Tym razem było to przejście w obie strony Głównego Szlaku Beskidzkiego, czyli przeszło 1000 km po górach. Wędrówka z Wołosatego do Ustronia i z powrotem zajęła jej 25 dni. A przygody, które przeżywała na szlaku, każdego dnia przyciągały na prowadzony przez nią profil na FB coraz więcej fanów.
Oto Dorota Szparaga. Miłośnikom górskich wypraw znana lepiej jako „Szparaga we własnym sosie”.
Magda Bukowska, WP: Wiem, że biegacze ultramaratonów i rozmaitych ekstremalnych górskich biegów, mogą się pochwalić wynikami lepszymi niż twój. To jednak sportowcy, którzy biegają po górach właściwie zawodowo. Ruszają na trasę bez obciążenia i są nastawieni wyłącznie na to, by pokonać dystans w jak najkrótszym czasie. Z tego co wiem, ty zawodowo zajmujesz się czymś zupełnie innym, a górskie wędrówki i generalnie sport to po prostu twoja pasja. Tym większe wrażenie robi na mnie dystans i czas, w jakim go pokonałaś. Naprawdę ogromny podziw i wielkie gratulacje.
Dorota Szparaga: Szalenie mi miło, że moja wyprawa jest tak ciepło i entuzjastycznie przyjmowana. Wyruszyłam na szlak dlatego, że to kocham, że tak wypoczywam, tak się spełniam. Ale mam też nadzieję, że w ten sposób zarażę innych moją pasją. Że może mój przykład pozwoli innym osobom, zwłaszcza kobietom, które wciąż mają pewne obawy, żeby wyruszyć w świat samotnie, że to wcale nie jest niemożliwe. Takie wędrówki nie są też zarezerwowane dla młodzieży, czy sportowców. Ja mam 46 lat, intensywnie się ruszać zaczęłam dopiero po 30. i widzę, czy na szlaku, czy na treningach, że ani siłowo, ani kondycyjnie nie ustępuję młodszym koleżankom. Wszystko zależy od nas.
Co oczywiście nie znaczy, że zachęcam tu wszystkich, by zarzucili plecak i ruszyli na liczący 1000 km szlak bez przygotowania. Zdecydowanie nie.
Właśnie, tym przygotowaniom poświęcałaś na swoim profilu FB „Szparaga we własnym sosie” sporo miejsca. Czy możesz tak w skrócie podpowiedzieć zwykłym turystom, którzy chcą wyruszyć na bardziej wymagające wyprawy, od czego zacząć przygotowania?
Zdecydowanie od badań lekarskich. Wyprawy długodystansowe, gdzie każdego dnia pokonujemy kilkadziesiąt kilometrów, to dla organizmu poważne wyzwanie i zanim je podejmiemy, musimy być pewni, że nie mamy przeciwwskazań medycznych. Jeśli pod tym względem wszystko jest w porządku, możemy zacząć trening. I to nie tydzień czy miesiąc przed startem. Ja zaczęłam się przygotowywać do tej wyprawy w listopadzie, będąc osobą, która generalnie sporo biega, regularnie ćwiczy z kettlami, uprawia gimnastykę. Moim zdaniem najrozsądniej jest przygotowywać się pod okiem trenera – ja tak właśnie zrobiłam. Generalnie najważniejsze jest, żeby trenować regularnie, nastawiając się nie tylko na bieganie, ale też na ćwiczenia rozciągające i wzmacniające ciało. Dzięki temu ryzyko kontuzji, zakwasów i przeciążenia organizmu jest znacznie mniejsze.
Kolejną kwestią jest przygotowanie się do wyprawy logistycznie, czyli zgromadzenie odpowiedniego sprzętu.
Na profilu zamieszczasz wiele porad dotyczących przygotowań, nie będę więc pytała już o szczegóły, ale jedna kwestia bardzo mnie zainteresowała. Waga twojego plecaka i to, co było w środku.
Średnio ważył około 9 kg. Większość z tej wagi stanowiły: namiot, sprzęt do gotowania, śpiwór, mata i kurtka puchowa, bo w nocy bardzo marznę. Poza tym jedzenie na kolejny dzień, woda i minimalna ilość ubrań. Około kilograma waży sam plecak.
Zapytałam o to, co miałaś w plecaku, bo to cudownie pokazuje, jak niewiele rzeczy jest nam naprawdę niezbędnych do życia. Większość z nas po wprowadzeniu się do nowego domu czy mieszkania, w ciągu roku zapełnia go niemal po brzegi tysiącami sprzętów i przedmiotów. Ty przez 25 dni obywałaś się dosłownie kilkoma przedmiotami. Czegoś ci brakowało?
(Śmiech) Absolutnie nie. Za to też kocham góry, czy generalnie życie na łonie przyrody. Uciekając z miasta, przypominamy sobie, jak niewiele w życiu jest nam faktycznie potrzebne do szczęścia. Szlak to dla mnie wyzwanie, ale też wolność i sposób, by pobyć ze sobą tak naprawdę. Podczas wędrówki często jestem fizycznie zmęczona, czasem zmarznięta czy obolała, ale z dnia na dzień czuję, jak bardzo odpoczywa moja głowa. Mieszkam pod Warszawą, pracuję w samej stolicy. Tłok, pośpiech, mnóstwo negatywnej energii i takiej bezsensownej irytacji. Bo korki, bo autobus się spóźnia, bo komputer zawiesza… Na trasie właściwie nic mnie nie złości. W Beskidzie Niskiem co chwila wpadam w błoto po kolana, pada kolejny dzień z rzędu, a ja po prostu wiem, że nie mam na to wpływu, że to część przygody. To niesamowity relaks i takie oczyszczenie się z tych wszystkich negatywnych emocji, które w sobie nosimy.
Dla mnie to przejście z wygodnego domu i całkiem przyzwoitego standardu życia, w błoto i pewne niewygody, jest naprawdę oczyszczającym i bardzo pozytywnym doświadczeniem. Znacznie trudniej jest mi wrócić i przestawić się w drugą stronę. W tym roku za sprawą pandemii i tego, że pracuję z domu, i tak było trochę łatwiej niż zwykle.
Koronawirus paradoksalnie złagodził szok związany z powrotem do codzienności, ale też zmienił twoje plany. Pierwotnie chciałaś pokonać inny szlak…
To prawda. Plan był znacznie ambitniejszy. Chciałam przejść Łuk Karpat, ale że prowadzi on przez różne kraje, Czechy, Słowację, Ukrainę, Rumunię i oczywiście Polskę, a granice były zamknięte, przerzuciłam się na GSB. A że 500 km to dla mnie za mało – przecież właśnie wtedy zaczyna się prawdziwa przygoda (śmiech) – postanowiłam pójść w tą i z powrotem.
Mam takie poczucie, że twoja wyprawa zyskała w sieci taką popularność, bo nie była idealna. Nie jesteś sportowcem, z osiągami, które sprawiają, że zwykły człowiek nie może się z nim identyfikować. Już na wstępie musiałaś zmienić cel marszu, potem okazało się, że pierwotny plan zakładający pokonanie szlaku w 23 dni okazał się nierealistyczny. Miałaś też niesamowitego pecha jeśli chodzi o pogodę. Ludzie obserwowali tę wyprawę i z całego serca ci kibicowali. Widzieli te wszystkie przeciwności, takie same, jakie każdemu z nas zdarzają się w codziennym życiu, i chcieli w jakiś sposób pomóc ci dojść do celu.
Też miałam takie uczucie. I to było niesamowite. Profil na FB założyłam kilka dni przed startem. Obserwowało go dosłownie kilka osób. A potem, z dnia na dzień ich przybywało. Już nie tylko w internecie, ale też w realnym świecie. Ludzie ostrzegali mnie przed burzami, przynosili mi na szlak coś do zjedzenia, piekli dla mnie ciasto. W Beskidzie Niskim, Artur, wyszedł mi spotkanie specjalnie po to, by z Bazy Namiotowej w Regetowie zabrać moje mokre i niezbyt ładnie pachnące rzeczy, wyprać je w domu i bladym świtem przynieść czyste i pachnące. Z kolei w Beskidzie Makowskim, Jakub z Jordanowa oddał mi własną koszulkę, bo nie miałam już nic suchego. Po prostu rozpiął kurtkę i zdjął ją z siebie, a jego żona jeszcze chleb dla mnie upiekła. Takich spotkań miałam w czasie tej podróży mnóstwo. Nie mówiąc już o ogromnym wsparciu wspaniałej koleżanki Ani, która w moim imieniu wrzucała posty na FB i stale podnosiła mnie na duchu i motywowała. Za każde z tych spotkań do końca życia będę wdzięczna i nigdy ich nie zapomnę. Gdybym nawet nie miała żadnych innych powodów do radości i satysfakcji po pokonaniu GSB, to warto było wyruszyć w tą podróż tylko po to, by przekonać się, jak niesamowicie bezinteresowni i pomocni potrafią być zupełnie obcy ludzie.
W Warszawie, ale pewnie też w innych dużych miastach, niemal zawsze jesteśmy wśród ludzi, lecz często w tym tłumie czujemy się samotni, anonimowi, niewidzialni. Na szlaku przez większość czasu szłam sama, ale cały czas czułam się w jakiś sposób “zaopiekowana”. Zarówno przez wspaniałą koleżankę, która prowadziła mój profil na FB i była takim aniołem stróżem mojej wyprawy, jak i przez zupełnie nieznanych mi ludzi: Janka z Bieszczad, Leszka z Krakowa, Kasię i Tomka z Ustronia, Filipa z Krynicy Zdroju i wielu innych. Czułam, że mi kibicują, że się martwią, że zawsze mogę na nich liczyć. Wspaniałe, bardzo przejmujące uczucie.
Okazji do zmartwień mieli sporo. Pogoda postanowiła mocno odcisnąć swoje piętno na twojej wyprawie.
(Śmiech) To fakt. Padało przez większość dni. Przechodziły burze, nawet z gradem. Szlak w wielu miejscach znikał pod zwałami błota, zwłaszcza w Beskidzie Niskim i w Bieszczadach. Było dość ekstremalnie (śmiech). Miało to i dobre strony, bo dzięki temu na sporych odcinkach szlaków było pusto. Ale fakt, takich przygód pogodowych się nie spodziewałam. To właśnie pogoda sprawiła, że zamiast 23 dni, szłam 25. Był taki moment, kiedy mocno mnie to bolało, bo choć kocham przygodę – właśnie dlatego wędruję z namiotem, a nie biegnę bez obciążenia od noclegu do noclegu – to mam jednak w sobie jakąś żyłkę zawodnika, która budzi we mnie chęć osiągania jak najlepszych wyników (śmiech).
Ponad 1000 km w 25 dni daje średnio przeszło 40 km dziennie. Widziałam pod którymś z twoich postów komentarz, że to niemożliwe. Bo i z perspektywy zwykłego turysty, nawet z niezłą kondycją, bieganie po górach maratonu dziennie, każdego dnia przez ponad 3 tygodnie, faktycznie robi niesamowite wrażenie.
Oczywiście nie każdego dnia szłam 40 km. Zdarzały się takie po 35 – 37 km. Najkrótszy dystans to chyba 27 km. To był jedyny raz kiedy pozwoliłam sobie na taką małą słabość i wyruszyłam na szlak po 9. Miałam mokre rzeczy, ciągle padało i dałam sobie dyspensę. Ale było z kolei kilka dni z rzędu kiedy pokonywałam około 45 km, a zdarzały się i takie, gdy przekraczałam 50 km.
Taka podróż to jedna wielka przygoda, ale na pewno były takie wydarzenia, które szczególnie zapadną ci w pamięć.
Oczywiście. O spotkaniach z ludźmi, które były dla mnie najwspanialszym doświadczeniem już mówiłam. Ze zwierzętami tym razem szczęśliwie bezpośrednich spotkań nie miałam…
Dlaczego szczęśliwie?
Miałam na myśli takie spotkania, które mogą być niebezpieczne. Jak np. w Pirenejach, kiedy na ostatnim odcinku szlaku przez kilka kilometrów szłam w asyście stada dzików, co odrobinę mnie jednak stresowało (śmiech). Nieprzyjemne spotkanie ze zwierzętami miałam też w maju tego roku, kiedy trenowałam przez GSB. Co niezwykłe, nie były to dzikie zwierzęta tylko psy. Całe stado. Niestety było wśród nich kilka młodych „wilczków”, które wzajemnie się podkręcały i w konsekwencji zaczęły zachowywać jak wataha wilków. Na szczęście w pobliżu była woda, więc po prostu do niej weszłam i odpędzając się kijem, nie dopuszczałam ich do siebie. W końcu wyszedł gospodarz i zabrał zwierzęta, ale nie była to miła przygoda.
Tym razem nic takiego się nie zdarzyło. Z mieszkańcami lasu raczej się słyszeliśmy niż widzieliśmy. Zwłaszcza kiedy wędrowałam w nocy.
Zdarzyły się też „wspólne” posiłki. Oczywiście absolutnie nieplanowane – przeciwnie, zawsze staram się mieć tylko tyle jedzenia ile potrzebuję i takiego, które raczej nie pachnie i nie będzie pokusą dla zwierząt. Przygody się jednak zdarzały. Np. podczas kolacji koło Jaworzyny w Beskidzie Sądeckim, wysypało mi się trochę liofilizatu i choć zagrzebałam granulki w ziemi, jakiś zwierzak i tak je zwąchał i przyszedł na ucztę. Z wyjściem z namiotu czekałam więc aż zakończy posiłek. Innym razem, gdy nocowałam w namiocie przy schronisku na Maciejowej w Gorcach, pokusą okazało się domowe ciasto, które dostałam na szlaku. Plecak, w którym było, położyłam na wysokich stojakach przy schronisku, gdzie chciałam skorzystać z prysznica zanim pójdę do namiotu. Nie było mnie może 10 minut. Jak wróciłam plecak był już zrzucony, a ciasto wyjedzone. Na szczęście obyło się bez żadnych zniszczeń.
Oczywiście z tej wyprawy zapamiętam też kilka fantastycznych wschodów i zachodów słońca, które w górach – szczególnie na bieszczadzkich połoninach – często są naprawdę spektakularne. I piorun, który powitał mnie na Czantorii. I moment, kiedy wróciłam do Wołosatego, zmęczona, szczęśliwa i dumna z siebie i myśl, która mi wtedy towarzyszyła.
Jakaś szczególna?
Absolutnie (śmiech). Kończę wyprawę, do celu mam już kilkaset metrów i nagle nachodzi mnie myśl, że jestem sama, nie ma komitetu powitalnego, żadnych fanfar, ale nie to mnie martwi, tylko fakt, że nie umiem robić selfie i nie będę miała zdjęcia na mecie (śmiech). Przyspieszyłam więc kroku, by dojść do jakichś ludzi, których widziałam z daleka i poprosić ich, by uwiecznili ten mój wielki moment (śmiech), zanim szybko wskoczę do busa, pożegnam Ustrzyki Górne i wyruszę w drogę do domu, bo następnego dnia wracałam do pracy. Zdjęcie na szczęście jest. A ja myślę, że to było cudownie niedoskonałe zakończenie, tej równie niedoskonałej wyprawy. To nie był mój pierwszy taki pieszy rajd po górach. Nie był najtrudniejszy technicznie, a zdobyte szczyty nie były najwyższe w mojej karierze. Ale było w tej wyprawie coś niesamowitego. Jakieś magiczne połączenie śrubowania swoich możliwości, planowania kolejnych dni niemal „pod korek”, z taką beztroską, piękną przygodą, spotkaniem z naturą i wspaniałymi ludźmi. Ludźmi, którzy nie zadręczają się ciągłym gonieniem, by mieć coś więcej – więcej pieniędzy, ładniejszą żonę, szybszy samochód. Ludźmi, którzy po prostu są szczęśliwi i potrafią się pięknie dzielić tym szczęściem z innymi. Choć emocje po wyprawie już lekko opadają, a ja wróciłam do codziennych obowiązków, czuję, że ta pozytywna energia, którą zgromadziłam na szlaku, ciągle mnie nie opuszcza i daje mi kopa do planowania kolejnych górskich wędrówek.
Główny Szlak Beskidzki. Trasa zaczyna się w Ustroniu w Beskidzie Śląskim i kończy w Wołosatym w Bieszczadach. Jest to najdłuższy szlak w polskich górach – liczy około 500 km. Biegnie przez Beskid Śląski, Beskid Żywiecki, Beskid Mały, Gorce, Beskid Sądecki, Beskid Niski i Bieszczady.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS