Rzucił wszystko i zaczął zupełnie nowe życie. Po czterdziestce stwierdził, że nie ma już ochoty na pracę w kapitalistycznym kieracie tylko po to, żeby gromadzić więcej dóbr. Wybrał vanlife – życie w kamperze, który sam przystosował do swoich potrzeb. Ma tam miejsce do spania, kuchnię, internet, telewizor, a nawet prysznic. Paweł Muszel opowiada o korzyściach swojego życiowego wyboru i o tym, jak zacząć przygodę z vanlife.
Przemek Gulda: Rozmawiamy wczesnym wieczorem. Jesteś pod Mińskiem Mazowieckim. Na dworze kilka stopni mrozu. Siedzisz w vanie. Zimno?
Paweł Muszel: Ależ skąd. Czemu? Mam przecież ogrzewanie. Bardzo wydajny system – ostatnio testowałem go przy temperaturze na zewnątrz minus 18 stopni, w środku było plus 19. Trzeba tylko uważać, żeby nie skończyło się paliwo, ale jeszcze nigdy mi się to nie zdarzyło. No i jeszcze jedna ważna rzecz: mój van jest dobrze izolowany. Przygotowywałem się na zimowe warunki, więc dobrze o to zadbałem. To dziś nie jest żaden problem, na rynku jest mnóstwo materiałów ocieplających, najróżniejsze pianki, maty grzewcze. I to naprawdę działa. Jest mi ciepło.
Jaki masz plan na wieczór?
Chyba dość zwykły. Jak to w życiu: zaraz odpalam telewizor, a mam dobry model z 32- calowym ekranem. I zrobię sobie wieczór kinowy. Mam szybki internet – antena na dachu, w całej Europie sprawdza się znakomicie. Nie wiem tylko, czy zrobię sobie kolację – mam tu kuchenkę gazową, czy może raczej przygotuję, jak to w kinie, popcorn w mikrofalówce. Umyję się, mam tu wszystko, co potrzeba do zachowania higieny. Nawet prysznic, choć ten akurat zamontowałem na zewnątrz. Potem pójdę spać, a zasypiając będę myślał, co dobrego przyniesie następny dzień i czym mnie zaskoczy.
A ten, czym cię zaskoczył?
Przepięknym zachodem słońca. Byłem zauroczony. Ciekawe czy jutro też będzie tak ładnie. Czy może jednak zachwyci mnie coś innego. Vanlife, życie w vanie, to nieustające zachwyty i piękne przeżycia. Bardzo to lubię.
Jak to się zaczęło?
Najpierw był… rock’n’roll.
Kiedy byłem jeszcze młodym chłopakiem, strasznie spodobał mi się zespół Lady Pank. Chodziłem na wszystkie koncerty. Najpierw byłem zwykłym fanem, ale muzycy szybko zauważyli, że jestem wszędzie tam, gdzie oni, że bardzo się wkręciłem. Zaczęliśmy rozmawiać, kolegować się, wreszcie – mogę chyba tak to nazwać – zaprzyjaźniliśmy się. Od trzeciej płyty zespołu byłem już przy nagrywaniu każdego albumu. Pracowałem już wtedy zawodowo za kierownicą – jeździłem po Warszawie jako pomoc drogowa. A muzycy Lady Pank, jeżdżąc na koncerty, wynajmowali samochody z kierowcami. Szybko okazało się, że to męczące – za każdym razem wprowadzać nowych ludzi w specyfikę funkcjonowania zespołu w trasie. Szukali kogoś na stałe. Od słowa do słowa zaproponowali to właśnie mnie.
Zostałeś ich roadie?
Byłem kierowcą i technicznym. Rozkładałem sprzęt zespołu na scenie przed koncertami, stroiłem gitary. Największym przeżyciem było, kiedy Jan Borysewicz – który wiedział, że czasem coś tam sobie pogrywam na gitarze – zapraszał mnie na scenę, żebym zagrał z zespołem.
Długo z nimi jeździłeś?
Z Lady Pank cztery lata, a w sumie z zespołami – siedem. Kiedy dałem się poznać w środowisku, zaczęli mnie zapraszać inni muzycy. Jeździłem m.in. z zespołami Hey i Dezerter, z Urszulą, z Eweliną Flintą.
Były przygody?
Mnóstwo. Wiadomo: rock’n’roll. To nie jest uporządkowane życie jak na imieninach u cioci. Ale zawsze mieliśmy jedną zasadę: co się dzieje w Lady Pank zostaje w Lady Pank, więc za nic nie dam się teraz namówić na jakieś zwierzenia i plotki.
Kiedy to się skończyło?
Po kilku latach takiego życia, co tu dużo mówić – rozpadła mi się rodzina. To był dramat. Zwłaszcza utrata kontaktu z synem, który wtedy miał dwa lata. Wyjechałem do Wielkiej Brytanii, żeby jakoś się odbudować. Zatrudniłem się jako kierowca autobusu z Londynie. Potem jeździłem ciężarówką. Zarabiałem spore pieniądze, udało mi się trochę odłożyć. Kupiłem za to nieruchomości, które dziś wynajmuję Polakom i mam z tego stały zarobek. Nie muszę więc pracować. Nie muszę żyć w tym niezmiennym przez lata rytmie: praca-dom-praca. Dlatego mogłem się całkowicie poświęcić temu, w czym się zakochałem – czyli właśnie vanlife’owi. Jeżdżąc ciężarówką miałem poważny wypadek, kilka ton wpadło do rowu. U mnie na szczęście skończyło się tylko na 27 szwach i wybitych zębach. Odebrałem to jako wyraźny sygnał, że po piętnastu latach zawodowego jeżdżenia w Wielkiej Brytanii, czas to rzucić. I zacząć zupełnie inne życie.
Na czym ono polega?
Przede wszystkim jest bardzo przyjemne i daje ogromne poczucie wolności. Od kilku lat się do tego przygotowywałem – ręcznie przebudowywałem swojego vana tak, żeby mieć tam wszystko, co będzie mi potrzebne. I mogłem ruszyć na trasę.
Co cię tam najbardziej ciągnie?
Wolność. Polega na tym, że mam czas i całkowitą swobodę. Jadę w jakieś miejsce, zatrzymuję się tam na dzień albo kilka dni, potem przejeżdżam dwadzieścia albo trzydzieści kilometrów dalej i znów mogę się zatrzymać, jeśli znajdę coś ciekawego. Bez planu, bez listy miejsc, które koniecznie trzeba zobaczyć, zrobić sobie przy nich zdjęcie i jechać dalej. Kiedy jeździłem z zespołami, poznałem mnóstwo ciekawych miejsc, ale nigdy nie było czasu, żeby w nich zostać choć chwilę dłużej, bo następnego dnia był już jakiś kolejny koncert. Teraz mogę do nich wracać.
Masz jakieś ulubione?
Mnóstwo. Ale to nie tak, że mam kilka i ciągle do nich jeżdżę. Trochę nie o to chodzi. Cały sens w tym, że ciągle jadę do przodu, ciągle odwiedzam nowe miejsca, odkrywam, odnajduję. Po kilku latach jeżdżenia po całej Europie, mimo tego, że widywałem przepiękne widoki w różnych stronach – najbardziej pamiętam chyba Portugalię i Hiszpanię, stwierdzam jednak, że Polska jest wspaniała i jest w niej mnóstwo, czasem zupełnie nieznanych, pięknych miejsc. Mazury, Bieszczady, mógłbym wymieniać godzinami.
Czy kiedyś miałeś jakieś niebezpieczne przygody?
Na szczęście nie. Ale w takim życiu skala zagrożeń jest bardzo podobna jak wtedy, kiedy mieszka się w domu: zawsze może się zdarzyć, że ktoś postanowi cię okraść czy zrobić krzywdę. Jestem zabezpieczony bardziej niż wiele osób w zwykłych mieszkaniach – mam cały system monitoringu otoczenia, mam czujniki ruchu i wykrywacze substancji niebezpiecznych albo usypiających, więc kiedy zatrzymuję się gdzieś, nawet na zupełnym odludziu, czuję się całkiem bezpieczny.
Spotykasz się z ludźmi tam, gdzie się zatrzymujesz?
Tak. Zawsze, kiedy gdzieś zaparkuję, natychmiast pojawiają się ludzie, pytają, jak żyję, jak się to robi. Widzę, że wiele osób jest bardzo zainteresowanych takim życiem, ale boją się. Nie wiedzą, jak zacząć.
A jak najlepiej zacząć?
Wynająć vana albo campera. Na tydzień. I zobaczyć, czy takie życie, bez planu, bez stałych punktów, nam się podoba. Bo nie podoba się każdemu. Od lat nie miałem miejsca, które mógłbym nazwać domem, więc dla mnie takie życie jest czymś w jakimś sensie bardzo normalnym, naturalnym. Jest coraz więcej osób, które zaczyna się tym interesować. W Polsce jest ich oczywiście mniej niż w Europie, bo to jednak drogie – najtrudniej jest kupić vana. To przecież wydatek liczony w dziesiątkach tysięcy złotych. Ale pandemia bardzo nakręciła modę na vanlife. Nie można latać do popularnych kurortów, nie można przekraczać granic, hotele są pozamykane. A van pozwala na całkowitą samodzielność. Ludzi, którzy podróżują w ten sposób, jest więc teraz coraz więcej.
Znacie się, spotykacie, macie jakąś organizację?
Znamy się prywatnie. Informujemy się, dokąd jedziemy, gdzie będziemy. Jeśli jesteśmy blisko, chętnie “zjeżdżamy” się w jedno miejsce i zostajemy tam na kilka dni. Rozmawiamy godzinami o tym, gdzie byliśmy i gdzie się wybieramy, dzielimy się doświadczeniami, chodzimy popływać do jeziora, a wieczorami palimy ogniska. Tak, to jest specyficzna wspólnota. Niektórzy jej członkowie obficie dzielą się swoimi przeżyciami – sporo osób zamieszcza materiały w serwisach społecznościowych, kręci filmy i udostępnia je na YouTube. Takie życie powoli zaczyna się robić naprawdę popularne. Co za tym idzie, rozwija się też infrastruktura, która bardzo w nim pomaga. W Europie jest coraz więcej kempingów, miejsc przyjaznych dla rodzin, powstają nowe aplikacje informujące o miejscach do parkowania i atrakcjach w okolicy. Vanlife już dawno przestało być życiem na dziko i po partyzancku, a stał się ciekawą, familijną alternatywą na spędzanie wolnego czasu, a dla niektórych – sposobem na życie. A ja oczywiście bardzo polecam takie właśnie życie. Dziś nie zamieniłbym go na żadne inne.
Zobacz także: Panasewicz: “Rock’n’Rollowcy mają dobre serducha. Nie mają zawiści i zazdrości!”
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS