Gdy się analizuje język elit III RP, ma się wrażenie obcowania z „chłopcami z ferajny”. To świat odarty z wartości, skoncentrowany na geszeftach.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: Jaśkowiak usprawiedliwia artystów: Naród powinien dbać o elity; Śpiewak: Prezydent Poznania uważa, że w Polsce żyje rasa panów
Co my, biedacy, zrobilibyśmy bez elit albo tych, którzy w Polsce jako elity funkcjonują? Nieodżałowany Maciej Rybiński napisałby, że „chodzilibyśmy jak poje…”. Elity („elity”) to przecież sól ziemi. Prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak, sam elita, nie mógł nie stwierdzić, że „artyści są naszym dobrem narodowym”. Dlatego zasługują na szczepienie poza wszelką kolejką, a nawet pewnie na elitarny zamknięty system opieki zdrowotnej. Choćby ten system tylko dla nich miał kosztować miliardy złotych. Skoro bowiem „dajemy im ordery, robimy sobie z nimi zdjęcia”, to „może warto o nich zadbać bardziej konkretnie, póki żyją?”. Wszak „naród powinien dbać o swoje elity”. Elity są warte każdej ceny, podobnie jak taki ich reprezentant jak Jacek Jaśkowiak.
Elity Jaśkowiaka
Jeśli elity, o których wspomina prezydent Poznania, są takie (bez)cenne, nie ma chyba wątpliwości, że stosują się do zasad i kulturowego bagażu przypisanych etosowi rycerskiemu, a opisanych w fundamentalnej pracy Marii Ossowskiej „Etos rycerski i jego odmiany”. A przynajmniej powinien im być bliski etos brytyjskiego gentlemana, także opisywany przez prof. Ossowską. Albo etos mieszczański, przedstawiony przez Marię Ossowską w książce „Moralność mieszczańska”. Zapewne nasza elita korzysta też z kulturowego bagażu etosu intelektualisty, opisanego choćby w książkach Tony’ego Judta „Historia niedokończona. Francuscy intelektualiści 1944-1956” czy „Brzemię odpowiedzialności. Blum, Camus, Aron i francuski wiek dwudziesty”.
Gdy się jednak przyjrzeć owym elitom bliżej, przypomina się to, co w lutym 1968 r. na zebraniu Związku Literatów Polskich Stefan Kisielewski mówił o elicie ery gomułkowskiej. A mówił niestety o „dyktaturze ciemniaków”. Co charakteryzuje elitę wywyższaną nie tylko przez Jacka Jaśkowiaka? Otóż naigrawanie się ze zmarłych (przede wszystkim niektórych ofiar katastrofy smoleńskiej), czyli łamanie jednego z fundamentalnych zakazów łacińskiej cywilizacji. Do tego dochodzi knajacki, prymitywny język, prostackie żarty na temat seksu, słownictwo ograniczone do minimum umożliwiającego komunikację, brak odniesień do lektur, istotnych debat intelektualnych, zaplecza europejskiej kultury i tradycji, symboli, metafor oraz różnych figur stylistycznych i retorycznych określających kulturową i językową kompetencję. Mamy za to przyziemność i trywialność, fizjologizm i przaśność. Tak przynajmniej wygląda język elit zarchiwizowany na taśmach z „Sowy i Przyjaciół”, „Amber Room”, tzw. taśmach Neumanna czy podczas jesiennych protestów pod wodzą Ogólnopolskiego Strajku Kobiet.
Elity III RP to ludzie niezwykle pyszni. Ta pycha aż im się wylewa uszami. I wpływa na ich stosunek do własnych kompetencji, a właściwie niekompetencji. Skoro coś formalnie osiągnęli, albo uważają, że osiągnęli, to już nic nie muszą. Tak jak w anegdocie o profesorze, który gdy tylko zyskał ten status, postanowił sprzedać bibliotekę, bo po co ona profesorowi. W Polsce tytułu i tak mu nikt nie odbierze. I wielu wprawdzie bibliotek nie sprzedało, lecz zachowują się tak, jakby je spalili, a co najmniej zamurowali. Demonstrują ten sam syndrom, który można by nazwać nowoczesną wersją kompleksu Herostratesa. Raczej coś spalą dla pustej sławy niż coś stworzą.
Język elit demaskuje „chama na salonach”. To jest nowe, uniwersalne wcielenie chama, jakim był Mateusz Bigda, bohater cyklu powieściowego Juliusza Kadena-Bandrowskiego. W przedwojennej rzeczywistości opisywanej przez Kadena, Bigda był wyrzutem i ostrzeżeniem, w obecnej jest wzorem. To, co brzydziło w różnych okresach komuny, czyli totalny koniunkturalizm, konformizm i oportunizm elit, teraz nie brzydzi. Takie zachowania znakomicie tłumaczył Leopold Tyrmand w swojej książce „Życie towarzyskie i uczuciowe”. Tyrmand po prostu opisywał interesowną służalczość dużej części ludzi kultury, nauki, mediów, która jest niezależna od ustroju, choć przy niektórych typach władzy ujawnia się wyjątkowo obficie. W kategoriach socjologicznych taką postawę można nazwać klientyzmem. To nawet nie jest ideowe zaangażowanie, lecz biznes, interes.
Gdyby powstało współczesne „Życie towarzyskie i uczuciowe”, zapewne skupiłoby się na nowym aspekcie funkcjonowania dyspozycyjnych cyników – potrzebie zakorzenienia w zbiorowym mózgu (rozumie). Zbiorowy mózg jest im potrzebny, bo zwykle ich osobiste horyzonty umysłowe to rozpacz i zgroza, a potrzeba należenia do elity – przemożna. Skoro zatem nie sposób się pochwalić niczym, co można by uznać za jakąś cechę klasycznego intelektualisty, trzeba się odwołać do jakiejś zbiorowej kreacji, zbiorowego mózgu. Przez lata taką kreacją była ideologia czy też mitologia „Gazety Wyborczej” i Adama Michnika. Ona dawała im poczucie przynależności do czegoś wpływowego i tłumaczącego świat. Mówienie Michnikiem czy „Gazetą” było przepustką na salony i dawało poczucie siły. Gdy ideologia i mitologia „Gazety” straciły swoją siłę przyciągania i wpływy, w ich miejsce pojawiła się eklektyczna czy synkretyczna ideologia ciepłej wody w kranie. Jej ubóstwo intelektualne było tak dojmujące, że zaczęła być obudowywana różnego rodzaju pragmatyzmami i pochwałami hedonizmu, które miały świadczyć o szybkim europeizowaniu się Polaków. Ale w sercu tej europejskiej ideologii pozostał myślowy banał i niczym nieuzasadnione poczucie wyższości banalistów. I nawet jeśli większość elit była przekonana, że rządy PO były tragiczne dla kultury czy nauki, dotykał ich syndrom sztokholmski, czyli swego rodzaju „zakochanie” ofiary w oprawcy. Syndrom sztokholmski w wydaniu wielu przedstawicieli elit w III RP to rodzaj bardzo toksycznego związku miłosnego najpierw z PO, a obecnie z opozycją.
Paradoksem relacji elit z rządzącymi z PO, a teraz z opozycją jest przekonanie, że ci politycy są częścią elity. Ale ich kompetencję kulturową pokazuje choćby proste pytanie o to, jaką czytają właśnie książkę. Zwykle wymieniają coś powszechnienie znanego i obecnego na rynku od wielu lat, o czym pewnie usłyszeli w telewizji albo mówią ogólnikowo o jakiejś biografii czy wspomnieniach znanej osoby. Ta „elita” ma taką wiedzę o literaturze czy szerzej kulturze i nauce jak przeciętny troglodyta. W swoich wystąpieniach publicznych nie odwołują się do literatury, filozofii czy nauki, lecz opowiadają trywialne dyrdymały w psychologicznym sosie. Ma się wrażenie, że ci ludzie w ogóle nie czytają książek, nie chodzą do teatru czy filharmonii, a nawet gdy tam trafią, nic z tego nie rozumieją i nic nie zapamiętują. Nawet polszczyzną posługują się marną.
Gdy się analizuje język elit III RP, powstaje wrażenie obcowania z „chłopcami z ferajny” („goodfellas” z filmu Martina Scorsese). To świat odarty z wyższych wartości, skoncentrowany na geszeftach i świadczeniu usług wzajemnych. Właściwie nie ma tam miejsca dla bezinteresowności, altruizmu, szlachetności czy troski. Wszystkim się handluje, nawet gdy nie używa się pieniędzy, bo wiele spraw jest załatwianych na zasadzie barteru dóbr i usług. Takie „elity” funkcjonują prawie wyłącznie w roli pasożytów. Typowe dla elit III RP jest traktowanie własnego kraju jako największego grajdołu w Europie, a Polaków jako cywilizacyjnej zakały tejże Europy, jako dziczy godnej wyłącznie pogardy.
Bardzo wielu przedstawicieli naukowych elit III RP niczego nie bada, tylko wygłasza kazania na temat obrzydliwości potencjalnych badanych. I z powodu tej ohydy wolą nic nie badać, tylko wyrażają swoją wyższość i poczucie obrzydzenia właśnie. Po co zresztą badać jakąś hołotę czy łase na 500+ samice w kategoriach nauk społecznych, skoro wystarczy kilka darwinowskich czy też biologicznych kategorii. „Elita” nie stara się niczego zrozumieć, tylko piętnuje i obrzydza wszystko, co nie mieści się w jej wyobrażeniach. Potrafi tylko obrażać, etykietować i degradować. To podszyta pychą i samozadowoleniem rezygnacja z roli naukowca, inteligenta i twórcy.
W języku elit widać ogromny kontrast między pretensjami do europejskości czy światowości, a bardzo płytką i świeżą kompetencją kulturową. Widać też absolutną pogardę dla prostych ludzi oraz alienację. Nie chodzi nawet o używanie „brzydkich wyrazów”, lecz o przyznanie sobie specjalnych praw do oceniania i poniżania innych, żeby w ten sposób ukryć własne kompleksy.
Podstawowy problem elit III RP, odciskający się w języku, to kompleksy leczone wyżywaniem się na słabszych, gorzej sytuowanych materialnie czy zajmujących niższe miejsce w społecznej hierarchii. Wytłumaczeniem tego stanu rzeczy może być fakt, że wiele elementów języka elit III RP wskazuje ich wieloaspektowe podobieństwo do przaśnych elit PRL, choć oni sami chcieliby się odnosić do elit II RP. To „inteligenci ostatniej godziny” w PRL pogardzali ludźmi i mieli ich za nic. Tym bardziej pogardzali, im bardziej czuli własne kompleksy i niedostatki. Janusz Szpotański tamtych nazywał „towarzyszami Szmaciakami”, tych współczesnych można by nazwać panami Szmaciakami. Zaiste takim skarbom należy się nie tylko uprzywilejowanie w szczepieniach, ale w każdej innej dziedzinie.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS