym miejscu można kupić shawarmę za dziesięć riali, burgera za jedenaście, ramen z wołowiną za piętnaście. Mimo korzystnych cen i tak większość stoisk jest pusta. Nawet w przerwie między meczami, dziś krótszej niż zwykle ze względu na dogrywkę, podczas której odbywa się regularny festyn. Gasną jupitery. Na scenie pojawia się wokalistka. Śpiewa, a robotnicy oglądają show już nie po turecku, a na stojąco.
– Zimno trochę, co? – zagaduje 20-letni Sefu, który pochodzi z Kenii. Ma długie spodnie i bluzę z napisem „Lamborghini”. Przyjechał do Kataru dwa miesiące przed mundialem. Czuje się, jakby złapał boga za nogi. – W Kenii zarabiałem 600 riali, tutaj mam 2000! – chwali się. – Co można kupić w twoim kraju za 2000 riali?
To pytanie z gatunku tych, na które nie wiesz, co odpowiedzieć, i czy odpowiadać w ogóle. Widzisz to szczęście, ten entuzjazm spowodowany pensją marzeń, z której prawie połowę oddaje rodzinie w Kenii i jednocześnie zdajesz sobie sprawę, że za tę kwotę nie wynajmiesz nawet mieszkania w Warszawie. Przemilczałem ten temat. Wróciłem do temperatury, pokazując zdjęcie śniegu, jaki był niedawno w naszym kraju. Pyta, jak jest żyć w takiej temperaturze, co się wtedy czuje. Gdy rozmawiamy, są 22 stopnie. – To dla ciebie teraz jest ciepło?
– Tak. Jak u nas w lato.
Jest w szoku. Dostał kontrakt na dwa lata. Pracuje w ochronie. Pilnuje apartamentów. Śmieje się, że nie ma co robić w pracy, bo w Katarze jest zbyt bezpiecznie. Nie to, co w Kenii. – Złodziejstwo, napady – to wszystko jest na porządku dziennym – opowiada Sefu.
– Po ile herbata? – pyta chłopak z Kenii, gdy podchodzi do nas sprzedawca karaku z termosem w ręce.
– Dwa riale.
– Dam jeden.
– Za mało.
– Dam jeden, ale wtedy kupimy pięć.
– Za mało, przepraszam.
Tak, zdecydowanie głupio byłoby stwierdzić wtedy, że żyjąc w Polsce za dwa tysiące riali – czyli około 2400 złotych – raczej nie wyślesz rodzinie czterdziestu procent swoich zarobków. Wyciągam z kieszeni dziesięć riali i kupuję pięć herbat. W końcu jest trochę zimno. Trzeba się rozgrzać.
GOOD MORNING, SIR
W Asian Town, pełnej baraków dzielnicy robotniczej, podobno pozmieniało się na lepsze. Symbolem zmian jest Plaza Mall. Wielka galeria handlowa, która powstała specjalnie dla robotników. Nie ma w niej – jak w innych katarskich galeriach – drogich butików. Jest za to sklep, w którym można kupić ubrania, akcesoria do telefonu i cukierki na wagę. Nazywa się Dream City. Inne lokale także brzmią dość patetycznie. Family Palace Restaurant. Century Restaurant. W Spring Fashion można kupić za 42 riali podróbkę koszulki reprezentacji Niemiec z 2014 roku. Na wejściu do galerii wita podobizna emira Kataru. Każdy Pakistańczyk i Banglijczyk musi wiedzieć, komu zawdzięcza ten przybytek.
Hinduskie jedzenie za trzynaście riali. Bollywoodzkie filmy. Mecz krykieta, czyli jednego ze sportu narodowych w Indiach. Wydarzenia kulturalne, często darmowe. Imigranci – a najwięcej wśród nich jest właśnie Hindusów – mają coraz więcej możliwości, by zabić czas po pracy.
Wcześniej do niektórych centrów nie wpuszczano samotnych mężczyzn. Pod płaszczykiem hasła „tylko dla rodzin” eliminowano z przestrzeni publicznej kawalerów bądź żonatych, którzy zostawili swoje rodziny w innych azjatyckich krajach. Katar z jednej strony zapraszał imigrantów, mając świadomość, że bez nich kraj nie przetrwa. Z drugiej – trzymał ich gdzieś na uboczu. Katarczycy zdają sobie sprawę, że muszą mądrze gospodarować obcokrajowcami, a system oparty na niewolniczej kafali nie sprawdzi się przy tej skali przyjezdnych. W 2008 roku było ich jeszcze 1,1 miliona. Dziesięć lat później – prawie dwa miliony.
Podczas mundialu nie dominują oni dyskusji – tak jak przed mistrzostwami świata po głośnym tekście „Guardiana”. Budowlańców nie spotkałem. W Katarze aktualnie niewiele się buduje. Każdy z robotników, z którymi rozmawiałem, zdaje się być niezwykle zadowolony z szansy, jaką dostał od Kataru. Ich entuzjazm jest ciężki do zrozumienia, gdy wiesz, że zarabiają – jak na katarskie zarobki – śmieszne pieniądze. To i tak o wiele lepiej niż w krajach, z których przyjechali. Nawet z dwóch tysięcy się ucieszysz, jak Sefu z Kenii, skoro wcześniej miałeś tylko sześćset.
Kiedy już zapada zmrok, dwójka Filipińczyków skrupulatnie szoruje schody, którymi przejdzie każdy, kto zechce wyjść ze stadionu. Świecący na niebiesko neon dodaje im błysku. Są czyściutkie, a jednocześnie niezwykle śliskie. Sprzątający postawili nawet tabliczkę z ostrzeżeniem.
Zastanawiam się, czy nie mogliby zmyć schodów, gdy już wszyscy opuszczą strefę kibica, mając dzięki temu pewność, że nikomu nie stanie się krzywda. Myślę sobie, że te schody są dobrą metaforą całego Kataru.
Ma wyglądać.
A że komuś w międzyczasie może stać się krzywda? To cena, jaką warto zapłacić.
Z tą myślą wracam do domu. Robotnicy zajęci są z kolei głównie tym, że Cristiano Ronaldo nie strzelił żadnego gola po wejściu na boisko. Wracają do swoich baraków, by wstać na pierwszą zmianę. – Good morning, sir! – usłyszę rano od Algierczyka w eleganckich spodniach, szarej koszulki z napisem „security”, szykownym krawacie, podnoszącego się z plastikowego krzesła ogrodowego, by zasalutować. Do mnie, do moich współlokatorów, do dziennikarzy z Japonii, do kibiców z Argentyny. A ja jak co dzień pożyczę mu dobrego dnia.
REPORTAŻE Z KATARU
Fot. Jakub Białek
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS