Czuję się tym samym facetem, który nie osiągnął życiowego celu, bo go sobie nawet nie założył. O wiele lepiej jest po prostu żyć.
Najlepszą książką o Islandii, jaką przeczytałam są Bereniki Lenard i Piotra Mikołajczaka. Zajrzyjcie do tamtego tekstu, przedstawiam w nim bliżej autorów, znajdziecie też linki do ich strony. Minęło już ponad dwa lata od jej lektury, a ciągle pamiętam, jakie wrażenie na mnie zrobiła. Tym razem autorzy zabierają nas na fiordy zachodniej Islandii. Jest tak samo klimatycznie, choć może mniej poetycko. Na początku chciałam napisać, że tym razem głównym bohaterem są mieszkańcy, a Islandia stanowi tło. Ale im dłużej o tym myślę, tym bardziej wiem, że nie mogę tak napisać. Islandia nigdy nie będzie tylko tłem. Mimo wszystko jednak na plan pierwszy wysuwają mi się ludzie – a więc niech będzie kompromis i dwójka głównych bohaterów.
Jeśli zapytacie mnie, o czym jest ta książka, powiem wam, że o przemijaniu. Nie w takim metaforycznym i egzystencjalnym znaczeniu (chociaż może trochę?). Raczej o przemijaniu jako procesie bardzo realnym z konkretnymi skutkami. Nie sposób chyba nie myśleć o tym, będąc na Islandii, konfrontując się z wielkością przyrody, odczuwając małość człowieka. Zwłaszcza tam, gdzie ludzi już nie ma – zrezygnowali, odpłynęli, wyprowadzili się. Gdzieś indziej, tam, gdzie jest łatwiej żyć. Ostatni mieszkańcy z Hornstrandir odpłynęli w 1952 roku, od tamtej pory nikt tam nie mieszka na stałe. Zresztą cała zachodnia Islandia jest wyjątkowym miejscem – takim, które w jakiś sposób broni się przed ludźmi, kawałkiem świata, którego natura nie chce oddać.
Podróżując po tym świecie, Berenika i Piotr zbierają historie ludzi, którzy tu jednak mieszkają, przebywają, są w jakiś sposób związani z tą stroną wyspy. Robią to w sposób bardzo delikatny, nie inwazyjny, rozumieją Islandczyków i wiedzą, jak z nimi rozmawiać. Z ich tekstów przebija miłość do Islandii i myślę, że ich rozmówcy to po prostu widzą. Cenię takie książki właśnie za opowieści, których właściwie nie miałabym prawa poznać, gdyby nie autorzy. Być może nikt inny nie zainteresowałby się tymi ludźmi, nie zapisał ich historii, nie opowiedział dalej. Autorzy pokazują, że o Islandii najlepiej opowiada się przez jej mieszkańców. Oni najbardziej rozumieją to miejsce. Islandia w ich oczach jest piękna, ale wiedzą, że ma swoją cenę. W końcu to wyspa, a wyspiarskie światy rządzą się swoimi prawami. Rozdział o lawinach jest bardzo wzruszający i mocny. Czytałam go bardzo powoli i zastanawiałam się, jak można coś takiego przeżyć. Historia kobiety, która mieszka sama w okolicy, opowieść o pustelniku Gíslim, odwiedziny u islandzkiego komunisty, powrót w lata działalności bazy wojskowej i stacji wielorybniczej, fiordy oglądane od strony wody, rozmowa z prezydentem. To wszystko fragmenty, bardzo różne, ale mające ze sobą coś wspólnego – są granicą między tym co kiedyś, a tym co dzisiaj, między światem, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni, z ludźmi, z pędem, ściskiem, a światem, w którym tego nie ma. Być może to ostatnie chwile tego drugiego świata, ale być może to natura wygra to starcie? To tak rzadkie w dzisiejszych czasach, nic dziwnego, że Islandia jawi się jako magiczne miejsce.
Ale wyspiarze zamieszkujący prowincję wiedzą swoje – to natura ma ostatnie słowo, człowiek musi się do niej dostosować. A kiedy walczy się o przetrwanie, pozostaje mało czasu by zwracać uwagę na magię. I właśnie to dziwne połączenie – trudnego, wymagającego życia, często w izolacji od innych, ale życia we wręcz absurdalnie pięknych okolicznościach przyrody, udało się Berenice i Piotrowi uchwycić.
Nieważne, co robisz, Musisz przystać na jej warunki; pogody nie kupisz za żadne pieniądze. Wtedy się adaptujesz, godzisz ze sobą.
Trudno jest mi napisać recenzję – wiedziałam od razu, że cokolwiek w tej książce nie znajdę, będzie dobrze. Poznałam wrażliwość autorów i ich patrzenie na świat już w pierwszej książce, a przecież takie rzeczy raczej się nie zmieniają. Poza tym wiem, że cokolwiek napiszę, to będzie za mało. Każdy rozdział ma innego bohatera, a w tle jest Islandia. Podoba mi się to, że Berenika i Piotr poruszają się swoimi ścieżkami, raczej tymi mniej utartymi i uczęszczanymi. Ciągnie ich to Islandii opuszczonej, daleko od jej turystycznego oblicza. Przynajmniej tego nieprzemyślanego, bo obydwoje pokazują, że podróżowanie czy bycie turystą nie musi z marszu oznaczać złego.
Po lekturze tej książki jeszcze bardziej jestem pewna, że kiedy pojadę już na Islandię, miasta ominę szerokim łukiem, a będę włóczyć się po bezdrożach. To tam jest największy skarb Islandii. Najpiękniej czyta się książki ludzi, którzy mieszkają w jakimś miejscu i kochają je mocno. Bardzo dziękuję za tę książkę.
♦
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS