Dzięki uprzejmości wyd. Znak publikujemy fragment książki “Życie i śmierć. Wielka księga pytań” Juana Luisa Arsuaga i Juana José Millása (tłum. Ewa Ratajczyk)
Kwitnący żarnowiec
– To asfodel, kwiat Pól Elizejskich. Jeśli obudzisz się kiedyś wśród złotogłowiu białego, to znaczy, że nie żyjesz.
Przyglądam się białym płatkom, które rozpościerają się przed moimi oczami, jakbym miał halucynacje, i – zważywszy na obfitość tych kwiatów – zadaję sobie pytanie, czy przypadkiem nie jesteśmy martwi: pan, który odezwał się do mnie przed chwilą, i ja. Tym panem jest Juan Luis Arsuaga, paleontolog. A ja jestem Juan José Millás, człowiek paleontologizowany.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Myśl o tym, że zmarłem, daje mi kopa, by ruszyć za naukowcem wdzierającym się w gęstą, niską roślinność, która porasta nierówną ziemię. Niełatwo utrzymać się na nogach. Wspinamy się na wzniesienie niewielkiej depresji w kształcie litery V, z potokiem w dole. Arsuaga z lekkością przemierza praktycznie niewidzialny szlak wiodący wśród kwiatów. Staram się iść po jego śladach, ale nie zawsze mi się to udaje – potykam się, przewracam i wstaję bez jęknięcia, żeby się nie odwrócił i nie przyłapał mnie w tej upokarzającej pozie.
Wreszcie dociera na górę, zatrzymuje się i czeka, aż do niego dojdę, żeby pokazać mi granitową formację skalną przypominającą scenę wielkiego teatru. Kurtyną jest krystaliczny wodospad. Oko widzi; ucho słyszy; wnętrze nosa wilgotnieje; skóra reaguje wdzięcznością na delikatny deszcz tryskających z kaskady kropli, które przynoszą orzeźwienie. Zmysły się wyostrzają, bo wyzwań starcza dla wszystkich pięciu i nie zabrakłoby ich dla kolejnych, gdybyśmy je mieli.
Po co tu przyszliśmy? Przede wszystkim po to, żeby zobaczyć wodospad, a może też po to, żeby wodospad zobaczył nas. Przez chwilę w blasku słońca o piątej po południu czternastego czerwca dociera do mnie prawda o moim rozwodzie z naturą, trwającym przez całe życie. Czuję, jak obciążone odbieraniem potęgi tej natury zmysły, obumarłe z powodu nieużywania, budzą się i przez kilka sekund, a może kilka dziesiątych sekundy, pozwalają mi zaznać uczucia dogłębnego pogodzenia się ze sobą samym i z otoczeniem.
“Cześć, wodospadzie” – mówię, nie rozchylając warg.
“Witaj, Juanjo” – odpowiada telepatycznie woda. Być może jednak jestem martwy. Na pewno nie pamiętam takiego połączenia bodźców: woni rozmaitych roślin; różnorodności odcieni; dźwięcznej świeżości wodnej zasłony; fenomenu oddychania powietrzem wolnym od ołowiu; szmeru skrzydeł owadów… Powraca do mnie wspomnienie, cóż poradzić, reklamy perfum. Każdy, nawet w życiu pozagrobowym, pada ofiarą własnych skojarzeń. Owszem, tym razem nie siedzę na sofie przed telewizorem, tym razem znajduję się w tej reklamie. Jesteśmy we wnętrzu świątyni bez ścian.
“Czymże jest natura, jeśli nie świątynią?” – powiedziałby pewnie Arsuaga, gdyby otworzył usta.
Przyszliśmy złożyć hołd wodospadowi, ale także, a właściwie przede wszystkim, zobaczyć kwitnący żarnowiec, niską roślinę, której łodygi wydają o tej porze roku kwiaty w różnych odcieniach żółci nadające krajobrazowi wyjątkową jasność, niczym z obrazów Marka Rothko. Ciemna strona życia, ta groźna, na moment znikła. Życie sprowadzało się teraz do zwykłej drogi, a ja stanowiłem jej część, tej drogi życia. Moje myśli były chwilami żółte jak kwiat żarnowca, momentami białe jak asfodel, a czasem fioletowe jak macierzanka, ale też zielone jak trawa czy mietlica, którą upstrzony był krajobraz. Każdy kolor występował w nieskończonej liczbie odcieni, a mój umysł przemieszczał się pośród nich powolnie jak cień chmury nad łąką.
Kwitnący żarnowiec.
Za miesiąc, może wcześniej, kiedy słońce zacznie mocno prażyć, te żółte tony skonają szlachetnie, jak umiera to, co skromne.
– Nie ma to jak wagary – odezwał się Arsuaga.
W istocie. Uciekliśmy od zajęć, bo o tej godzinie czternastego czerwca on na Uniwersytecie Madryckim powinien sprawdzać egzaminy, a ja, w domu, powinienem próbować kreślić pierwsze wersy powieści, której bohaterowie upominali się o mnie od miesięcy. Tymczasem my, na przełęczy Somosierra, jakieś dziewięćdziesiąt pięć kilometrów od Madrytu, na wysokości mniej więcej tysiąca pięciuset metrów nad poziomem morza, upajaliśmy się spontanicznym wolnym dniem.
– Tutaj, jakieś dwieście pięćdziesiąt milionów lat temu, stało pasmo górskie wysokie jak Himalaje, które powoli erodowało. Obecnie widać już tylko jego korzenie – oświeca mnie paleontolog, gdy wyruszamy w drogę powrotną. – Ten pejzaż, całkiem nowy, jest skutkiem zaniechania hodowli zwierząt. Krzewy wypierają trawę. W Hiszpanii – dodaje bez chwili wytchnienia – mamy dwa ważne okresy: pierwszy liczymy od neolitu do tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego ósmego roku, do pojawienia się planów rozwoju technokratów z Opus Dei. Wieś była wtedy pełna ludzi, głosów, życie na wsi nie było smutne, mieszkały tu dzieci. Wieś była gwarna jak ulica. W latach siedemdziesiątych opustoszała, nie pozostał w niej nikt. W żadnym kraju europejskim rolnictwem nie para się zaledwie pięć procent ludności.
– No tak. – Patrzyłem pod nogi, żeby się nie potknąć.
– A właśnie, zapomniałem ci powiedzieć, że musisz przeczytać książkę pod tytułem How I Ate My Father (Dlaczego zjadłem mojego ojca).
– Dobra, o czym jest? – spytałem, jakby tytuł niedostatecznie o tym informował.
– Przeczytaj. Napisał ją Roy Lewis. Patrz, jakie dęby. Niedaleko jest też lasek brzozowy.
Powyższy fragment pochodzi z książki “Życie i śmierć. Wielka księga pytań” Juana Luisa Arsuaga i Juana José Millása (tłum. Ewa Ratajczyk), która ukazała się nakładem wyd. Znak.
W najnowszym odcinkupodcastu “Clickbait” masakrujemy “Warszawiankę” z Szycem, chwalimy “Sortownię” z Chyrą, głowimy się nad “Flashem” z Michaelem Keatonem i filmami Wesa Andersona, z “Asteroid City” na czele. Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS