A A+ A++

Ile wynosi zatem liczba ofiar wybuchu reaktora?

– Weźmy choćby dane ukraińskiego rządu, który wypłaca rekompensaty 35 tysiącom małżonków osób, które zmarły na choroby popromienne po katastrofie. Co ważne, liczba ta dotyczy jedynie mężów i żon ofiar, które były w wieku umożliwiającym zawarcie małżeństwa. Nie obejmuje z kolei zmarłych w młodym wieku, niemowląt i osób, które nie miały odpowiedniej dokumentacji medycznej, a która umożliwiałaby ich krewnym ubieganie się o rekompensaty od państwa. A przecież to tylko Ukraina, są jeszcze terytoria Białorusi i Rosji, które opad radioaktywny objął w 70 procentach. Nawiasem mówiąc, pewien naukowiec z Instytutu Radiacji w Kijowie podał nieoficjalnie, że tylko na Ukrainie liczba ofiar śmiertelnych wyniosła 150 tys. Takie same wyliczenia przedstawił jeden z urzędników z elektrowni w Czarnobylu. Mamy więc widełki od 35 tys. do 150 tys., które określają minimalną liczbę ofiar katastrofy, a nie 54.

A może te zaniżone liczby wynikają z tego, że ludzie w latach 80. nie wiedzieli, jakie skutki niesie za sobą duże promieniowanie?

– W tamtym czasie naukowcy bardzo dużo wiedzieli o zatruciu organizmu rozpadem promieniotwórczym. Objawy trudno było zresztą przeoczyć, skoro rozwijały się w ciągu kilku dni czy tygodni od ekspozycji na radioaktywny opad. Poza tym sowieccy eksperci medyczni mieli ogromne doświadczenie w zakresie oddziaływania promieniowania na organizm, bo badali to już przy okazji wypadków przy produkcji broni nuklearnej czy energii jądrowej. Środowisko naukowe doskonale wiedziało, że duże promieniowanie powoduje: obrażenia skóry, białaczkę, nowotwory, defekty genetyczne, upośledzenie płodności, zaćmę, otyłość czy po prostu skraca życie. Naukowcy wiedzieli natomiast nieco mniej na temat ekspozycji na niskie, ale długotrwałe promieniowanie. Niemniej uważam, że sowieccy badacze, ze względu na doświadczenie z wypadkami nuklearnymi, byli wtedy najlepsi na świecie na tym polu.

Ludzie nie wierzyli jednak wtedy sowieckim władzom, które przez lata stosowały propagandę i zamiatały problemy pod dywan. Dlatego pokładali nadzieję w organizacjach międzynarodowych. Ale to, co pani odkryła podczas swoich badań, jest porażające. Okazuje się między innymi, że niektóre zachodnie instytucje sabotowały badania nad skutkami katastrofy.

– Odkryłam na przykład to, że czołowi decydenci Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej (IAEA) oraz Komitet Naukowy ONZ ds. Skutków Promieniowania Atomowego (UNSCEAR) mieli ogromny wpływ na starania sowieckich liderów, by zatuszować skutki katastrofy. Działacze UNESCO chcieli co prawda pomagać ludziom na skażonych terenach, ale dwie wcześniej wspomniane organizacje doprowadziły do tego, że obcięto fundusze na akcje humanitarne. Z kolei Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) była pierwszą, do której Sowieci zwrócili się o pomoc w oszacowaniu skutków w 1989 r. WHO wysłało wtedy trzech „zagranicznych ekspertów”, którzy spędzili niecałe trzy dni na objeździe po strefie wykluczenia. Zignorowali w obliczeniach choćby to, że ludzie jedli skażone jagody, grzyb, pili skażone mleko czy że ogrzewali domy napromieniowanym drewnem. Potem wydali raport, w którym stwierdzili, że nie odnotowali u ludzi żadnych problemów zdrowotnych związanych z katastrofą w Czarnobylu i że sowieckie władze mogłyby podwoić albo nawet potroić dopuszczalną dawkę promieniowania.

Instrukcja przetrwania po Czarnobylu. Jak eksperci przy ONZ mataczyli przy badaniach nad skutkami katastrofy? Fragment książki Kate Brown

Czy sowieccy eksperci w to uwierzyli?

– Nikt nie wziął tych krótkich i sztucznych szacunków WHO na serio. Dlatego w kolejnych krokach sowieccy liderzy zwrócili się do IAEA z prośbą o sporządzenie nowych szacunków. Szefowie organizacji wiedzieli, że IAEA jest postrzegana jako lobbysta na rzecz atomu i że nikt nie przyjmie bezkrytycznie ich raportów, utworzyli więc Międzynarodowy Projekt Czarnobylski. Miał być przykrywką dla badań, które de facto prowadziła IAEA.

Jakie były efekty pracy w ramach projektu?

– Otóż po 18 miesiącach grupa robocza powtórzyła to, co po dziesięciu dniach pracy podała wcześniej WHO: że dawki były zbyt niskie, by mogły pojawić się dolegliwości zdrowotne. To, czego nie wyjawiono, to że naukowiec prowadzący badania medyczne, Fred Mettler, otrzymał 20 próbek biopsji, należących do ukraińskich dzieci z bardzo rzadkim nowotworem tarczycy. Zwykle bowiem jedynie jedna osoba na milion ma ten rodzaj raka, natomiast po Czarnobylu na małym obszarze na Ukrainie rozwinął się on aż u 20 dzieci. Dodatkowo raporty wspominają o 30 przypadkach na Białorusi. Mettler oczywiście przetestował w laboratorium w USA próbki biopsji, które dostał. Dowiedziono, że faktycznie są to nowotwory tarczycy i że liczba przypadków świadczy o epidemii. W ostatecznym raporcie, opublikowanym w 1991 r., napisano jednak, że „krążą pogłoski” o raku tarczycy i że „mają one naturę anegdotyczną”. Powołano się w nim też na publikację ONZ o tym, że nie znaleziono dowodów na związek Czarnobyla z chorobami w regionie.

Co ważne, kilka miesięcy potem Zgromadzenie Ogólne ONZ zawnioskowało o przydzielenie kwoty w wysokości 1 mld dolarów na przesiedlenie mieszkańców skażonych terenów oraz na długookresowe badania skutków zdrowotnych na wzór tych, które przeprowadzono na ofiarach zrzutów bombowych na Hiroszimę i Nagasaki. Ale większość sponsorów wycofała się z darowizn, powołując się na raport ONZ, jakoby negatywnych skutków po wybuchu w Czarnobylu nie było.

Nikt nie próbował zweryfikować tych skandalicznych raportów?

– Próbowano w 1991 r. przyjrzeć się nowotworom tarczycy na Białorusi, ale misja weryfikacyjna została odwołana. Z kolei jednego z szefów WHO Keitha Baverstocka, który chciał nagłośnić problem, zwolniono z pracy. To nie wszystko. Eksperci UNSCEAR podważyli raporty opracowane przez ukraińskich i białoruskich badaczy, którzy wykazali wzrost liczby zachorowań, patologii ciąż czy problemów z płodnością na zakażonych terenach. Zresztą zdyskredytowanie radzieckich naukowców jako słabo wyszkolonych, niekompetentnych czy rozhisteryzowanych nie było niczym trudnym. W tamtym czasie ZSRR był postrzegany jako państwo źle zarządzanie politycznie i ekonomicznie, a tym samym uważano, że i nauka i medycyna kulały.

Brzmi to jak cyniczna gra i skandaliczne niedbalstwo. Dlaczego zachodni eksperci się tego dopuścili?

– Mogę się tylko domyślać na podstawie tego, co odkryłam. W tamtym czasie Amerykanie mieli duży wpływ na „rodzinę” organizacji ONZ. A USA borykały się wówczas z gigantyczną liczbą pozwów związanych ze skutkami produkcji broni nuklearnej i testowania jej na pustyni. Zarówno Amerykanie, jak i Rosjanie, Brytyjczycy czy Francuzi mieli powody do obaw. Jeśli przyznano by wówczas, że Czarnobyl był katastrofą dla zdrowia publicznego tak jak twierdziły białoruskie i ukraińskie władze, posypałyby się miliardy wniosków o pociągnięcie kogoś do odpowiedzialności. Aby ukręcić łeb niekończącym się pytaniom od społeczeństwa o skutki Czarnobyla, Amerykanie skupili się na kontroli nad następstwami.

Czytaj też: Tak wyglądałby świat po apokalipsie. Czy Czarnobyl ciągle stanowi dla nas śmiertelne zagrożenie?

Czy to nie za daleko płynące wnioski?

– Oto dowód: już rok po wypadku, w 1987 r., spiker z Departamentu Energii zorganizował spotkanie z udziałem lekarzy w pobliżu Waszyngtonu. Podczas przemówienia argumentował, że największym zagrożeniem dla przemysłu nuklearnego były pozwy. Mówił, że lekarze muszą być przygotowani do roli świadków-ekspertów, którzy będą bronili USA przed sądem. Po przemówieniu uczestnicy podzielili się na grupy, w których prawnik z Departamentu Sprawiedliwości szkolił ich, w jaki sposób występować w roli biegłego przeciwko osobie pozywającej państwo za szkody. Ten przykład pokazuje, jak nerwowe były władze w obliczu rosnącej liczby dowodów, które pokazywały skutki narażenia na promieniowanie.

W Czarnobylu były też zachodnie organizacje pozarządowe, na przykład Greenpeace. Oni jednak też przegrali z systemem. Dlaczego?

– Zimna wojna wykreowała dwa różne światy komunikacji, postrzegania świata, nauki i polityki. Greenpeace otworzył swoje filie w ZSRR, mając najlepsze intencje, ale nie był w stanie zarzucić mostu między światami. Mówimy o komunikacji w czasach, w których wysłanie maila było wyzwaniem. Znacznie trudniejszym było jednak pozyskanie zaufania i obdarzenie nim ludzi, którzy mogli pracować dla KGB – agenci infiltrowali Greenpeace, sabotując jego działania w otwieraniu laboratoriów i klinik dla dzieci, dzięki którym można było określić skutki katastrofy. Greenpeace zrobił oczywiście duży krok, ale nie miał szans na zdobycie wsparcia finansowego ze strony ONZ.

Co panią – jako Amerykankę i historyczkę – najbardziej zaszokowało podczas badań nad katastrofą?

– Już pisałam kiedyś o nuklearnej historii w książce „Plutopia” o dwóch miastach – jednym w USA, drugim w ZSRR. Są to pierwsze miasta na świecie, które wytwarzały najbardziej toksyczny dla ludzkości produkt: pluton. Myślałam więc, że nic już mnie nie zaskoczy. Ale nie spodziewałam się choćby tak żywego zainteresowania katastrofą wśród mieszkańców wsi i miasteczek w rejonach narażonych na promieniowanie – tym, jak próbują zrozumieć, co niewidzialnego działo się wokół nich. Chłopi, którzy nigdy nie skończyli liceum, są świetnie zaznajomieni z tabelą pierwiastków, naturą radioaktywnych izotopów, które zaabsorbowały ich ciała, i z tym, jak te same izotopy wnikały do ekosystemu. Byłam zafascynowana bohaterami codzienności – czy to był lekarz, szef KGB, dziennikarz „Izwiestii”, pracownik sanitarny – którzy, ryzykując swoją karierę, mówili głośno o problemach i ostrzegali swoich przełożonych przed tragedią z powodu zaniedbań.

Zaniepokoiło mnie jednak najbardziej to, w jak łatwy sposób można było użyć wymówki zimnej wojny do zdezawuowania badań lokalnych lekarzy i naukowców, którzy spędzili w zonie pięć lat, przyglądając się skutkom katastrofy. Z radioaktywnością jest taki problem, że nie można jej zobaczyć, poczuć, powąchać czy usłyszeć – to jest najłatwiejsza rzecz na świecie do zignorowania.

O tych wszystkich tajemnicach wokół katastrofy dowiadujemy się w momencie, gdy popkulturę podbija serial HBO „Czarnobyl”. Podczas gdy zachwyca on Zachód, w Rosji jest on mocno krytykowany za zniekształcenie obrazu ich kraju. Dlatego prokremlowska telewizja NTV kręci własną wersję historii – z agentami CIA w roli sabotażystów współwinnych katastrofie. W świetle pani odkryć na temat rzetelności zachodnich organizacji może to rosyjski „Czarnobyl” będzie lepszy?

– Głównym kierunkiem serialu HBO w reżyserii Craiga Mazina jest pokazanie, że największa na świecie katastrofa nuklearna była spowodowana przez sowiecką niekompetencję i zakłamanie. Mazin zaznaczał przy tym w rozmowie z dziennikarzami, że jego miniserial nie jest głosem przeciwko energii jądrowej: „Jest przeciwko sowieckiemu rządowi, kłamstwom i w obronie istoty ludzkiej”. To, że serial zezłościł rosyjskie władze i powstaje wersja z sabotażem i CIA, brzmi dla mnie jak dzień świstaka: oto zimna wojna powraca z zestawem fikcji w odpowiedzi na przedstawioną na ekranie inną fikcję. Tak naprawdę nie trzeba wierzyć w żadną wersję, żeby rozumieć, jak wielkie szkody wyrządziła katastrofa nuklearna, spowodowana przez jednostki i politykę. To, z czym mieliśmy do czynienia, to rozprzestrzenienie się milionów miliardów kiurów radioaktywności w środowisku i stało się to częścią życia codziennego podczas zimnej wojny. Nie chodzi tylko o Czarnobyl, ale setki incydentów i mrożących krew w żyłach składowisk odpadów radioaktywnych, które przedostały się do powietrza, wody i gleby. Kilka państw – czy to USA, Japonia, Wielka Brytania, Francja, Chiny, czy ZSRR – ponoszą odpowiedzialność za odpady nuklearne i skutki produkcji bomb atomowych.

Czy to fakt, że USA ma związki z atomem, sprawił, że Amerykanie nagle zainteresowali się Czarnobylem? A może był to dopiero serial?

– Młodzi Amerykanie zafascynowali się tematem po emisji serialu, bo wcześniej nie wiedzieli o katastrofie albo tylko trochę słyszeli. Starsi z kolei pamiętają Czarnobyl, ale widzą go jako jednostkowe wydarzenie, które nie miało większego wpływu na skażenie radioaktywnością niż choćby testy jądrowe na pustyni Nevada. Zresztą, jednym z celów mojej książki jest pokazanie, że Czarnobyl nie był jednostkowym incydentem, ale efektem łańcucha zdarzeń, które zaczęły się w 1945 r.

*Prof. Kate Brown – profesor historii na Uniwersytecie Maryland. Za książkę „Kresy. Biografia krainy, której nie ma” otrzymała wiele nagród, w tym Nagrodę Amerykańskiego Stowarzyszenia Historycznego im. George’a Louisa Beera; „Czarnobyl. Instrukcje przetrwania” oraz „Plutopia. Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne”. Za tę ostatnią została wyróżniona m.in. Nagrodą im. Ellisa W. Hawleya, Nagrodą im. Alberta J. Beveridge’a, Nagrodą im. George’a Perkinsa Marsha, Nagrodą Literacką im. Wayne’a S. Vucinicha, Nagrodą im. Barbary Heldt oraz Nagrodą im. Roberta G. Athearna.

Podczas pisania książki o Czarnobylu Brown prześledziła setki dokumentów i raportów w Moskwie, Kijowie czy ma Ukrainie oraz przeprowadziła kilkadziesiąt wywiadów w terenie, wśród badaczy Czarnobyla oraz osób odpowiedzialnych za tragiczne w skutkach decyzje i tuszowanie badań.

Kate Brown, „Czarnobyl. Instrukcje przetrwania”, tłum. Tomasz S. Gałązka, wyd. Czarne 2019.

czarnobyl instrukcja


czarnobyl instrukcja

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułMirowska parzybroda
Następny artykułIMGW ostrzega: BURZE Z GRADEM