A A+ A++

MACIEJ BUKOWSKI: W XXI w. weszliśmy z wielkim optymizmem, który jednak bardzo szybko wyparował przy okazji Wielkiej Recesji 2008 roku, kryzysu strefy euro lat 2010-2012 i teraz podczas pandemii COVID-19. Nie powinniśmy zakładać, że już będzie dobrze, bo świat wciąż jest pełen wielkich napięć. Po zwycięstwie wyborczym Joe Bidena prawdopodobnie powróci na jakiś czas model współpracy międzynarodowej pod przywództwem amerykańskim, nie będzie on już jednak taki sam jak przed Donaldem Trumpem bowiem wielkie napięcia w naszej polityce wewnętrznej i międzynarodowej nie znikną. Dzięki zwycięstwu demokratów może zobaczymy lepszą koordynację światowych działań w zakresie walki z pandemią, ociepleniem klimatu, kryzysami finansowymi czy bezpieczeństwa. Można mieć jednak wątpliwości czy klasa polityczna na świecie, w tym także polska, naprawdę jest gotowa do tego, by taka koordynacja była trwała, by bliżej współpracować i lepiej się przygotować na podobne szoki w przyszłości.

A jeśli nie jest gotowa?

– Może się okazać, że zobaczymy to samo, co w Polsce w okresie wakacyjnym – co za ulga, najgorsze już za nami i teraz będzie już tylko dobrze. Podobnie było w szalonych latach 20. XX w., kiedy wszyscy odpoczywali po I wojnie światowej, ignorując silne strukturalne napięcia w światowym systemie gospodarczo-społeczno-politycznym, które koniec końców doprowadziły do Wielkiego Kryzysu i wybuchu II wojny światowej. Byłoby naiwnością sądzić, że będziemy żyli w spokoju kolejne 10 lat. Zwłaszcza, że w światowej polityce i gospodarce narastają napięcia wywołane przez wzrost Chin a zachodnia klasa polityczna rozjechała się na dwa, a może nawet trzy niewspółpracujące ze sobą obozy, które się wzajemnie nienawidzą: rewolucyjną prawicę, rewolucyjną lewicę i zagubione, liberalne centrum. Tak dzieje się w Polsce, w Stanach Zjednoczonych i – coraz częściej – w Europie Zachodniej. Cały system drży…

Czytaj więcej: Jak dobrze żyć w czasie pandemii?

Jak pan charakteryzuje te obozy?

– Strona centrowo-liberalna jest stronnictwem niemocy, liczącym na to, że władza oraz rząd dusz, same do niego powrócą. Ale nie wracają, bo ani liberalny język ani sposoby działania centrowych partii politycznych nie są już atrakcyjne dla dużej części społeczeństwa. Liberałowie chcieliby, żeby państwami rządziły światłe technokracje, żeby nikogo nie niepokoić, ciesząc się czasem wolnym i dobrobytem porządku liberalnego. Grupa wyborców, którzy tym są zainteresowani jest wciąż dość duża, ale już nie wystarczająca by kształtować kierunek polityki, bo pozostała część społeczeństwa się zradykalizowała.

Drugie stronnictwo tworzy współczesna lewica, która w kontraście do powojennej socjaldemokracji coraz silniej się radykalizuje przywołując postulaty wymierzone w całkowitą zmianę obecnego status quo. W nowej odsłonie powracają hasła rewolucyjnego socjalizmu zwalczającego współczesną burżuazję. Są one zarazem wymieszane – w różnych proporcjach zależnie od kraju i polityka – z postulatami emancypacyjnymi zarzucającymi liberalnemu centrum i dawnej lewicy wręcz zdradę interesów mniejszości: seksualnych, ekonomicznych, rasowych. Nakłada się na to bezkompromisowość języka powodująca, że lewica nie ma dziś – sama w sobie – dużego znaczenia politycznego, oddziałując jednak na pewną grupę, zwłaszcza młodszych i wielkomiejskich wyborców. Powoduje to, że jej pośredni wpływ na liberalne centrum jest dużo większy niż jej rzeczywisty wpływ na całe społeczeństwo. Centryści utracili już bowiem, elastyczność rządzenia zarówno z lewicą jak i prawicą, jak i umiejętność formułowania własnych, atrakcyjnych postulatów politycznych.

Trzecie stronnictwo – prawicowej woli i mocy – pragnie zburzyć obecny system uznając go za fundamentalnie sprzeczny z konserwatywną obyczajowością, religijnością lub narodowym interesem. Pod pozorem konserwatyzmu postulaty prawicy są jednak coraz częściej rewolucyjne. Prawica uważa bowiem, że świat stał się tak zepsuty, że naprawić go może tylko radykalny krok wstecz, przeprowadzony przez szlachetne elity, sprawujące władzę w imieniu ludu, zwodzonego na manowce przez liberałów.

Świat jest więc dziś inny niż w okresie powojennym, gdy rządziły elity skłonne do porozumienia się ponad podziałami w imię stabilizacji po tragicznej pierwszej połowie XX wieku. Polityka tego okresu była więc dużo bardziej centrowa niż dziś, integrując postulaty lewicowe z konserwatywnymi i liberalnymi. Teraz wyborca centrowy zanika a w polityce powstały głębokie, nieprzekraczalne antagonizmy. Nasz system polityczny znalazł się więc w pełzającym kryzysie. Tak jest w Polsce, w Hiszpanii, gdzie jest bardzo istotna sprzeczność między Katalonią a resztą kraju oraz lewicą a prawicą, ale i we Francji, Wielkiej Brytanii i USA, w których narosły głębokie podziały między metropoliami a prowincją. Nie wiadomo dokąd nas to zaprowadzi.

Pandemia i wywołana nią recesja nadjechali jak dwaj jeźdźcy Apokalipsy – bez zaproszenia. Ale kolejnych rząd zaprosił do Polski sam – zapowiedź weta budżetu unijnego i Funduszu Odbudowy oraz wszczęcie sporu o aborcję. Dlaczego?

– To wynika z tradycyjnego przekonania obozu prawicowego o zmierzchu demokracji liberalnej, a w szczególności zmierzchu Unii Europejskiej. Ostatnie lata w oczach zwolenników prawicy zdawały się to potwierdzać – w USA triumf odniósł Donald Trump a w wielu krajach doszli do władzy politycy o bardzo podobnym do niego rysie, czego owocem był m.in. Brexit. Dopiero teraz, wraz z pandemią koronawirusa i zwycięstwem Bidena oraz kłopotami Zjednoczonego Królestwa, część ludzi podzielających to przekonanie nachodzą przejściowe wątpliwości. Polska zapowiedź weta do budżetu UE mieści się jednak w logice nieakceptowania unijnego modelu współpracy przez część polskich elit, ale i narastającej na Zachodzie wątpliwości co do sensu obecności w UE wielu krajów Europy Środkowej i Wschodniej. Powraca przekonanie kanclerza Adenauera, że Zachód kończy się na Łabie.

Logika zakłada pewną racjonalność…

– Ależ można tę logikę zrozumieć. Wielu komentatorów podnosi, że zaproponowana przez Komisję Europejską forma wymogu praworządności jest poza traktatowa – umożliwiając politykom jednych państw de facto decydowanie (w zakresie ograniczonym do funduszy UE) o tym, czy jakieś inne państwo członkowskie narusza praworządność, czy nie. Zarazem niektóre kraje członkowskie UE, same mogą się od tej oceny izolować, bo po wyjściu z Unii Wielkiej Brytanii łatwo im będzie stworzyć większość blokującą z racji posiadanej liczby głosów. Ten proces jest mało zobiektywizowany i – jednak – asymetryczny, co wywołuje zrozumiały opór nie tylko w Polsce.

Pogląd ten nie jest przy tym, sam w sobie, sprzeczny z przekonaniem, że praworządność jest naruszana w Polsce czy na Węgrzech. Można bowiem uznawać, że jedne kraje członkowskie UE nie powinny się zajmować oceną praworządności w innych, nawet jeśli dotyczy to wąskiego zakresu funduszy europejskich, uważając, że sprawę tę powinniśmy załatwić sami na własnym podwórku. Mogą tak uważać nawet euroentuzjaści, obawiający się, że ewentualny spór wokół praworządności będzie w Polsce wodą na młyn eurosceptyków podobnie jak kwestie imigranckie były nią w Wielkiej Brytanii.

Świat jest dziś inny niż wtedy, gdy rządziły elity skłonne do porozumienia się ponad podziałami w imię stabilizacji po tragicznej pierwszej połowie XX wieku. Powstały nieprzekraczalne antagonizmy. Fot.: Materiały prasowe

Gdyby położyć na jednej szali budżet i Fundusz Odbudowy, a na drugiej wątpliwości, o których pan mówi, to co by przeważyło?

– Myśląc czysto pragmatycznie to jest masa pieniędzy, rzędu 4-5 proc. naszego PKB… W imię czego mielibyśmy z nich zrezygnować? W imię chaotycznych zmian w sądownictwie, które nie przyniosły żadnej wymiernej poprawy ich funkcjonowania w ostatnich latach? Pytanie czy strata 750 mld zł, jaka potencjalnie nam groziła w wyniku zakwestionowania nowej perspektywy finansowej i Funduszu Odbudowy, była warta forsowania obecnego modelu zmian w aparacie sprawiedliwości niewątpliwie stanęło przed polskimi negocjatorami w Brukseli. Rezygnując z weta rząd de facto potwierdził, że ten rachunek nie był opłacalny. Pytanie o to jak to wpłynie na kierunek i jakość polskich reform w sądownictwie pozostaje jednak otwarte bowiem rząd zdaje się nie przyjmować do wiadomości, że obrany model, zmian nie działa. Z drugiej strony opozycja nie przyjmuje do wiadomości, że pewne zmiany by się przydały, a więc wypieranie jest dość rozpowszechnione.

Czy w ramach obecnego systemu politycznego możliwe są zmiany na lepsze?

– Ten system, bez wątpienia, znajduje się dziś w ostrym kryzysie, będąc zarówno niewydolny ustrojowo jak i mocno kontestowany przez istotną część społeczeństwa. Pozycja Trybunału Konstytucyjnego i bardzo wielu organów państwa została w oczach przynajmniej połowy społeczeństwa zdewaluowana. Proces legislacyjny stał się krańcowo niewydolny. Wszystko się dzieje natychmiast, pod wpływem woli ośrodka politycznego, który decyduje, czy dana ustawa ma przejść błyskawicznie przez parlament, czy w nim utknąć na nieokreślony czas. Zarazem stan przygotowania wielu tych ustaw jest tak zły, że mamy natychmiastowe nowelizacje, a w skrajnych przypadkach nawet brak publikacji przyjętych przez Parlament projektów rządowych, kiedy ktoś dojdzie do wniosku, że nowe przepisy tak bardzo nie wyszły, że nie mogą wejść w życie. Wielu prawników zwraca uwagę, że część decyzji administracyjnych związanych np. z walką z epidemią jest podejmowana wręcz w oderwaniu od istniejącego porządku prawnego. Znaleźliśmy się więc w sytuacji para-rewolucyjnej, kiedy ustrój państwa jest albo częściowo zawieszony, albo kształtuje się środkami przynajmniej w części nadzwyczajnymi. Trudno ocenić jaka będzie trwałość zmian w ten sposób wprowadzanych są one bowiem silnie nieakceptowane przez dużą część społeczeństwa.

W jakimś sensie dotychczasowy model prowadzenia polityki się więc wyczerpał, a jeszcze nie ma nowego. Są jakieś próby, jest ruch Szymona Hołowni, wcześniej była Nowoczesna i partia Razem, ale żadne z nich nie zdobyły serc Polaków, nie przeradzając się – jak dotąd – w poważne alternatywy polityczne. Ale nawet jeśli – jakimś zbiegiem okoliczności – władza się zmieni przejmując stery kraju na kolejne 8 lat, dzięki czemu w naturalny sposób wymienią się składy osobowe we wszystkich organach – Trybunał Konstytucyjny, Sąd Najwyższy i Rada Polityki Pieniężnej i co tam tylko chcemy – to potem znowu pewnie powróci prawica dokonując ponownej rekonkwisty. Nasz system polityczny zdestabilizował się bowiem wewnętrznie stając się niezdolny do kompromisu, a więc i trwałości. Musi więc zostać napisany na nowo. Dotychczasowa Konstytucja okazała się być bowiem bezbronna więc stabilizacja systemu politycznego wymaga jej zmiany. Ale czy wybory wyłonią większość, która będzie gotowa intelektualnie i politycznie, żeby na nowo napisać nasz ustrój i powołać IV republikę? Można mieć wątpliwości bowiem po wszystkich stronach naszego politycznego podziału brakuje przywództwa zdolnego do zawiązania porozumienia podobnego do tego, które kształtowało ustroje polityczne powojennej Europy, w tym Polski. Możemy być więc skazani na dysfunkcyjny system sprowadzający się do radykalnych zmian personalnych raz na kilka lat, ale niezdolny do trwałej stabilizacji.

Czytaj też: Unia to nie tylko bankomat. „Polexitu próbowałby tylko polityczny samobójca”

Jak pan sobie wyobraża nowy ustrój?

– Mówiąc żartem jako konserwatywno-liberalny socjalizm. A tak naprawdę jako ustrój ucieleśniający zasadę demokratycznego check-and-balance w innej formie niż ta jaka ukształtowała się w następstwie Konstytucji 1997 roku. Jest przy tym mniej ważne czy o zgodności z Konstytucją orzekałby Trybunał Konstytucyjny czy Sąd Najwyższy albo czy jej strażnikiem miałby być Prezydent wybierany w wyborach powszechnych czy przez Parlament. Kluczowe jest równoważenie się różnego rodzaju władz, ich wzajemna niezależność i kadencyjność w cyklu dłuższym a zarazem niewspółmiernym z kadencjami władzy wykonawczej. Jednocześnie rząd powinien być znacznie mniejszy niż dziś, skupiając się na prowadzeniu polityki międzynarodowej i projektowaniu ram krajowej polityki publicznej, której wdrażanie powinno być powierzone – na podobieństwo szwedzkie – do wyspecjalizowanych, niezależnych agencji wykonawczych. Urząd Prezydenta – jeśli ma istnieć – musi zostać zaprojektowany na nowo z jasno określonymi kompetencjami. Dużym wyzwaniem będzie zmiana modelu funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości, obecnie silnie kontestowanego przez prawicę, niezdolną zarazem do przedstawienia reform rozwiązujących realne jego realne deficyty: przewlekłości postępowań, asymetrii państwo – obywatel, praktyki aresztów wydobywczych, skandalicznego stanu więzień, braku przekonania obywateli, że sędziowie wydają wyroki sprawiedliwe itp. Potrzebować możemy także większej autonomii samorządów, które mogłyby zyskać np. możliwość kształtowania – w zakresie większym niż dziś – stawek podatków lokalnych i prawa lokalnego. Ciekawą propozycję ma tu inicjatywa Zdecentralizowana Rzeczpospolita kierowana przez prof. Annę Wojciuk. Inicjatywa ta proponuje m.in. żeby spór światopoglądowy przenieść na poziom regionów, akceptując to, że część Polski jest znacznie bardziej konserwatywna niż inna. Czy to jest dobre rozwiązanie nie wiem, ale na pewno stabilizacja wymaga kompromisu, a więc w nowym ustroju musimy znaleźć wspólny mianownik między konserwatystami, centrystami i lewicą.

Kwestionując funkcjonowanie modelu liberalnej demokracji władza nie przedstawia spójnej wizji niczego, czym chciałaby ją zastąpić, choć premier Morawiecki lubi przytaczać arabskie przysłowie: nie wylewaj brudnej wody, jeśli nie masz czystej.

– Na prawicy jest pewien sposób myślenia, który podziela wielu naszych rodaków, że dobre decyzje mają swoje źródło tylko w szlachetnych jednostkach, a więc, że tylko złożone z nich cnotliwe stronnictwo może zagwarantować uczciwą republikę. To prowadzi nieuchronnie do przypisywania wielkiej cnoty sobie samym a nieuczciwości przeciwnikom politycznym.

W tej cnotliwej drużynie jest prezydent Duda, który łamie konstytucję, prokurator Piotrowicz, który wprowadzał zmiany w sądach, wicepremier Sasin od organizowania wyborów podczas pandemii…

– Tu nie chodzi o nazwiska, bo równie dobrze można wymienić kilka z partii opozycyjnych i też nie być usatysfakcjonowanym. Dorobiliśmy się bowiem systemu opartego o bodźce, które kształtują takich polityków i taką politykę, jaką mamy. Ona jest oparta o jednodniowe medialne wzburzenia, o deprecjonowanie przeciwników, intelektualną jałowość. To nie jest cecha jednego stronnictwa ani nawet samej polityki per se. Cechę tę mają też nasze media, które od dwudziestu paru lat emitują te same programy telewizyjne, z tymi samymi prowadzącymi, tymi samymi politykami i tymi samymi komentatorami, mówiącymi niezmiennie to samo. To jest problem polskiego życia publicznego – jesteśmy coraz mniej usatysfakcjonowani z naszego życia publicznego, bo nie tylko nie możemy wybrać sensownej kontroferty, ale nawet zobaczyć, że o sprawach publicznych można mówić i myśleć inaczej.

Czy ruch protestów ulicznych ma szanse na swoją reprezentację polityczną?

– Tego typu bunty przetaczały się od początku lat 60., gdzieś do końca lat 70. w Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej niosąc ze sobą przemiany kulturowe i obyczajowe, które dwie, trzy dekady później przełożyły się w dużej części na prawo i powszechnie akceptowane normy społeczne. Podobnie radykalne ruchy lewicowe z przełomu XIX i XX wieku pół wieku później przyniosły falę reform społecznych konstytuujących system, który obecnie nazywamy państwem dobrobytu. Mają one więc potencjał przemieniania polityki, co jednak nie dzieje się natychmiastowo. Stworzenie reprezentacji politycznej jest trochę jak budowa firmy, trzeba umieć to robić, mieć szczęście i bardzo dużo się napracować. We wszystkich krajach mamy polityków, aktywnych przez wiele dziesięcioleci, mimo tego, że są zarazem najsilniej odrzucani w badaniach społecznych. Ludzie są nimi zmęczeni i chcieliby innych, ale w realnej polityce tylko oni kontrolują lub działają w organizacjach, które są w stanie wygrywać wybory. Wyborcy mogą więc być niechętnie nastawieni do konkretnych osób, ale mimo to, de facto na nich głosują. Nie mają bowiem alternatywy, bo tę trudno stworzyć przez dużą barierę wejścia. Jedyną receptą na zmianę jest zmiana pokoleniowa. Biologia unieważnia przeszłość ostatecznie tak po stronie wyborców jak polityków. Odejdzie pokolenie KOR-u, potem pokolenie NZS-u i przyjdzie jakieś inne, lepiej dostosowane do wyborców, których spory z lat 90. zupełnie nie ekscytują, ale co z tego wyniknie, to się okaże.

Pandemia stanowi takie kryterium pokoleniowe… Szwedzi chyba jako jedyni sobie zadali po cichu niehumanitarnie brzmiące pytanie: jak wiele żyć jesteś w stanie zaryzykować, by nie ryzykować zniszczenia gospodarki.

– W sensie czysto pragmatycznym, to pytanie raczej brzmi: na ile jesteśmy w stanie ochronić życie, nie podejmując działań, które mogą nie być skuteczne, czyli nie działając na ślepo. Szwedzka agencja odpowiedzialna za zdrowie publiczne uznała, że skoro przez dwa lata nie będzie możliwe zaszczepienie całego społeczeństwa to trzeba tę epidemię w jakimś sensie przeżyć, zminimalizować liczbę zakażeń osób najbardziej narażonych, uznając zarazem, że żaden lockdown w pojedynczym kraju jej nie zlikwiduje, a więc konieczne jest szukanie innych środków. Taki skuteczny lockdown musiałby być ogólnoeuropejski, a zarazem bardzo ścisły. Wymagałby także bardzo ścisłej i skoordynowanej polityki zdrowotnej po jego zakończeniu. Tak zrobiły Chiny, wprowadzając u siebie de facto stan wojenny, by wytępić wirusa. Europa na podobne działania nie była gotowa, więc Szwecja postanowiła szukać innej drogi osiągając wyniki gorsze od innych państw skandynawskich, ale lepsze od większości Unii Europejskiej.

Różne kraje poradziły sobie bowiem w różny sposób z dylematem jak chronić zdrowie i gospodarkę jednocześnie. W zasadzie nikomu nie wyszło idealnie. My poradziliśmy sobie dobrze gospodarczo i źle zdrowotnie – strzelaliśmy z dużej broni, ale bardzo mało celnie. Sam byłem sceptykiem gospodarczego lockdownu podczas pierwszej fali pandemii, bo była mała liczba zakażeń. Natomiast rozumiałem, że rządu nie stać na inną decyzję w sensie politycznym, bo skoro wszystkie kraje robią lockdown…

Gdy opadała pierwsza fala, pan przygotował raport o tym jak zwalczyć pandemię. Czy ktoś z rządu się z panem skontaktował, został pan zaproszony do jakiejś grupy szybkiego reagowania?

– Nie. Paradoks polegał na tym, że pandemicznie nie zostaliśmy bardzo dotknięci podczas pierwszej fali. Stąd chyba pewna dezynwoltura i przekonanie, że nic już złego nas nie spotka.

Proponował pan zmianę systemu podatkowego.

– Każdy kryzys, także epidemiczny, można wykorzystać do wprowadzenia zmian, bo społeczeństwo akceptuje fakt, że skoro przyszła powódź i sprzątamy w domu to przy okazji łatwiej zrobić remont. Unia wykorzystuje pandemię do uwspólotowienia długu publicznego i częściowo podatków. W Polsce moglibyśmy poprawić własny system podatkowo-wydatkowy. Sam jestem zwolennikiem prostych rozwiązań, opierających się na jednolitych podatkach pośrednich – VAT, akcyza – i niskich oraz prostych podatkach bezpośrednich – PIT i CIT. Proponowałem jedną stawkę PIT, przy jednocześnie bardzo dużej kwocie wolnej od podatku oraz jednolitej stawce VAT.

Jaka by była wysokość tej stawki?

– PIT mogłaby wynieść 25 proc., przy czym większość podatników – dzięki kwocie wolnej – płaciła by znacznie niższą stawkę efektywną, w wielu wypadkach wręcz nie płacąc PIT. Zarazem podatki pośrednie powinny być wyższe niż dziś (np. VAT 25-27%) a zarazem jednolite. Funkcję redystrybucji powinny – obok kwoty wolnej w PIT – pełnić świadczenia. Natomiast system podatkowy powinien być prosty i uniemożliwiać lobbowanie, żeby np. guma do żucia była środkiem leczniczym i była obłożona niższą stawką podatku. Ludziom ubożsi byliby w pełni chronieni przed wzrostem kosztów utrzymania z racji zindeksowanych najniższych emerytur, zasiłków pomocy społecznej, czy transferów typu 500 plus.

Proponował pan też zniesienie trzynastej emerytury i przywilejów emerytalnych górników, sędziów i mundurowych.

– Nasz system emerytalny – w relacji do PKB – wydaje najwięcej pieniędzy w OECD bez istotnych korzyści społecznych. Grupy uprzywilejowane – górnicy, sędziowie, prokuratorzy, służby mundurowe – którym się subsydiuje ponad 80 proc. emerytury dostają po kilka, a w rzadkich przypadkach nawet po kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie. Politycy w ten sposób kupują sobie lojalność pewnej grupy wyborców lub funkcjonariuszy publicznych. To nie jest najlepiej napisany kontrakt społeczny. Epidemia byłaby okazją, by napisać go na nowo. Co jednak – jak wiemy – się nie stanie.

Wcześniej, czy później będzie trzeba spłacić tę masę pieniędzy, która została wpompowana w gospodarkę bez pokrycia w towarach i usługach. Można to zrobić podnosząc podatki, tnąc wydatki, co wydaje się mało prawdopodobne z przyczyn politycznych albo poprzez podatek inflacyjny.

– Część ekonomistów uważa, że długu nie trzeba będzie spłacać per se bowiem zrobi to sam wzrost gospodarczy. To jest możliwe, jednak wymaga założenia, że w okresie post-epidemicznym będziemy się powściągać z wyższymi wydatkami publicznymi, czy obniżkami podatków. W kraju emerytalnych 13tek i 14tek wydaje mi się to mało prawdopodobne. Innym, nieortodoksyjnym, rozwiązaniem krążącym w obiegu byłoby umorzenie długu. Bank centralny – polski albo europejski – wykupowałby długi publiczne i prywatne i je umarzał więc w obiegu pieniężnym pojawiłoby się dużo nowych pieniędzy. Skutkiem byłaby zapewne wysoka inflacja a w wypadku Polski także znacząca dewaluacja złotego. Niektórzy ekonomiści – także w Europie Zachodniej czy USA – uważają, że to jest najlepszy sposób na spłatę tych długów. W kontekście polskim nie jestem tego pewien, bo jest bardzo trudno wrócić do niskiej inflacji, w kraju, który miał najwięcej epizodów hiperinflacji i bardzo wysokiej inflacji w Europie w XX w. Dlatego najbardziej optowałbym za scenariuszem pierwszym, choć on wymagałby kilkuletniej wstrzemięźliwości wydatkowej, która w naszym systemie politycznym wydaje się niemożliwa do osiągnięcia.

Inflacja najbardziej uderza w najbiedniejszych i zwiększa rozwarstwienie społeczne.

– Uderza w płace tych, którzy mają niską siłę przetargową na rynku pracy, czyli zwłaszcza pracowników sektora publicznego. Państwo nie będzie bowiem na czas dawało podwyżek inflacyjnych nauczycielom, lekarzom, pielęgniarkom urzędnikom i mundurowym. Chyba, że uzna, że poparcie jakiejś części z nich – na przykład policjantów – jest istotne, więc im dopłaci, kosztem pozostałych, którzy stracą jeszcze bardziej. Drugą grupą osób, która straci będą oszczędzający. Zwłaszcza drobniejsi, nieobeznani w rynkach finansowych i nie mający dość gotówki by ją zainwestować np. w nieruchomości. To jest problem wysokiej inflacji, ona zawsze puszcza z torbami kogoś, kto nie do końca może zdawać sobie z tego sprawę, podejmując decyzję w wyborach.

Ma pan optymistyczny scenariusz na 5 lat?

– Epidemia mija. Demokraci w Waszyngtonie zdobywają Senat i utrzymują się u władzy na osiem, dwanaście lat, istotnie zmieniając politykę amerykańską, która po renesansie republikańskim trwającym od 30 lat staje się bardziej centrowa. Poprawia się współpraca z UE, następuje odrodzenie więzów atlantyckich. Nie ma ostrego konfliktu z Chinami, które – to jest bajka – włączają się stopniowo w multilateralizm. W kraju dochodzi do zmiany władzy, bo nigdy nie jest dobrze, jeśli pozostaje ona za długo w jednych rękach. Ta zmiana nie jest jednak konfrontacyjna, to znaczy, że powstaje nowy konsensus zakładający zmianę konstytucji ponad podziałami.

Kto rządzi wtedy krajem?

– Myślę, że w parlamencie jest przynajmniej jedno nowe stronnictwo polityczne – być może Hołowni. Być może rozpadnie się Zjednoczona Prawica, a jej bardziej centrowo-prawicowy blok, może się połączyć z PSL-em i może częścią Platformy oraz wspomnianym Hołownią. Radykalna część prawicy pozostanie obecna, ale mniejszościowa opierając się głównie na kurczącej się grupie starszych wyborców. Z kolei lewicowa część PO integruje się z dzisiejszą lewicą, tworząc umiarkowaną socjaldemokrację. Jeśli do tych podziałów i nowych połączeń nie dochodzi, to Platforma bardzo głęboko się zmienia otwierając na nowe środowiska zbudowane wokół Rafała Trzaskowskiego, dzięki czemu centrum staje się znowu atrakcyjne. Zmienia się także prawica porzucając rewolucyjny radykalizm na rzecz umiarkowanego konserwatyzmu. Czy to się uda, to nie wiem, bo na razie nasze partie nie zdradzają ani takich umiejętności ani takiej chęci. Pozostaniemy więc raczej co najmniej przez dekadę w klinczu, czekając, aż stopniowo z polityki odejdzie pokolenie, dzierżące jej stery od początku lat 90. Układ sił będzie się zmieniał powoli, pod wpływem erozji elektoratu pamiętającego czasy PRL i transformację lat 90. Ukształtuje się nowa polityka z nowymi ludźmi odpowiadająca na potrzeby społeczeństwa, które zdecydowaną większość swojego życia spędziło już w wolnej Polsce.

Jesteśmy wciąż w Unii?

– Tak, jesteśmy. Unii nie grozi rozpad, bo Niemcy nie pozwalają jej wpaść w głęboki kryzys gospodarczy. Ważna będzie dyskusja, czy umorzyć długi i ponieść koszt większej inflacji, po to by rozładować napięcia w systemie europejskim, które generuje wielkie zadłużenie krajów Południa. Inflacja, jak to mówił Keynes umorzyłaby wiele rent i spowodowała, że wielu ludzi straci, ale może per saldo Unia będzie bardziej odporna. Przynajmniej, tak liczą ci, którzy są zwolennikami umorzenia zadłużenia epidemicznego, o 10-20 proc. PKB a może nawet więcej. W Stanach Zjednoczonych się dyskutuje o umorzeniu długu studenckiego, co też jest podobną kwotą. Czy politycy będą gotowi na to rozwiązanie czy wymyślą jakąś alternatywę jeszcze lepiej stabilizującą system? Zobaczymy.

Czytaj też: Państwowy Orlen kupuje od niemieckiego właściciela Verlagsgruppe Passau Capital Group wydawnictwo Polska Press

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułSzkolni rodzice, na ulice!
Następny artykułI ty zostaniesz Panem Bogiem