A A+ A++

Drugie miejsce w tabeli na zapleczu Bundesligi. Sześć punktów straty do lidera, stosunkowo niewielka przewaga nad pościgiem. Jasne, jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to ekipa VfB Stuttgart w przyszłym sezonie ponownie występować będzie na poziomie niemieckiej ekstraklasy, lecz to na razie nic pewnego. Jak to jednak jest w ogóle możliwe, że klub, który jeszcze do niedawna całkiem regularnie pokazywał się w europejskich pucharach, również w Lidze Mistrzów, obecnie z takim mozołem próbuje powrócić do 1. Bundesligi?

Cóż – sporo w Stuttgarcie na przestrzeni ostatnich kilku, czy nawet kilkunastu lat zwyczajnie spieprzono.

– Nie potrafiłem tego wyjaśnić, obserwując mecze i chyba tak naprawdę nikt nie udzieli tutaj pełnej odpowiedzi – opowiadał Marcin Kamiński, obrońca VfB, pytany przez nas o spadek w sezonie 2018/19. – Może chodzi o to, że przez ostatnie lata było w klubie sporo zawirowań? Częste zmiany trenerów, zmiana dyrektora sportowego. Brakuje stabilizacji. Kadra też dość mocno się zmieniała. Ostatnie lata w Stuttgarcie jak na potencjał klubu były rozczarowujące. Przez kilka sezonów do końca walczono o utrzymanie, aż wreszcie utrzymać się nie udało. Powrót nastąpił już po roku, dobry sezon jako beniaminek i potem kolejny spadek. W pewnym sensie trudno się dziwić, że klub ciągle szuka swojej drogi. Jak już znajdzie się ten złoty środek, łatwiej będzie o stabilizację.

Cóż, polski stoper ma sporo racji. Odkąd w kwietniu 2013 roku ze Stuttgartem rozstał się Bruno Labbadia, działacze bez powodzenia poszukują szkoleniowca – jak to się mówi – na lata. Pellegrino Matarazzo, który prowadzi zespół od grudnia ubiegłego roku, to trzynasty trener drużyny „Szwabów” na przestrzeni ostatnich siedmiu lat, a Huub Stevens zdążył zanotować w tym czasie aż dwie kadencje.

W sezon 2019/20 Stuttgart wszedł z Timem Walterem u steru. Niemiec stracił jednak stanowisko po osiemnastu ligowych kolejkach, choć drużyna zajmowała wówczas trzecią lokatę w tabeli. Mimo wszystko postawę zespołu uznano za niewystarczająco skuteczną. Stuttgart miał bowiem totalnie zdominować 2. Bundesligę. – Patrząc na sytuację w tabeli mogłoby się wydawać, że takie zdecydowane ruchy nie są potrzebne, że nic straconego. Zarząd uznał jednak, że – biorąc pod uwagę jakość i potencjał drużyny – wyniki nie są zadowalające. Przed startem sezonu byliśmy wskazywani jako wyraźny faworyt całej ligi i w zarządzie patrzą na to tak samo. Bardzo dobrze zaczęliśmy, sześć zwycięstw i dwa remisy po ośmiu meczach, ale później było słabiej. W klubie nie chcą czekać na awans do ostatniej kolejki, chcieliby zapewnić go sobie szybciej. Inny scenariusz niż powrót do 1. Bundesligi nawet nie wchodzi w grę – wyjaśnia Kamiński.

Brzmi to spójnie, choć… w sumie to nie do końca. Skoro władze klubu aż tak bardzo marzą o pewnym awansie, to rodzi się pytanie: dlaczego nie postawiono na jakiegoś starego trenerskiego wygę, lecz na niedoświadczonego w samodzielnej pracy Matarazzo?

Cóż, Amerykanin o włosko brzmiącym nazwisku ma jeden podstawowy atut w swoim CV. W położonej niespełna sto kilometrów od Stuttgartu miejscowości Hoffenheim, gdzie wcześniej pracował, był bliskim współpracownikiem Juliana Nagelsmanna, który jest dzisiaj chyba najbardziej cenionym szkoleniowcem za Odrą, włączając do tej dyskusji nawet samego Joachima Lowa. 32-letni trener RB Lipska zrobił na wszystkich takie wrażenie, że dziś prawie każdy – w tym i Stuttgart, co tu kryć – chce mieć na ławce trenerskiej swojego własnego, osobistego Nagelsmanna. Ponadto, Matarazzo przez wiele lat pracował jako trener drużyn młodzieżowych, a włodarzom VfB bardzo zależy, by klub nadal słynął jako kuźnia piłkarskich talentów, a nawet bardziej rozwinął skrzydła w aspekcie szkolenia. Unowocześnił się.

– To była szybka decyzja. Stuttgart to wielki europejski klub. Ma wspaniałą historię, kulturę, szerokie grono fanów – opowiadał Matarazzo na łamach portalu AmericanSoccerNow, tłumacząc przeprowadzkę z Sinsheim do Stuttgartu. – Od początku mam poczucie, że ludzie tutaj kierują się podobnymi wartościami co ja. Miałem wiele ofert z 2. Bundesligi, ale mam poczucie, że pasuję właśnie do Stuttgartu. Oczywiście czuję presję, właściwie sam ją na siebie nakładam. Jestem w pewnym sensie perfekcjonistą. Chcę wszystko zrobić jak należy. Drużyna musi rozumieć, że to co robimy jest częścią pewnego procesu. Wolno nam popełniać błędy, najważniejsza jest reakcja. Najważniejsze jest odnalezienie stabilizacji, ponieważ Stuttgart w ostatnich latach miewał wzloty i upadki. To kluczowy element.

Siedem meczów ligowych: cztery zwycięstwa, dwa remisy i porażka. Tak prezentuje się dotychczasowy bilans Matarazzo w roli szkoleniowca Stuttgartu. Do awansu wciąż droga bardzo daleka, kręta i wyboista. Natomiast powrót Stuttgartu do czasów dawnej świetności wydaje się w najbliższych latach wręcz niemożliwy do zrealizowania. Choć plany – jak zwykle na Mercedez-Benz Arenie – są nieomal mocarstwowe.

MISTRZOSTWO I PUCHARY

VfB Stuttgart to klub tradycyjnie mocny i bardzo znaczący na niemieckiej mapie piłkarskiej. W 1978 roku „Szwaby” powróciły do niemieckiej ekstraklasy po krótkim pobycie na jej zapleczu i od tego czasu zaliczały się – oczywiście z przerwami, choć niekoniecznie długimi – do ligowej czołówki. W sezonie 1984 udało się Stuttgartowi sięgnąć po pierwsze w erze Bundesligi mistrzostwo kraju. W drużynie aż roiło się wówczas od dużych postaci niemieckiego futbolu. Karl Allgower, Peter Reichert, Guido Buchwald, Gunther Schafer, Karlheinz Förster… Wielkie nazwiska można wyliczać długo. Kiedy do Stuttgartu przyjeżdżał Bayern czy HSV, na trybunach Neckarstadionu zasiadało nawet około 70 tysięcy widzów, tak wielką popularnością cieszył się w tamtych latach zespół.

Kolejne mistrzostwo udało się zdobyć w sezonie 1991/92, gdy szkoleniowcem klubu był kontrowersyjny Christoph Daum. Stuttgart wydarł wtedy rywalom tytuł w dramatycznych okolicznościach, triumfując w ostatniej kolejce nad Bayerem Leverkusen po trafieniu Buchwalda w 86. minucie gry. Równoległe potknięcie bezpośrednich rywali sprawiły, że mistrzostwo przypadło właśnie „Szwabom”.

Zwycięstwa nie udało się jednak spożytkować w Champions League.

Narozrabiał architekt sukcesu, wspomniany Daum. Pisaliśmy na Weszło: „W eliminacjach do Ligi Mistrzów 1992/93 zdarzyło mu się popełnić katastrofalną w skutkach pomyłkę. Jego Stuttgart wygrał pierwszy mecz z Leeds United aż 3:0 przed własną publicznością, by w rewanżu zebrać 1:4 po głowie. Zasada goli wyjazdowych premiowałaby w takich okolicznościach niemiecką drużynę. Gdyby nie to, że trener… złamał zasady rozgrywek. Dokonał nielegalnej zmiany, która sprawiła, że Stuttgart miał jednocześnie czterech obcokrajowców na boisku, co było w tamtym czasie nielegalne w Champions League. UEFA wlepiła drużynie Dauma walkowera i zadecydowała o zorganizowaniu trzeciego, dodatkowego meczu. W Barcelonie Leeds wygrało 2:1 i sen Stuttgartu o wielkiej, europejskiej przygodzie został brutalnie przerwany. Nieznające litości angielskie media przechrzciły potem nieszczęsnego szkoleniowca, nazywając go: Christoph Dumb”.

Tak czy owak, przez Stuttgart regularnie przewijali się naprawdę wspaniali zawodnicy. Od Jurgena Klinsmanna poczynając, przez Matthiasa Sammera czy Fritza Waltera, po Frediego Bobicia, Krasimira Bałykowa i Giovane Elbera. Gwiazd w zespole zdecydowanie nie brakowało. Tę ostatnią trójkę określano nawet jako: das Magische Dreieck. „Magiczny Trójkąt”.

Z wynikami było jednak różnie, a często po prostu rozczarowująco, dlatego w 2000 roku z pozycji prezydenta klubu ustąpił Gerhard Mayer-Vorfelder – futbolowy fanatyk i polityk Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej, którzy rządził w Stuttgarcie od połowy lat siedemdziesiątych. Poprowadził zespół nie tylko do dwóch tytułów mistrzowskich oraz triumfu w Pucharze Niemiec, ale również do dwóch występów w finałach europejskich pucharów. W 1989 roku Die Schwaben musieli jednak uznać wyższość Diego Maradony i jego Napoli w finale Pucharu UEFA, a dziewięć lat później – tym razem w starciu decydującym o losach Pucharu Zdobywców Pucharów – lepsza okazała się londyńska Chelsea, której zwycięstwo zapewnił… naśladowca słynnego Argentyńczyka, czyli rzecz jasna Gianfranco Zola.

W 2000 roku klub we władanie objął Manfred Haas. Stanął przed trudnym zadaniem. Z jednej strony – kiepskie wyniki sportowe, które należało podreperować. Z drugiej – potężne długi, których trzeba było się jak najprędzej pozbyć, by klub się po prostu nie rozleciał. Haas zaczął od czyszczenia budżetu, ale początkowo szło mu jak po grudzie. Poprzedni prezydent i jego współpracownicy zawarli mnóstwo niekorzystnych dla VfB umów z piłkarzami, a zawodnicy ani myśleli iść z klubem na ugodę.

Co gorsza, potężne obciążenie stanowiły w dużej mierze kontrakty graczy, którzy nie gwarantowali czysto sportowej jakości.

Haas postanowił zmienić dotychczasowy finansowy model funkcjonowania klubu. Założył spółkę inwestycyjną, zapewniającą stowarzyszeniu dopływ kapitału. Okazało się to niezłym pomysłem. Już w styczniu 2002 roku klub pozwolił sobie na pobicie rekordu transferowego. Do Stuttgartu za 7,5 miliona euro trafił portugalski obrońca, Fernando Meira. Transakcję sfinansowali wspólnicy spółki.

Od strony sportowej za wyciąganie zespołu z tarapatów w latach 1999 – 2001 odpowiadał natomiast Ralf Rangnick, przed laty skaut i trener młodzieży w VfB. Wtedy jeszcze nie cieszył się on reputacją cudotwórcy, choć bez wątpienia uchodził za jednego z najbardziej innowacyjnych i kreatywnych szkoleniowców w kraju. No i miewał już przebłyski geniuszu. Pisaliśmy na Weszło: „Pewnego dnia Rangnick, jeszcze jako skaut Stuttgartu, został wysłany do Brazylii. Cel – obserwacja 17-letniego napastnika Cruzeiro. Młody piłkarz strzelił dwa gole, rozegrał znakomite zawody, a po meczu spotkał się z Rangnickiem w hotelu. Zainteresowani wymienili się kurtuazjami, a Ralf wracał do ojczyzny z pamiątkową koszulką zawodnika i zapewnieniem, że ten niezwykle chętnie przeniósłby się na Stary Kontynent. Gdy jednak w klubie dowiedzieli się, że za kartę zawodniczą nastolatka trzeba było zapłacić około sześć milionów dolarów – machnęli ręką. Chwilę później piłkarza zgarnęło do siebie PSV. A potem Barcelona, Inter, Real…

Tak, tym piłkarzem był Ronaldo. – Sześć milionów to nie była mała kwota, ale bardzo długo namawiałem zarząd na to, by jednak zaryzykować. Nie udało się i do dziś zastanawiam się jak potoczyłyby się losy tego piłkarza w przypadku transferu do VfB”.

Rangnick summa summarum zbyt długo na stanowisku szkoleniowca nie wytrzymał, ale nadał zespołowi odpowiedni kierunek rozwoju, opierając drużynę „Szwabów” na młodych wilczkach. Swoje szanse otrzymali u niego Timo Hildebrand, Aleksandr Hleb, Christian Tiffert czy Andreas Hinkel, a wkrótce dołączył do nich także Kevin Kuranyi. Drużynę przejął Felix Magath i już w 2003 roku Stuttgart, zbudowany wokół piłkarzy, którym ledwo co stuknęła dwudziestka, zajął drugie miejsce w Bundeslidze. Kolejne lata były niemal równie udane, aż wreszcie w sezonie 2006/07 klub – już z Arminem Vehem u steru – powrócił na ligowy tron. Najlepszym piłkarzem rozgrywek został wybrany Mario Gomez, zaledwie 21-letni wychowanek VfB. Można powiedzieć, że klub ze stolicy Badenii-Wirtembergii osiągnął stan idealny, do którego dąży każdy gracz Football Managera. Nie dość, że święcił triumfy, to jeszcze w oparciu o młodzież.

„Dzika Młodość”. Tak niemieckie media zwykły określać Stuttgart.

– Nasi wychowankowie zdecydowanie byli największymi beneficjentami finansowego kryzysu ligi – przyznał Thomas Albeck, jeden z dyrektorów akademii Stuttgartu. Upadek grupy KirchMedia na początku XXI wieku, płacącej przecież krocie za prawa do transmitowania Bundesligi, zmusił działaczy wielu klubów do odważniejszego postawienia na młodzież. „Szwaby” stały się liderem tego procesu. – Przez osiemnaście miesięcy nie było środków na dokonywanie transferów gotówkowych i nagle tacy piłkarze jak Hildebrand, Hinkel czy Kuranyi nagle stali się najlepszą opcją do załatania braków kadrowych. Po dwóch latach znaleźliśmy się już z tymi chłopakami w Lidze Mistrzów. Wraz z upływem lat kolejne kluby zdały sobie sprawę, że inwestycja w młodzież po prostu się opłaca.

Do pełni szczęścia zabrakło tylko zdobycia podwójnej korony, ale w finale Pucharu Niemiec z 2007 roku lepsza okazała się dość niespodziewanie Norymberga. Z drugiej strony, dziś kibice Stuttgartu pewnie chcieliby mieć tego rodzaju zmartwienia. Ostatnie mistrzostwo na ulicach miasta świętowało przeszło ćwierć miliona fanów.

ZJAZD

W sezonie 2011/12 ekipa VfB zajęła szóstą lokatę w tabeli. Z dzisiejszej perspektywy można już ocenić, że od tego czasu zaczął się dość dynamiczny zjazd klubu. aż do samiutkiej drugiej ligi. W 2016 roku Die Schwaben zostali zdegradowani z 1. Bundesligi po raz pierwszy od przeszło czterech dekad. Co tu dużo mówić, to była sporego kalibru katastrofa. – Dramatyczna wiadomość. Jeżeli Stuttgart zostanie pozbawiony przedstawiciela w Bundeslidze, miasto będzie musiał sobie z tym jakoś poradzić. Nie możemy zniknąć z pola widzenia – zamartwiała się Susanne Eisnmann, miejscowa działaczka samorządowa.

W jej słowach nie było wcale wielkiej przesady.

Gdyby prześledzić historię VfB, była to niemal niezmiennie ekipa ciesząca się statusem lokalnego hegemona, niezależnie od aktualnej pozycji w Bundeslidze. Jak przystało zresztą na zespół założony w tak bogatym, uprzemysłowionym mieście jak Stuttgart. Przerastali okoliczną konkurencję o głową, ale to się zmieniło. Wspomniany Ralf Rangnick wsparł wiedzą i doświadczeniem Dietmara Hoppa, który z maleńkiego TSG 1899 Hoffenheim uczynił drużynę europejskiego formatu. Do tego dochodzą inne ekipy z regionu Badenii-Wirtembergii, jak choćby SV Sandhausen, 1. FC Heidenheim czy Karlsruher SC, które znajdziemy obecnie na zapleczu niemieckiej ekstraklasy. Stuttgart ma z kim lokalnie konkurować, do czego najwyraźniej nie jest przyzwyczajony. Ostatecznie derbowi rywale VfB, ekipa Stuttgarter Kickers, nie odgrywają w niemieckim futbolu istotnej roli od jakichś stu lat.

Niemniej, po roku nieobecności w niemieckiej ekstraklasie Stuttgart powrócił do elity. Nawet z pewnym przytupem, ponieważ udało się „Szwabom”, pomimo statusu beniaminka, zająć obiecującą, siódmą lokatę w ligowej tabeli. Szumnie opowiadano wtedy – jak to zwykle w podobnych okolicznościach bywa – o „nowym otwarciu”. Z odważnych zapowiedzi nic jednak nie wypaliło. W 2019 roku Stuttgart znowu pożegnał się z 1. Bundesligą, przegrywając baraż o utrzymanie z Unionem Berlin. Z posady prezydenta klubu ustąpił Wolfgang Dietrich, z kolei Michael Reschke przestał pełnić rolę dyrektora sportowego.

Kluczowym błędem ekipy zarządzającej Stuttgartem było z pewnością pochopne rozstanie z trenerem Hannesem Wolfem, który awansował z klubem z powrotem do najwyższej klasy rozgrywkowej. Kibice pokochali szkoleniowca, który nie gwarantował może porywającego stylu, ale przywrócił drużynie godność płynącą z regularnych zwycięstw, zwłaszcza na własnym obiekcie. W ogóle atmosfera wokół klubu zauważalnie się poprawiła, promocja do 1. Bundesligi wyraźnie dodała wszystkim w Stuttgarcie otuchy i wiary, że okres smuty się skończył.

Gładko przełknięto nawet – zazwyczaj bardzo drażliwą – kwestię przekształcenia klubu w spółkę akcyjną. Zrobiło się trochę jak w bajce. We wszystkich wstąpiła nowa energia.

Bajkowa atmosfera nie potrwała jednak długo. Popsuł ją wspomniany Reschke, który w aurze skandalu i konfliktu opuścił Bayern Monachium, skąd przeniósł się właśnie do Stuttgartu. Jeden z największych wirtuozów zakulisowych gierek w świecie niemieckiego futbolu posadę dyrektora sportowego odebrał Janowi Schindelmeiserowi. Czyli człowiekowi, który odpowiadał za odmłodzenie klubowej kadry i który gwarantował wielką swobodę działania Wolfowi. Kibice nie mogli pojąć, dlaczego jeden z architektów awansu do ekstraklasy żegna się z klubem. Mało tego – w styczniu 2018 roku Reschke zadecydował o rozstaniu z uwielbianym szkoleniowcem. Drużyna wpadła w dołek formy i dyrektor uznał, że jest to wina nieudanych posunięć trenera. Kibice byli innego zdania. W internetowej ankiecie tylko pięć procent respondentów obarczyło Wolfa winą za potknięcia Stuttgartu. Reschke wśród kibiców stał się wrogiem publicznym numer jeden.

Przed siedzibą klubu fani ustawili znicz, kwiaty i nekrolog. Symbolicznie sygnalizując, że ich zdaniem VfB Stuttgart to klub martwy, a nowi działacze popełniają te same błędy co poprzednicy, choć na ustach mają hasła o „stabilizacji” i „długofalowym projekcie”.

Początkowo wydawało się, że rację miał jednak Reschke. Jako się rzekło, Stuttgart sezon 2017/18 zakończył na kapitalnej, siódmej lokacie. Tayfun Korkut, który na ławce szkoleniowej zastąpił uwielbianego Wolfa, spisywał się naprawdę świetni, lecz tylko do czasu, bowiem także i on pożegnał się z klubem przy pierwszym poważniejszym kryzysie. Skończyło się więc tak, jak musiało się skończyć. Ponownym spadkiem i odejściem Reschkego, który jednak znacznie lepiej spisywał się działając z cienia w Monachium, niż będąc na świeczniku w Stuttgarcie, gdzie pozostawił po sobie spory smród i bałagan.

Odebrał kibicom nadzieję. Nie na powrót do ligowej czołówki, ale na to, że VfB znów będzie klubem zarządzanym z głową. – Ściągał zawodników, którzy szczyt kariery mieli pięć lat wcześniej. Lepiej by zrobił, gdyby wszystkie te pieniądze zainwestował w jednego głodnego, utalentowanego chłopaka – krytykował Lothar Matthaus.

PERSPEKTYWY

Obecnie na Mercedes-Benz Arenie dowodzi zupełnie nowa ekipa. Prezydentem klubu od kilku miesięcy jest Claus Vogt, nieco ekscentryczny przedsiębiorca, w świecie futbolu znany między innymi z tego, że przed kilkoma laty założył klub FC PlayFair!, drużynę zbudowaną wokół sprzeciwu dla komercjalizacji zawodowego sportu. – Długo nosiliśmy się z zamiarem założenia takiego klubu, ale iskrą, która odpaliła lont były poniedziałkowe mecze – przyznał Christian Prechtl, współpracownik Vogta. Sam Claus znany jest z bardzo mocno pro-ultrasowskich wypowiedzi: – Kultura kibicowania niesie za sobą same pozytywy. To pożałowania godne, że często zdecydowaną większość wspaniałych kibiców marginalizuje się, mówiąc tylko o chuliganach. (…) Spójrzmy co się stało z angielskim futbolem. Dzisiaj bilet na mecz Arsenalu kosztuje sto funtów. Tam na mecze chodzą już tylko turyści. Mamy w Niemczech podążać w tym samym kierunku? Moim zdaniem należy położyć temu kres, stąd powstanie FC FairPlay!.

Dyrektorem sportowym Stuttgartu został natomiast doskonale znany kibicom Thomas Hitzlsperger. Były pomocnik, który w 2007 roku sięgnął ze „Szwabami” po mistrzostwo kraju. Cele? Oczywiste. Krótkoterminowo: awans.

Długoterminowo: mityczna już nieomal „stabilizacja” i czerpanie większych korzyści z wciąż topowej szkółki.

Podsumujmy sobie, jacy zawodnicy w ostatnich latach przewinęli się przez Stuttgart w młodym wieku: Joshua Kimmich, Sami Khedira, Timo Werner, Serge Gnabry, Bernd Leno, Antonio Rudiger, Jeremy Toljan, Sebastian Rudy… Gdyby się trochę pogimnastykować, to można by było wystawić jedenastkę reprezentacji Niemiec opartą niemal wyłącznie o zawodników wychowanych, albo co najmniej oszlifowanych w Stuttgarcie. Jaki jednak klub ma z nich obecnie pożytek? Pytanie retoryczne. Doskonała współpraca między pierwszym zespołem i akademią, która w pierwszej dekadzie uczyniła Stuttgart liczącą się siłą na europejskiej arenie, kompletnie przestała istnieć. Przywrócenie jej to najważniejsza misja Hitzlspergera. – Zyski z transferów to jedno, ale w Stuttgarcie panuje poczucie, że nie zrobiono wszystkiego, by największe talenty zostały w klubie dłużej. W drużynie wciąż nie brak wychowanków, ale są to głównie weterani, którzy starają się wesprzeć drużynę na ostatnim etapie kariery – zauważa Sachin Nakrani z Guardiana.

– W pewnym momencie nasza akademia straciła łączność z pierwszym zespołem – przyznaje Hitzlsperger. – Mieliśmy zawodników, którzy odeszli, zanim zaistnieli w Stuttgarcie. Pojawiły się uzasadnione pytania kibiców: „Dlaczego Rudy błysnął w Schalke, a nie u nas? Dlaczego Leno został wypuszczony do Bayeru Leverkusen? Jak to możliwe, że urodzony w naszym mieście Serge Gnabry jest dzisiaj gwiazdą Bayernu Monachium? To słuszne wątpliwości. Przez dwanaście miesięcy byłem dyrektorem akademii, jednym z moich priorytetów na nowej posadzie jest integrowanie młodych piłkarzy do pierwszego zespołu. To nasze DNA.

Częścią tego planu jest bez wątpienia zatrudnienie wspomnianego już Pellegrino Matarazzo. Dziś role w regionie się odwróciły – działacze Stuttgartu chcą sięgnąć po know-how z Hoffenheim, które zostało zbudowane przez ukształtowanego w VfB Rangnicka.

– Moje podejście do futbolu jest bardzo pragmatyczne. Lubię kontrolować spotkanie w każdej jego fazie. Uwielbiam szukać rozwiązań dla problemów. To oznacza, że muszę być elastyczny, ale bazuję na konkretnych pryncypiach, takich jak kreowanie i wykorzystywanie przestrzeni, zmiana tempa gry, szukanie przewagi liczebnej – opowiada o swojej filozofii Matarazzo.

W walce o powrót do 1. Bundesligi ważną rolę w Stuttgarcie pełnią, mimo wszystko, piłkarze doświadczeni. Gonzalo Castro, Mario Gomez, Daniel Didavi, Holger Badstuber. Oczywiście młodszych zawodników też nie brakuje, lecz raczej nie są to wychowankowie. Hitzlsperger dostrzega tutaj głębszy problem. – Dziś angielski młodzieżowiec jest lepszym piłkarzem od niemieckiego. Tak po prostu jest – mówi dyrektor sportowym. – W Niemczech praktycznie nie ma piłkarzy tego kalibru co Jadon Sancho. Wyjątkiem może być Kai Havertz z Leverkusen, to jedyny topowy talent z Niemiec w tym przedziale wiekowym. Reszta jest świetnie ukształtowana, zna taktykę, gra zespołowo. Ale brakuje wyróżniających się jednostek. Za długo niemieckiego akademie koncentrowały się na wygrywaniu meczów. Czas popracować nad kreowaniem wielkich indywidualności.

Hitzlsperger na każdym kroku podkreśla, że najważniejsza dla Stuttgartu w najbliższych latach będzie cierpliwość i wyrzekniecie się wreszcie polityki nerwowych ruchów, ciągłych zmian i rewolucji, które wyglądają pięknie w opowieściach, a w rzeczywistości kończą się kolejnymi nietrafionymi inwestycjami i bolesnymi klęskami na boisku. Z drugiej strony – nerwowość we władzach klubu widać gołym okiem, dowodzi jej choćby zmiana szkoleniowca w trakcie sezonu, nawiązująca do najgorszych tradycji Stuttgartu.

Jeżeli Matarazzo nie udźwignie spoczywającej na nim odpowiedzialności i nie pójdzie w ślady wspomnianego Hannesa Wolfa, bardzo możliwe, że także i on szybko pożegna się z posadą. Brak szybkiego powrotu do Bundesligi to dla Stuttgartu finansowa katastrofa. A jeżeli dodać do niej jeszcze straty związane z pandemią koronawirusa? Ekipa „Szwabów” może i nie balansuje dziś na krawędzi upadku, ale łatwo może popaść w kryzys, z którego naprawdę trudno się będzie wygrzebać. – Daimler AG wpompował w klub miliony, przeszło czterdzieści na przestrzeni tylko kilku ostatnich lat. Większość z tych pieniędzy została w ostatnich latach przepalona – dowodzi Michael Hedtstück, niemiecki analityk. – Zyskowna sprzedaż Benjamina Pavarda sprawia, że Stuttgartowi nie grozi jeszcze krach, ale to stąpanie po cienkiej linie. Klub nie ma problemów ze źródłem finansowania. Oni nie wiedzą, jak te pieniądze wydawać.

Jeżeli to podejście się nie zmieni, ostateczna katastrofa Stuttgartu wydaje się nieunikniona.

MICHAŁ KOŁKOWSKI

fot. NewsPix.pl

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułWystawa historii sanockiego już wkrótce zagości na Arenie!
Następny artykułAlistair Overeem pokonał Walta Harrisa przed czasem na UFC on ESPN 9