Właśnie leżę na fotelu, przy którym siedzi urocza blondynka (pozdro !) i tatuuje mi tukana na udzie. Próbując odwrócić uwagę od tego arcyprzyjemnego mizianka, zaczęłam spisywać przemyślenia. Docelowo na pamiątkę, do szuflady, bo „co to kogo obchodzi” ale przypomniałam sobie, że , więc publikuję:
2 lipca zakończyłam 2,5 letnią terapię Tej Francy. 3go lipca przybiłam pieczątkę potwierdzającą zamknięcie tego ważnego etapu. Usiadł na mnie szkic tukana, którego dziś kolorujemy. Mój stan ducha krąży wokół aaaaaaaaaaał i łaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaał. Jednak łał jest głośniejsze!
Naczytało się dziecko Harrego Pottera i zachciało mu się krzyknąć Expecto Patronum! Wyczarować wsparcie za każdym razem, gdy tylko będzie potrzebne. No i mam. Mój kolorowy, szalony talizman, który już zawsze będzie przypominać mi o takim jednym banale. Teoretycznie wszyscy dobrze go znamy. Praktycznie – zdecydowanie zbyt rzadko z niego korzystamy: mogę żyć po swojemu.
Ten tatuaż był naprawdę wbrew wszystkim – ze starą mną na czele ;). Tata wspomniał, że on zrobił mnie piękną, a jak chcę to psuć, to luzik 😉. Mąż uczciwie uprzedził, że według niego tatuaż nie doda mi uroku (po fakcie twierdzi, że „lubi tego wariata”). Kumpel przekonywał, że tatuaże do mnie nie pasują, pasują do innych osób, jak nasza wspólna koleżanka (którą poznał już wtedy, gdy miała turkuoswe włosy i rękaw) ;).
A ja? Bałam się przeokrutnie, że będę żałować. Że nie mam pełnej kontroli nad wzorem tatuażu. Projekt jest rysowany bezpośrednio przed sesją, artysta bierze pod uwagę zarys i oczekiwania klienta, ale realizuje je zgodnie ze swoim stylem – i dobrze, przecież właśnie na podstawie stylu zdecydowałam się na konkretną tatuatorkę (jeszcze raz wspomnę, bo jest cudowna: ). Ale dla kogoś z obsesyjną potrzebą kontroli, to hardkorowe wyzwanie ;). Bałam się, że mi się znudzi, że się nie spodoba, że jednak będę wolała wspomnienie o sobie „sprzed” tatuażu.
I właśnie dlatego postanowiłam go zrobić. Wbrew logice i strachom.
Trudno – w najgorszym wypadku będę żałować. Nie umrę od tego, świat się nie zawali, nie stracę bliskich, nic wielkiego się nie stanie.
Nie byłam przekonana, że chcę mieć malunek na ciele, ale wiedziałam, że chcę zrobić tatuaż – dla samego faktu zrobienia czegoś, o co tak bardzo bym siebie nie podejrzewała.
Gdyby powiedzenie „ludzie się nie zmieniają ” było prawdziwe, miałabym przesrane 😉
Czuję, że dostałam drugą szansę na przeżycie życia po swojemu – nawet jeśli jeszcze nie wiem, co to „po mojemu” znaczy, wiem, że mogę szukać, próbować i juz teraz cieszyć się drogą.
Z przyzwoleniem na popełnianie błędów.
Bez nadmiernego skupiania się nad tym czy aby na pewno bliżej nieokreśleni „INNI” nie mają lepszego pomysłu na to, jak powinnam przeżyć życie.
Z zaufaniem do siebie.
Bez naiwnej wiary, że trwałe szczęście można znaleźć w osiągnięciach, słowach uznania, rzeczach czy pieniądzach.
Z akceptacją faktu, że niektórych rzeczy, decyzji, wydarzeń mogę żałować.
Bez ciągłego strachu, co przyniesie przyszłość. Z perspektywy zaciekawienia od razu zaczęła wyglądać lepiej, a jednocześnie już na nią nie czekam.
Jestem tu i teraz. A że tu i teraz czuję przede wszystkim natrętne drapanie po udzie, to może przejdę do pisania o bólu ;).
Czy tatuaż boli?
Mój pierwszy tatuaż był rozłożony na dwie sesje: kontur + kolorowanie. Każda trwała około 5h. Wypełnienie tatuażu kolorem było bardziej bolesne, niż kontur, ale nadal to jakieś 4/10 w mojej skali bólu.
Okej – pieszczoty to to nie są. Ból narasta w kolejnych godzinach dziarania – im bardziej podrażniona jest skóra, tym mniej przyjemnie się robi. Z pewnością nie jest to ból, który powinien powstrzymywać przed zrobieniem tatuażu.
W trakcie dziarania przeczytałam całą książkę, a łezkę uroniłam jedynie ze wzruszenia, w trakcie wspominek do tego tekstu. Chyba migreny mnie zahartowały – przy tatuażu przynajmniej miałam gwarancję, że w ciągu kilku godzin źródło bólu zniknie.
Ból nie przeszkadzał mi nic a nic, wręcz przeciwnie – jego obecność wydawała mi się całkiem słuszna, biorąc pod uwagę symbolikę tatuażu. To taka sympatyczna wisienka na torcie bólu, którego doświadczyłam przez ostatnie lata. Takiego, którego nie da się ani opowiedzieć, ani pokazać – poboczny obserwator nie ma pojęcia, co przeżywa osoba w depresji. Długo myślałam, że to ból, z którego nie da się wyjść.
Więc robiłam co mogłam, żeby chociaż przez niego przejść.
I udało się. Jestem po prostu szczęśliwa.
Może kiedyś opowiem Wam o tej drodze. Chcecie? Dajcie znać w komentarzu.
Dlaczego tukan?
Bo to kolorowy ptak, którego zawsze w sobie miałam, ale długo nie byłam skłonna wypuścić go z klatki. Bałam się, co się stanie, gdy dopuszczę do głosu tą mniej rozsądną część mnie, która oprócz tabelek i stabilizacji pragnie szaleństwa, pasji, spontaniczności. Ale ona ciągle była, a jak się okazało – ja bardzo za nią tęskniłam.
Jest jeszcze jeden powód: tukan nie potrafi dobrze latać, a nadal ogarnia życie na tyle, by doskonale bawić się w panamskiej dżungli.
I ja też już nie chce latać.
Udowadniać (przede wszystkim sobie) ile potrafię osiągnąć, ile zarobić, ile godzin przepracować ile dni z rzędu, ile nie spać… Ile radości z tego nie mieć, ile szczęścia nie odczuwać, ile satysfakcji nie czerpać.
A później co? Jaka miałaby być nagroda ? Zawał po trzydziestce? Całożyciowa frustracja? A może przy dobrych wiatrach przeżyłabym długie życie i dopiero pod koniec zorientowała się, że zajeżdżałam się w imię cudzych wartości?
Wojciech Eichelberger w swojej książce „Zdradzony przez ojca” pisze:
„Droga do nadzwyczajności wiedzie nas tylko w jedną stronę. Możemy byćnadzwyczajnie beznadziejni, nadzwyczajnie nieszczęśliwi albo nadzwyczajnie kłopotliwi.”
Na szczęście już zwróciłam z tej drogi donikąd. Stanowisko na dziś? Nadzwyczajnie zmotywowana do powrotu do zwyczajności.
Pogodzenie ze sobą budziło lęk
(Zdecydowanie za) długo bałam się, że, gdy w pełni siebie zaakceptuję, polubię, pogodzę się ze sobą – rozleniwię się. Przestanę się starać, wymagać od siebie, realizować cele.
„No bo skoro jest jak jest, i jest super, to po co coś zmieniać?”
Jak to zazwyczaj bywa – mój najgorszy scenariusz nie tylko się nie sprawdził, ale został zastąpiony przez bardziej optymistyczną wersję rzeczywistości:
„Skoro jest jak jest, to nie muszę dążyć do niemożliwego. Mogę robić rzeczy, które są realne, ale nadal ważne, przydatne i sensowne. Przestaję się męczyć próbą przeskoczenia poprzeczki zawieszonej zdecydowanie za wysoko i robić rzeczy, które są w moim zasięgu. A co ciekawe, zaczęłam robić je lepiej, niż kiedykolwiek wcześniej”
Mało brakowało, a nigdy nie dałabym sobie okazji przekonać się, jak wielkie pokłady siły i motywacji można odkryć, gdy zaczyna się działać w zgodzie ze sobą.
No nic, czas już na mnie – lecę góry przenosić :).
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS